Mrożek: perwersja intelektu
  • Krzysztof MasłońAutor:Krzysztof Masłoń

Mrożek: perwersja intelektu

Dodano: 

Najciekawsze, że ten pisarz, dystansujący się od komunizmu, a następnie dyskredytujący ów system pod każdym względem, w młodości był aktywnym członkiem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Dokładnie w latach 1953–1959. Teraz niektóre zapiski Mrożka rzucają nowe światło na jego wczesną twórczość, przed 1956 r. mocno zaangażowaną w tworzenie tzw. nowej rzeczywistości. Wprawdzie z całą mocą stwierdza: „Komunizm nie jest wcale religią, jak to czasem się powiada bez zastanowienia. Zabił ją, ukradł jej papiery, przylepił do jej legitymacji swoje zdjęcie i się nią legitymuje […]”, ale np. w czerwcu 1969 r., dywagacje o „gorszości” nazizmu czy faszyzmu od komunizmu i odwrotnie, kończy zdaniem: „[...] ja sam jestem zanurzony i tylko czasem wychylam głowę”.

W swoim „Dzienniku” 7 września 1964 r. wyjaśniał, „dlaczego w dwudziestym pierwszym roku życia był już zapalonym entuzjastą Józefa Stalina”. Całą, tylko na pozór tajemniczą, sprawę tłumaczy „według Fromma”. Otóż, pisał Mrożek, jako „pacholę o straszliwym poczuciu izolacji uważałem się za wyjątkowo miłującego wolność, bo mnie się ani ojciec nie podobał, ani cała rodzina. Isolamento (wł. odosobnienie) pięknie dało się załatwić przez akces do komunistycznej ideologii. Podwójnie nawet, jako przez przynależność do »Wielkiej Rodziny«, jako debiut, ogłaszanie się drukiem, co ta przynależność mi zapewniła. »Mała rodzina« była przeciw »Wielkiej Rodzinie«, ale parę miliardobilionów od niej słabsza. »Wielka Rodzina« drwiła z »małej rodziny« i obiecywała, że wnet zrobi z nią porządek, zapraszając mnie jednocześnie do tej roboty. Opiekun mój A.W. [Adam Włodek, małżonek Wisławy Szymborskiej – przyp. K.M.] – był i jest do tej pory klasycznym, preparatowym niemal typem autoritaria według klasyfikacji i nomenklatury Fromma, o jaskrawej potrzebie zarówno subordynacji, jak i dominowania, pierwsze w górę, drugie w dół. [...]

Fromm pisze, że typ autoritario (sadystyczno-masochistyczny) niekoniecznie znajduje autorytet na zewnątrz siebie, że można sobie zafundować piękny autorytet do ulegania mu, także ze wszystkimi rozkoszami niewygody i cierpienia – instalując na przykład wewnątrz siebie poczucie imperatywnego obowiązku”.

W 1953 r. po procesie ks. Lelity i „innych agentów wywiadu amerykańskiego” w „Dzienniku Polskim” w felietonie „Zbrodnia główna i inne” przyszły autor „Tanga” apelował: „Potrzebna jest nasza czujność. Nie ma zbrodni, której byśmy się po nich nie mogli spodziewać. Zaciekłość niedobitków będzie tym większa, im bardziej będą się upodabniać do SS-manów, do rycerzy płonącego krzyża Ku Klux Klanu, do brunatnych i czarnych koszul, występując w tym samym co SS-mani, krzyżowcy, koszule i inni falangiści interesie”.

Ja się nie staram

„Pochodzę z kraju położonego na wschód od Zachodu i na zachód od Wschodu” – napisał w 1986 r. w sztuce „Kontrakt”.

W 2010 r. spytałem Sławomira Mrożka, czy rozumie otaczający go świat? „– Nie rozumiem – odpowiedział. – A czy w ogóle warto starać się, by go zrozumieć? – Ja się nie staram. Ale w ogóle to nie – nie warto”.

Czytaj też:
Pisarze donosów

Z niepokojem co raz odnotowywał w dzienniku: „Bęc fajeczkę. Bęc szklaneczkę”, w pewnym momencie ujawniając swój nadmierny pociąg do alkoholu. W ogóle Mrożek jest w „Dzienniku” zadziwiająco szczery i otwarty. Po śmierci pierwszej żony, Marii Obremby, siostry pierwszej żony Andrzeja Wajdy, w listopadzie 1969 r. wybuchnął np. niesłychanym, niemożliwym do skomentowania samooskarżeniem. Następnego dnia napisał, że ma ochotę zniszczyć ten, rzeczywiście, mocno histeryczny tekst. „Nie zniszczę jednak tego – napominał sam siebie – jeżeli chcę mieć świadectwa nie tyle mojej wspaniałości i zapisywanie nie tyle ma służyć skomponowaniu siebie w taki czy inny kształt estetyczny, ale chcę mieć świadectwa tout court”.

W maju 2002 r. przeszedł udar mózgu, którego wynikiem była afazja – utrata zdolności posługiwania się językiem, spowodowana uszkodzeniem pewnych struktur mózgowych. Po odzyskaniu mowy w ramach terapii zaczął pisać swoją autobiografię. Tak narodził się „Baltazar”, w trakcie którego powstawania pamięć stopniowo mu powracała.

Już wcześniej kilkakrotnie był o krok od śmierci. W 1989 r. w Meksyku zdiagnozowano u niego tętniaka aorty. Szansa przeżycia operacji wynosiła 1 do 9. Wykorzystał ją, zamiast usuniętej aorty nosił w sobie rurę z teflonu.

Najważniejsze – najprostsze

Żadnego chyba polskiego pisarza nie pytano tak często jak jego właśnie o to, jak żyć. Jakbyśmy przeczuwali, że ma na to nasze życie jakąś skrywaną przed całym światem receptę, którą nagle – Bóg raczy wiedzieć dlaczego – udostępni.

„O tym, jak żyć, napisałem tysiące stron. I dalej tego nie wiem, powtarzając sobie, że już się nie dowiem. Wobec tego czuję się swobodniejszy. Dużo czytam, to jedna z moich ostatnich przyjemności – mówił mi z uśmiechem w przywoływanej już tutaj rozmowie z 2010 r. – jakie mi pozostały. Choć, oczywiście, lektura nie każdej książki jest przyjemna”.

Samochodem już wówczas od dawna nie jeździł, o paleniu zapomniał, ale po kieliszek wina sięgał chętnie, tyle że natychmiast spoczywało na nim czujne spojrzenie żony (po raz drugi ożenił się w roku 1987 z Suzaną Osario Rosas, Meksykanką, reżyserką teatralną). Czy choroba i wiek sprawiały, że częściej niż kiedyś myślał o sprawach ostatecznych, eschatologicznych? Pamiętam, że pokręcił głową przecząco i powiedział: – To, co najważniejsze, jest najprostsze. Ale z Panem Bogiem trzeba ostrożnie.

Za wolność wybili!

W lipcu 1965 r. w Teatrze Współczesnym w Warszawie odbyła się premiera najważniejszej chyba sztuki Sławomira Mrożka – „Tanga”. Długo nie schodziła z afisza, dzięki czemu zdążyłem ją jeszcze obejrzeć osobiście i niezależnie od tego, że byłem wówczas bardzo młodym człowiekiem, tę inscenizację w reżyserii Erwina Axera uważam za najwybitniejsze przedstawienie teatralne, jakie widziałem kiedykolwiek. Był to aktorski majstersztyk z: Barbarą Ludwiżanką, Tadeuszem Fijewskim, Mieczysławem Czechowiczem i Wiesławem Michnikowskim.

W następnych latach tworzył historię polskiego teatru, zapisywał jej piękne karty: a to „Vatzlavem”, a to „Rzeźnią”, to znów „Garbusem” i „Portretem”. Prozę pisywał rzadziej, ale jeśli już, to miała ona rangę „Monizy Clavier” z takimi niepowtarzalnymi frazami: „O tu! – krzyknąłem, szeroko otwierając jamę ustną i wskazując palcem na zęby trzonowe. – O tu, wybili, panie, za wolność wybili!

Nastąpiło zamieszanie. Ucichli, patrzyli na mnie, nie mogąc zrozumieć, o co mi chodzi. A przecież chciałem tylko uprzytomnić im w sposób jasny i przystępny, niejako poglądowy, cierpienia mojego narodu. To, że najwidoczniej nie doceniali martyrologii, bardzo mnie rozgniewało.

– Popatrz, pan – powiedziałem, podchodząc do jednego grubszego i szerzej otwierając usta. – Tu, aaoo...

Gruby odchrząknął i odwrócił wzrok. – Przepraszam – powiedział i odszedł. Rzuciłem się więc do następnego z kolei, tak samo demonstrując.

– Tu. O! Brakuje. Wybili, panie, za wolność! Ooo!”.

Artykuł został opublikowany w 7/2017 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.