52 kule dla Abu Dżihada
  • Piotr ZychowiczAutor:Piotr Zychowicz

52 kule dla Abu Dżihada

Dodano: 

W sypialni na górze. Był tam razem z żoną Umm Dżihad. Siedział przy biurku i pisał list. Gdy nasi żołnierze otworzyli drzwi, był zupełnie zaskoczony. Jego żona zaczęła krzyczeć: „Verdun! Verdun!”.

O co chodziło?

W 1973 r. izraelscy komandosi wdarli się do apartamentowca przy rue Verdun w Bejrucie. Mieszkało tam trzech przywódców organizacji Czarny Wrzesień. Wszyscy zostali zabici w swoich mieszkaniach. Umm Dżihad miała więc na myśli tamto wydarzenie. Próbowała podać mężowi pistolet, ale było za późno. Dostał pierwszą kulę, a potem kolejne. W sumie w jego ciele znaleziono później 52 pociski. Izraelscy komandosi chcieli mieć pewność, że Abu Dżihad nie żyje.

Co się stało z rodziną Palestyńczyka?

Nic. Jego żonie, córce i małemu synkowi nie spadł włos z głowy. Jeden z żołnierzy puścił tylko serię w sufit nad łóżkiem chłopca. Gdy Abu Dżihad leżał w kałuży krwi, obie kobiety dopadły do jego ciała. Umm Dżihad miała powiedzieć: „Dosyć już! Wystarczy!”. Komandosi wycofali się, a ona wybiegła na balkon. Widziała ich odprawę, policzyła ich. Wyszło jej, że w akcji brało udział 24 ludzi. O wszystkim opowiadała później w wywiadach udzielanych izraelskim gazetom. Relację złożyła również jej córka Hanan. Gdy wbiegła do pokoju ojca, egzekucja już trwała. Nagle do sypialni wszedł kolejny komandos. Jako jedyny nie miał maski. Spojrzał na nią, a potem strzelił jej ojcu w głowę. Hanan powiedziała, że do końca życia nie zapomni jego twarzy.

Egzekutorom udało się uciec?

Po całej akcji agenci Mossadu zadzwonili na policję i powiedzieli, że Izraelczycy uciekają w stronę centrum miasta. W efekcie Tunezyjczycy ustawili blokady w złym miejscu. Gdy zorientowali się, że zostali wystrychnięci na dudka, było zbyt późno. Komandosi siedzieli już w pontonach. Operacja skończyła się pełnym sukcesem.

Wspomniał pan o akcji na rue Verdun. Oprócz trzech liderów Czarnego Września zginęły wówczas dwie niewinne kobiety. Żona jednego z Palestyńczyków i przypadkowa Włoszka. W 1979 r. w wybuchu bomby pułapki wraz z terrorystą Ali Hassan Salameh śmierć poniosło czworo przypadkowych przechodniów. W 1973 r. agenci Mossadu zamordowali w Norwegii niewinnego kelnera, bo pomylili go z palestyńskim radykałem. Przykłady takie można mnożyć. Czy nie uważa pan, że tego typu operacje, skoro giną w nich niewinni ludzie, są niewłaściwe?

Proszę mi podać przepis na perfekcyjną operację likwidacyjną, w której nie zginie nikt przypadkowy.

Takiego przepisu oczywiście nie ma.

Czytaj też:
Strzały na Entebbe. Najbardziej brawurowa akcja w historii służb specjalnych

No właśnie! Podczas takiej akcji zawsze może wydarzyć się coś nieprzewidywalnego, zawsze może pojawić się przypadkowy przechodzień. I zginąć. To wielka tragedia, ale nie da się tego uniknąć. Zapewniam pana, że izraelskie służby robią wszystko, aby nie krzywdzić niewinnych.

No, cóż. Chyba różnie z tym bywa.

Podam przykład. Jest taki facet – nazywa się Mohammed Deif i jest legendarnym przywódcą Hamasu. Niebywale inteligentny, bezwzględny, niebezpieczny. Próbowaliśmy go zabić pięć razy. W jednym ataku stracił nogi. W kolejnym stracił ręce. A w kolejnym jedno oko. Mimo to cały czas planuje kolejne ataki terrorystyczne. Pewnego dnia nasze służby zabiły jego przyjaciela, innego przywódcę Hamasu. Deif wpakował jego ciało do swojego pick-upa i zaczął je wieźć przez całą Strefę Gazy. Z północy na południe. Ówczesny szef tajnych służb Carmi Gillon natychmiast zadzwonił do premiera Szymona Peresa. „Po raz pierwszy od lat mam Deifa w swoim zasięgu. Trzymamy go na muszce. Mogę go zabić w każdej chwili. Wydaj tylko rozkaz, a odpalimy rakietę” – powiedział. Peres jednak kategorycznie odmówił. Pick-up Deifa przemieszczał się bowiem główną publiczną drogą Gazy, na której znajdowało się mnóstwo cywilnych pojazdów. Idealna okazja przeszła koło nosa. Peres uznał, że cena jego likwidacji byłaby zbyt wysoka.

Mohammed Deif to chyba nie najlepszy przykład. W 2014 r. izraelski pocisk, który trafił w jego dom, zabił jego żonę, siedmioletniego syna i trzyletnią córkę. Do tego jeszcze trzech cywili.

Nikt przecież nie chciał ich śmierci. Celem był Deif. My walczymy z terrorystami, a nie z kobietami i dziećmi. Pewnego dnia nasz wywiad uzyskał od swoich agentów w Strefie Gazy to, co nazywamy „złotą informacją”. W jednym z budynków odbywa się narada wszystkich przywódców Hamasu. Cóż za wspaniała okazja! Możemy pozbyć się ich wszystkich. Wystarczy jedna bomba. Premierem był wówczas Ariel Szaron, a więc polityk, którego trudno uznać za mięczaka. Gdy jednak dowiedział się, że wojsko chce zrzucić na ten blok 500-tonową bombę, zaprotestował. Eksplozja byłaby tak potężna, że cały budynek zamieniłby się w stertę gruzów i zginęłoby mnóstwo cywili. W efekcie wojskowi wybłagali, żeby Szaron pozwolił im zrzucić chociaż bombę 250-kilogramową. Pocisk uderzył w budynek, ale przebił się tylko do drugiego piętro. Zebranie hamasowców odbywało się zaś na parterze. Żaden nie został nawet draśnięty. Izrael naprawdę robi wszystko, by zapobiec stratom wśród ludności cywilnej.

Podaje pan takie przykłady, ale znalazłyby się i przeciwne. Może takie akcje likwidacyjne – skoro istnieje choćby najmniejsze ryzyko, że będą niewinne ofiary – są z gruntu niemoralne? Może w ogóle nie powinno się ich przeprowadzać?

Ale przecież one ratują życie olbrzymiej liczby cywili! Czy moralnym zachowaniem byłoby zaniechanie zabijania terrorystów? I w ten sposób pozwalanie im na dokonywanie kolejnych zamachów? Przecież cenę zapłaciliby za to niewinni ludzie. Wbrew temu, jak przedstawił to w swoim filmie „Monachium” Steven Spielberg, nasze akcje wymierzone w terrorystów nie są aktami zemsty. My likwidujemy tych facetów, żeby zapobiec kolejnym tragediom.

Co jednak z niewinnymi ludźmi, którzy giną przy okazji. Ich życie jest mniej cenne od życia ofiar terroru?

Byłem na czterech wojnach. I wiem, że na wojnie często nie ma czasu na zastanowienie. Wszystko rozgrywa się bardzo szybko, ma się ułamki sekundy na podjęcie decyzji. Niestety w efekcie czasami ginie niewinny człowiek. My z terroryzmem prowadzimy wojnę. Niedawno na ulicach izraelskich miast mieliśmy do czynienia z plagą zamachów dokonywanych przez terrorystów nożowników. W dwóch przypadkach policja przypadkowo zastrzeliła izraelskich cywili, którzy próbowali pomóc w powstrzymaniu napastników. Takie rzeczy się zdarzają.

Powołał się pan na przykład terrorystów. A likwidacje naukowców pracujących nad irańskim programem atomowym?

Czytaj też:
Przerażające oddziały Flechas. Odcinali komunistom głowy i zjadali ich serca

To także były działania prewencyjne. Teheran otwarcie mówi, że chce zbudować bombę atomową, aby móc „zmieść Izrael z mapy świata”. Cóż więc mieliśmy robić? Biernie przyglądać się, jak Irańczycy szykują nam zagładę? Opóźnienie lub zablokowanie tego projektu to dla Izraela sprawa życia i śmierci.

Izrael również ma jednak broń atomową. Dlaczego więc nie mogą jej mieć Irańczycy?

Broń jądrową mamy od pół wieku i do tej pory nigdy jej nie użyliśmy. Nikomu nią nie groziliśmy. Jak można więc porównywać nas do szalonym reżimem, który zapowiada zniszczenie innego państwa. Gdyby Szwajcaria ogłosiła, że chce zbudować sobie bombę atomową, zapewniam pana, że nie staralibyśmy się jej powstrzymać. Agenci Mossadu nie strzelaliby do szwajcarskich naukowców. Szwajcaria to bowiem normalny, demokratyczny kraj, który nikomu nie zagraża. Iran to inna bajka.

Porozmawiajmy teraz o kosztach psychicznych takich operacji.

Młodzi egzekutorzy z AK, którzy podczas II wojny likwidowali konfidentów gestapo, borykali się z poważną traumą. Nocami wracały do nich obrazy zabijanych ludzi. Czy podobnie jest z egzekutorami z Mossadu?

Poznałem wielu z nich i żaden nigdy nie powiedział, że żałuje tego, co robił. Żaden nigdy nie przyznał, że boryka się z poczuciem winy lub jakimikolwiek problemami psychicznymi. Ci ludzie są przekonani, że wykonali dobrą robotę dla swojego kraju, że zapobiegli zamachom i uratowali wielu swoich rodaków. Mają poczucie dobrze spełnionego obowiązku.

Są jednak tylko ludźmi. Może są to sprawy, o których nie chcą mówić publicznie.

Mossad to miejsce, w którym pracują najwięksi izraelscy patrioci. Ludzie nie zaciągają się do niego dla przygody ani dla pieniędzy. Płace w naszych tajnych służbach są bowiem niskie. To nie jest zabawa w Jamesa Bonda. Jeżeli nasi agenci zostaną złapani na terytorium wroga, nie dojdzie do wymiany szpiegów na jakimś zamglonym moście w Berlinie. Nasi ludzie będą bestialsko torturowani i zginą w męczarniach. Dlaczego więc w ogóle zgłaszają się do tej pracy? Ponieważ mają silną motywację. Są absolutnie przekonani, że to, co robią, jest słuszne.

Podobne przekonanie mają też palestyńscy terroryści samobójcy. To są także silnie zmotywowani ludzie.

No cóż, akurat ich nie rozumiem. Wysadzają się w powietrze, bo ktoś im wmówił, że w niebie czeka na nich nagroda w postaci 72 dziewic. Gdybym ja musiał przez całą wieczność zadowalać 72 niewyżyte dziewice, to uznałbym to za najgorszą możliwą karę. Przecież one by mnie wykończyły!

rozmawiał Piotr Zychowicz

Michael Bar-Zohar jest byłym izraelskim żołnierzem i byłym członkiem Knesetu. Sprawował funkcję doradcy Mosze Dajana. Obecnie wydaje książki na temat izraelskich tajnych służb. W Polsce ukazały się jego „Mossad. Najważniejsze misje izraelskich tajnych służb” i „Nie ma zadań niewykonalnych. Brawurowe operacje izraelskich sił specjalnych” (obie wyd. Rebis).

Artykuł został opublikowany w 10/2016 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.