„Przysłali mnie, abym wypił piwo, które nawarzyli inni” – mawiał często płk Stanisław Dąbek, komentując stan sił i przygotowań do obrony polskiego Wybrzeża. Na szczęście nie poddawał się łatwo. Twardy, pochodzący z chłopskiej rodziny z Niska nad Sanem, uczestnik I wojny światowej w armii austriackiej, a później – jako oficer WP – wojny z Ukraińcami i bolszewikami, w międzywojniu dowodził 7. Pułkiem Piechoty Legionów, a później 52. Pułkiem Piechoty Strzelców Kresowych w Złoczowie. To właśnie z Podola przeniesiono go w końcu lipca 1939 r. do Gdyni, powierzając mu dowództwo Morskiej Brygady Obrony Narodowej i mianując pełniącym obowiązki dowódcą Lądowej Obrony Wybrzeża.
Zastał tam ogromne braki nie tylko w uzbrojeniu i amunicji, lecz także w środkach sanitarnych. Podległe mu oddziały nie miały nawet kuchni polowych – musiały je zastąpić kotły do prania. Natychmiast jednak zabrał się energicznie do organizacji obrony przed spodziewanym atakiem Niemców. Jeszcze w nocy z 31 sierpnia na 1 września 1939 r. na stanowiskach ogniowych montowano przestarzałe działa, w ostatniej chwili ściągnięte aż z Modlina i Pińska.
Samotny bastion
Historyk Apoloniusz Zawilski w „Bitwach polskiego września” (Łódź 1989) trafnie dostrzegł, „że nawet obrona Westerplatte miała ścisłe ramy organizacyjne, skonkretyzowane zadania i określoną podległość Dowództwu Floty. Jedynie piąte dowództwo: Lądowej Obrony Wybrzeża nie rozporządzało ani kompetencjami, ani siłami i środkami, które by w przybliżeniu bodaj odpowiadały ogromowi jego zadań bojowych”. Wynikało to poniekąd z tego, że szefostwo Marynarki Wojennej RP obawiało się raczej desantu morskiego na Gdynię, nie zaś akcji od strony granicy niemieckiej. Zbyt późno uświadomiono sobie to błędne założenie, dlatego płk Dąbek miał pełne prawo mówić o piwie nawarzonym przez innych, pośpiesznie próbując naprawiać błędy, które jeszcze latem 1939 r. poważniejszą obronę rejonu Gdyni czyniły niemożliwą.
Walki na Wybrzeżu od początku były głównie bojem o honor, toczonym bez żadnych szans na pomoc z zewnątrz, gdyż już pierwszego dnia wojny zostało ono odcięte przez Niemców od reszty kraju. Mimo to Polacy nie zamierzali ustąpić. Oddziały niemieckie nacierające na Orłowo (dziś Gdynia-Orłowo) zostały odparte z takim impetem, że swoją ucieczkę zakończyły dopiero poza granicą polską. W nocy z 3 na 4 września kolejne natarcie 1. Morskiego Pułku Strzelców pod osobistym dowództwem płk. Dąbka zmusiło Niemców do zaniechania na pewien czas ataków z terenu Gdańska.
Przekonawszy się, że trudno będzie złamać opór Polaków, zreorganizowali oni swoje siły, tworząc 7 września 1939 r. – z trzech działających dotychczas odrębnie ugrupowań – korpus gen. Leonharda Kaupischa. Jeszcze tego samego dnia wskutek potężnego ostrzału polskich pozycji pod Wejherowem dotkliwe straty poniósł 1. Pułk Strzelców Morskich. Następnie Niemcy zaatakowali morskich strzelców, w ciężkich walkach na bagnety i kolby zostali jednak odparci.
Było to tylko preludium, gdyż następnego dnia Niemcy uderzyli na całym froncie, a intensywne ataki kontynuowali w kolejnych dniach. Jak wynika z meldunków niemieckich, pozycje polskie zdobywano po uporczywych bojach: „Korpus Kaupischa w trudnych walkach leśnych odrzucił zacięcie broniącego się przeciwnika na Kępę Oksywską oraz wziął Redę i teren na południe od niej. Pułk Wutha zdobył w walce Swarzewo […]. Dwie kompanie SS-Heimwehr uderzyły z Mrzezina na Kępę Oksywską. Nie mogły jednak utrzymać się przed silnie rozbudowaną i otoczoną zasiekami pozycją [polską] i trzeba było wycofać je […]. Pułk Wutha po twardej walce wziął Wielką Wieś, odcinając tym samym Półwysep Helski”.
Nacisk niemiecki tylko na niektórych kierunkach przyniósł powodzenie. Największe zagrożenie pojawiło się na północnym odcinku walk, kiedy po nieudanym polskim kontrataku na Gniewów dowodzący tam ppłk dypl. Marian Sołodkowski zdecydował o opuszczeniu drugiej linii obronnej pod tą miejscowością i odwrocie aż do Redy. Pułkownik Dąbek, który o wszystkim dowiedział się post factum, zdecydował o odebraniu Sołodkowskiemu stanowiska i przeniesieniu na tyły. Kiedy jednak Dąbkowi zameldowano o dalszej niesubordynacji tego oficera, ten „podarł przedłożony sobie meldunek i zamiast stawienia przed sąd, pozostawił ppłka Sołodkowskiego do [swojej] dyspozycji. »Co mi da śmierć Sołodkowskiego – miał powiedzieć – sytuacja się nie odmieni. Niech go sądzi Bóg i Rzeczpospolita«” (cyt. za: Apoloniusz Zawilski).
Tymczasem mimo stałego już naporu niemieckiego oddziały LOW broniły się skutecznie, często kontratakując. Poza niezawodzącymi morskimi strzelcami męstwem odznaczały się także oddziały improwizowane, które naprędce organizowano. Takim był batalion złożony z marynarzy okrętów polskich zatopionych w pierwszych dniach wojny, którym dowodził kmdr ppor. Zygmunt Horyd. Ten dawny żołnierz Legionów, weteran bitwy pod Kostiuchnówką, kawaler Virtuti Militari bronił teraz pozycji w rejonie Redy i Zagórza, a potem Pierwoszyna. Poległ bohatersko 12 września 1939 r., kiedy prowadził swoich marynarzy do natarcia na pozycje niemieckie w Mostach, na polu, które później nazwano „martwą tyralierą”.
Kosynierzy i „Smok Kaszubski”
Obrońcy Oksywia wykazywali się ogromną pomysłowością w usuwaniu braków uzbrojenia. Ponieważ dla większości zgłaszających się ochotników nie było karabinów, z części utworzono cztery kompanie kosynierów, na czele z ppłk. Stanisławem Wężykiem. Na szczęście nie nacierali na Niemców z osadzonymi na sztorc kosami jak chłopi pod Racławicami w czasie insurekcji kościuszkowskiej, lecz – jak pisał Zawilski – posuwali się „w ukryciu za piechotą aż do podstawy szturmowej. Tutaj na okrzyk hurra wypadali do ataku i wówczas ich kosy zbierały swoje żniwo. Kto dopadł Niemca, zatapiał w nim kosę i zaopatrywał się w jego karabin. W ten sposób kompanie otrzymywały natychmiastowe uzupełnienie, [a] kosy przejmowali następni ochotnicy”. Manewr ten zastosowano jednak prawdopodobnie tylko dwa razy – 11 września pod Łużycami i następnego dnia pod Szmeltą, po czym kosynierów wycofano na Kępę Oksywską. Tam większość otrzymała broń palną i biła się do ostatniego dnia walk.
Czytaj też:
To dlatego Hel wytrwał do samego końca. Niemcy byli zszokowani tym odkryciem
Był wśród jednostek obrony Oksywia szwadron kawalerii – krakusów, w którym służyli członkowie Przysposobienia Wojskowego Konnego, znakomicie wywiązujący się z działań rozpoznawczych. Znacznie bardziej skuteczny okazał się jednak inny koncept – budowa pociągu pancernego. Jego pomysłodawcą był kapitan marynarki Jerzy Błeszyński, a wykonawcami pracownicy warsztatów Portu Marynarki Wojennej RP w Gdyni, nierzadko zresztą pracujący pod ogniem Niemców. Wykorzystali oni blachy przygotowane dla niszczycieli „Orkan” i „Huragan”, których budowę przerwała wojna.
Pociąg został uzbrojony w działko przeciwlotnicze wydobyte z wraku ORP „Mazur”, zatopionego przez niemieckie lotnictwo pierwszego dnia wojny, oraz w działko salutacyjne z ORP „Bałtyk” i 11 cekaemów. Czterdziestoosobową załogę stanowili kolejarze oraz marynarze z kompanii obsługi portu w Gdyni. Dowództwo objął kpt. Błeszyński. W dniu 6 września pomalowany w zielono-żółto-szare barwy „Smok Kaszubski” (jak nazwano pociąg) gotowy był do użycia. Już następnego dnia wspierał swoim ogniem żołnierzy 1. Morskiego Pułku Strzelców w walkach na zachód od Wejherowa, skutecznie odparł także atak niemieckiego lotnictwa, uszkadzając jeden z samolotów. Jak pisze Michał Lipka, 9 września polski pociąg pancerny „stoczył szczególnie krwawą potyczkę z nieprzyjacielskimi siłami na odcinku Gniewicz – Biała Rzeka – Kazimierz, ostatecznie zmuszając Niemców do odwrotu”.