Zdążyła zadebiutować przed I wojną światową (tomem wierszy „Ikarowe loty”, 1912), a ostatnie książki wydawała w latach 70. zeszłego wieku. Dożyła 1983 r., a urodziła się w roku 1889, jeszcze w XIX stuleciu. Była wnuczką przywódcy filaretów, przyjaciela Mickiewicza – Tomasza Zana. I sekretarzem Józefa Piłsudskiego, ale nie jego sekretarką osobistą – jak podawane bywa mylnie w wielu książkach – lecz sekretarzem ministra spraw wojskowych. Czasem żartobliwie, ale i z goryczą mówiła, że jej praca u (dla) Piłsudskiego polegała na czytaniu listów i odpowiadaniu na nie. Rzeczywiście, jak obliczyła, w ciągu dziewięciu lat przeczytać musiała ćwierć miliona listów i podań. Załatwiała też jednak konkretne sprawy, pomagała ludziom, dysponując znacznym budżetem.
Zdarzało się jej oddawać przysługi kolegom po piórze, np. Gałczyńskiemu, dla którego, gdy groził mu areszt za niewypłacalność, zdobyła 2 tys. zł, co było wówczas znaczną sumą. Sama zarabiała też lepiej niż dobrze, gdyż sekretarzem osobistym ministra spraw wojskowych została 26 czerwca 1926 r., a więc niewiele ponad miesiąc po przewrocie majowym, z pensją 600 zł.
Joanna Kuciel-Frydryszak w niedawno wydanej opowieści o Kazimierze Iłłakowiczównie – zatytułowanej po prostu „Iłła” – przypomina, jak bohaterka jej książki interweniowała „w sprawie Józefa Łobodowskiego, który odmówił służby wojskowej, a następnie próbował się zastrzelić. A ponieważ znaleziono u niego listy i wiersze świadczące o sympatiach do komunizmu, został aresztowany. Iłła odnalazła generała, któremu podlegała sprawa, i zwymyślała go, mówiąc, że zachowuje się jak satrapa wyruszający z armatą na motyle. »Nie rozumiem, jak można kogoś skarżyć o niewysłane listy i o niedrukowane wiersze« – irytowała się. »Proszę pani, przede wszystkim to symulant. Jakby się chciał naprawdę zastrzelić, wybrałby większy kaliber« – odpowiedział jej nieugięty generał i dodał, że sprawą zajmie się prokurator. Kiedy Iłłakowiczówna powtórzyła Łobodowskiemu pogląd generała, ten się wściekł: »Za mały kaliber! A to dobre! Z armaty miałem strzelać czy jak?«. Wyjaśnił też zaskoczonej poetce, że próbował się zabić nie z powodu konieczności służenia w wojsku, tylko z miłości. Iłłakowiczówna patrzyła na młodego pisarza w zaniedbanym ubraniu i bez przednich zębów ze współczuciem, bo rozumiała, dlaczego jego miłość musiała być nieszczęśliwa”.
Sam Łobodowski był bardzo wdzięczny pani sekretarz za wsparcie i potem wspominał, że „mieć taką protektorkę jak Iłła, to naprawdę było coś”.
I to jest ojczyzna
Urodziła się w Wilnie, a wychowała w Inflantach. Studiowała na Uniwersytecie Jagiellońskim, ale wcześniej w Petersburgu i w Oksfordzie. Biegle władała sześcioma językami. Wybitny talent językowy wykorzystała jako tłumaczka, przekładając dzieła literatury niemieckiej, angielskiej, węgierskiej i rosyjskiej, w tym kongenialnie „Annę Kareninę” Lwa Tołstoja.
Często mówiła o sobie jako o Litwince; była głęboko zanurzona w mitach litewskich i polskich, przesiąknięta baśniowością dawnego świata. Niewątpliwie wyznacznikiem jej poezji była także religijność, co było szczególnie istotne po wojnie. A swoją drogą, to jakże późno, bo w 1966 r., wydała jeden z najlepszych tomów wierszy (o ile nie najlepszy) – „Szeptem”. Z powodów cenzuralnych nie mógł znaleźć się w nim najsławniejszy powojenny wiersz „Iłły” pt. „Rozstrzelano moje serce w Poznaniu”, ale innych pięknych utworów było w „Szeptem” aż nadto. Choćby takie „Kwaterunki”:
Mieszkam w porze truskawek
nie w mieście ani w kraju,
w porze, w kolorze, w zapachu słodkim żyznym,
i to jest Ojczyzna…
W liści żółtobrązowych, które mnie znają,
opadaniu,
w sosnach, na urwiska skraju
… Nie w Poznaniu,
Warszawie, Wiedniu, Londynie czy Wilnie…
Mieszkam w zimie, która się przesila
w tej jednej ku wiośnie nachylonej chwili,
nie dłużej, nie dalej.
I kończę się, i już się nie palę.
… Dowieść nie można tego ani do tego się przyznać,
ale to jest ojczyzna. […]
Bruk się wzdyma powoli
Jarosław Iwaszkiewicz ujrzał w wierszach takich jak ten „mistrzostwo doprowadzone do prawdziwej prostoty”, inni może byli bardziej oszczędni w pochwałach, ale zaszokował nie tylko środowisko literackie, lecz także opinię publiczną w ogóle, paskudny atak na „Iłłę”, jakiego dopuścił się w poznańskim „Nurcie” wówczas 20-letni Stanisław Barańczak, publikując pamflet pod tytułem „Z nowości literatury dziecięcej”. Młody krytyk kpił sobie z „wierszyków” pisarki, dziwiąc się, że nie opublikowała ich specjalizująca się w literaturze dla dzieci Nasza Księgarnia, ale poważny Czytelnik. Po biorących zaatakowaną poetkę w obronę tekstach Ryszarda Matuszewskiego i Marty Rzepińskiej skarcony Barańczak – niestety – poszedł za ciosem, wyjaśniając, że nie miał „bynajmniej na celu »pomniejszania poezji Iłłakowiczówny«, gdyż poezja ta jest – moim zdaniem – wystarczająco już mała (nie ilościowo oczywiście), nie miałem również na celu zredukowania tej poezji do wymiaru przedszkola czy ochronki, ponieważ sądzę, że do takowego wymiaru twórczość p. Iłłakowiczówny przystaje idealnie”. Po tym już Hamilton w „Kulturze” orzekł, że „z panem Barańczakiem dyskutować niepodobna”, a „Wrocławski Tygodnik Katolicki” popisy przyszłego laureata nagrody Nike, amerykańskiego profesora i tłumacza Szekspira nazwał „smutnym świadectwem niefrasobliwego rozhulania, rozbijactwa, gangsterstwa uprawianego na łamach”. O dziwo, najmniej emocji wykazała bezpośrednio zainteresowana, która w ataku Barańczaka chciała widzieć naturalny spór młodej literatury ze starą, a nie personalne uderzenie akurat w nią.
Do tego wszystkiego Barańczak, sam przecież poznaniak, postawił zarzut oderwania się od trudnej i prawdziwej rzeczywistości społecznej autorce wspomnianego wiersza „Rozstrzelano moje serce w Poznaniu”. Utwór ten opublikowany był po napisaniu tylko raz, w tygodniku szczecińskim „Ziemia i Morze”, ale krążył w odpisach z rąk do rąk i strofy takie jak ta, która po latach znalazła się na tablicy poświęconej ofiarom Czerwca ’56 umieszczonej naprzeciw domu przy ul. Gajowej, gdzie poetka mieszkała, dobrze były znane mieszkańcom grodu nad Wartą:
Lecz zbryzgano mózgiem bruk
i bruk się wzdyma powoli.
Krew nie płynie już, już tylko skrzep
Rozstrzelano moje serce w Poznaniu.
Iłłakowiczówna lubiła ten wiersz, zwracając uwagę na zawarte w nim pytanie: „Czemu zawsze rządzi inteligent, a do robotników się strzela?”. Zawsze podkreślała, że lepiej rozumiała się z ludźmi prostymi niż z bywalcami salonów, ceniła ludową religijność, a kiedy dowiedziała się, jak rzekomi koledzy, literaci, doprowadzili do izolowania poety Wojciecha Bąka, umieszczenia go w szpitalu psychiatrycznym i odebrania mu mieszkania, zbulwersowana w liście do Wacława Kubackiego pisała: „Oto jest prawdziwy dramat, dramat poety z awansu społecznego, zadziobanego przez małych klerków z inteligencji, zawistnych o to, że dorobił się dwóch pokoi z łazienką, on, syn ślusarza!”.
Kwatera na Powązkach
Ona sama z mieszkaniowym „dorobieniem się” miała równe trudności. W końcu 1947 r., wracając do kraju, który opuściła 17 września 1939 r., myślała o powrocie do Warszawy i, niewątpliwie naiwnie, do pracy w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Na peronie, gdy wysiadła z pociągu z Bukaresztu, czekali na nią Jarosław Iwaszkiewicz i Juliusz Starzyński. „Na razie” zamieszkała na Saskiej Kępie w jednym pokoju z siostrą i jej dwiema córkami. Po kilku miesiącach ta wspólna egzystencja stała się niemożliwa, w lutym 1948 r. otrzymała też oficjalną odmowę na swoje podanie o pracę w MSZ. Postanowiła osiąść w Poznaniu, gdzie znalazła pokój do wynajęcia u rodziny Żydów w dzielnicy Jeżyce. W sześciopokojowym mieszkaniu zajęła pokój największy, 30-metrowy z widokiem na zajezdnię tramwajową. I to będzie jej miejsce na ziemi przez ponad 30 lat. W końcu jednak wróci do Warszawy – na Powązki, gdzie wykupi sobie kwaterę na cmentarzu.
Czytaj też:
Mit Hłaski. Boleśnie piękne urojenia pisarza
A na Gajowej będzie pisać, przyjmować uczniów, którym wbijać będzie do głów obce języki, i podejmować gości, także tych oficjalnych. 7 listopada 1981 r. powita tam w hallu profesorów Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza, którzy wręczą jej doktorat honorowy tej uczelni. W książce Joanny Kuciel-Frydryszak czytamy: „Iłłakowiczówna odezwała się tuż po przemówieniu rektora Janusza Ziółkowskiego. »Wszystkim, którzy zechcieli się trudzić dla mego honoru, składam serdeczne Bóg zapłać«. Jan Józef Szczepański wzruszająco opisał tę uroczystość: sędziwa poetka siedziała w wymoszczonym poduszkami foteliku pod zawieszoną na drzwiach makatką, we flanelowym kaftaniku i bamboszach, i drzemała opatulona pledem. Błyskały flesze, kamery rejestrowały uroczystość, gdy nagle drzwi się otworzyły i słychać było: »Marysiu! Mleczko kipi!«”.
Wnuczka Tomasza Zana była już wtedy całkowicie niewidoma. Jaskra stopniowo niszczyła jej wzrok, wymagała stałej opieki. I otrzymywała taką, na przykład od córek Przemysława Bystrzyckiego, które m.in. czytały jej książki i gazety, a także towarzyszyły poetce, gdy wychodziła na spacer czy na niedzielną mszę do kościoła. Z problemami materialnymi dzielnie sobie radziła, czasem też przypominano sobie o niej i pomagano, choć może nie tak, jakby sobie tego życzyła. I tak w 1957 r., gdy wreszcie znów zaczęła funkcjonować jako poetka i publikować swoje utwory, władze Poznania przyznały jej nagrodę. Wraz z nią uhonorowano wówczas Stefana Vrtela-Wierczyńskiego i Conrada Drzewieckiego, a całą galę połączono z 12. rocznicą „wyzwolenia” Poznania przez Armię Czerwoną. „Iłła” pisała potem do siostry: „To makabryczne wręczenie nagród odbyło się wczoraj ze wszystkimi brakami gustu, zgrzytami i nietaktami – z okazji wyzwolenia Poznania przez wojska sowieckie. Byłam tylko na wręczeniu związanym, niestety, z koncertem orkiestry wojskowej, na raut po nim już nie poszłam i do dziś jeszcze otrząsam się z obrzydzenia”.