Byłam w Auschwitz. „Dwukrotnie odstawiano mnie do komory gazowej”

Byłam w Auschwitz. „Dwukrotnie odstawiano mnie do komory gazowej”

Dodano: 

W Płaszowie chorowałam na dur brzuszny, czyli tyfus. Mama bała się, czy przez to nie zakatują mnie strażnicy. Bo chorych więźniów Niemcy często bezlitośnie bili pejczami. „Dwadzieścia pięć na dupę – jak to się wtedy mówiło. – Za karę, że zachorowałaś”. Ludzie byli tak wyczerpani, że te dwadzieścia pięć razów było często śmiertelne. Na szczęście jakoś mnie to ominęło.

Byliśmy pod nadzorem SS-Aufseherin, czyli – jak je nazywaliśmy – aufzejerek. Były to niemieckie strażniczki, które pełniły służbę w nazistowskich obozach koncentracyjnych. Okropne baby. – Schweine! Raus! – tak się na nas darły.

Traktowały nas gorzej niż zwierzęta.

Lista Schindlera

Niemiecki przemysłowiec Oskar Schindler zawarł z komendantem obozu Amonem Göthem umowę o przekazanie mu 1,2 tys. żydowskich pracowników z KL Płaszów. Mieli przeprowadzić się do podobozu przylegającego do kierowanej przez Schindlera fabryki Emalia. Tam byli mniej narażeni na szykany i rabunek ze strony strażników obozu głównego. A co za tym idzie – mieli większe szanse na przeżycie wojny. Miałam szczęście – znalazłam się w tej grupie.

Czytaj też:
Karły z Auschwitz. „Anioł Śmierci” poddawał je makabrycznym eksperymentom

W fabryce Emalia wyrabialiśmy garnki. Ja pracowałam przy ich czyszczeniu i polerowaniu. Kiedy Oskar Schindler przechodził obok, zawsze głaskał mnie po głowie. Wchodząc na halę fabryczną, zapalał papierosa, a zaraz potem rzucał go na ziemię, żeby któryś z pracowników mógł go sobie wziąć. Palenie tytoniu ratowało ludzi przed uczuciem głodu. Głód doprowadzał ludzi w obozie do szaleństwa. Tam przecież matka córce, a siostra siostrze potrafiła wykraść ostatni, nędzny kawałek chleba spod poduszki.

W urodziny Oskara Schindlera wydelegowano mnie do wręczenia mu tortu z chleba, który przygotowali więźniowie. To wszystko, co mogliśmy mu dać, by okazać naszą wdzięczność. Na tym torcie płonęła jedna świeczka. Schindler był tak wzruszony, że pocałował mnie w skroń.

Kiedy w 1944 r. do Krakowazaczął się zbliżać front wschodni, Niemcy przystąpili do likwidowania niektórych obozów i więzień. Oskar Schindler postanowił wówczas ewakuować swoją fabrykę na Zachód, do Brünnlitz w Protektoracie Czech i Moraw. Razem z całym personelem. W sumie ok. 1,2 tys. osób.

Załadowano nas do pociągu. I od razu zaczęły się dziać niepokojące rzeczy. Zostaliśmy straszliwie ściśnięci w bydlęcych wagonach. Niemal nie dało się oddychać, nie dawali nam nic do jedzenia, nic do picia. Nie było toalet – ludzie załatwiali swoje potrzeby na podłogę wagonów. Tam, gdzie stali. Koszmar. A na koniec okazało się, że z jakiegoś powodu, bez wiedzy Schindlera, zamiast do Brünnlitz przywieźli nas do KL Auschwitz. Do obozu Zagłady…

Na rampie ujadające psy wartownicze i pełno Niemców.

Verfluchte Schweine, raus, raus! – ryczeli na nas z wściekłością.

To były pierwsze słowa, które usłyszeliśmy w Auschwitz. A potem mieliśmy je słyszeć już codziennie. Ludzie po wyjściu z transportu byli przerażeni, zdezorientowani. Dzieci płakały, kobiety szlochały. Działy się tam dantejskie sceny.

Węgierscy Żydzi w Auschwitz-Birkenau

Auschwitz przeżyłam cudem. Dwukrotnie odstawiano mnie do komory gazowej. Za pierwszym razem uratowała mnie mama. Przekupiła aufzejerkę brylantem, który udało jej się przemycić do obozu. Ta strażniczka nazywała się Alice Orlowski. Wysoka blondynka, w furażerce, umundurowana. Postrach kobiet osadzonych w Auschwitz. Wszystkie więźniarki się przed nią trzęsły, wszystkie się jej bały. Orlowski nie rozstawała się ze skórzanym pejczem. Takim, którym smaga się po zadach konie, tylko dwa razy grubszym. Gdy ktoś jej podpadł, waliła gdzie popadnie. Robiła z ludźmi, co chciała.

Razem z innymi aufzejerkami z Auschwitz w 1947 r. zasiadła na ławie oskarżonych w pierwszym procesie oświęcimskim w Krakowie. Dostała 15 lat więzienia za pastwienie się nad więźniami.

Na szczęście Orlowski była chciwa. Kiedy dostała brylant, wyciągnęła mnie z grupy ludzi przeznaczonej do krematorium. Jak mamie udało się tak długo przechować szlachetny kamień? Ukrywała go w sobie. Połykała go i wydalała. I tak w kółko. Gdyby próbowała go schować w ubraniu lub pryczy, znaleziono by go podczas którejś z rewizji.

Za drugim razem, kiedy skazano mnie na śmierć, ciocia – która również przybyła z nami w transporcie do Auschwitz – uprosiła jakąś aufzejerkę, żeby pozwoliła mnie ukryć. Wsadzono mnie do miedzianego pieca węglowego w saunie, który był na dnie oczyszczony z popiołu. Wepchnięto mnie do niego od góry. Byłam tak chuda, że bez problemu się w nim zmieściłam. Przesiedziałam w tym piecu trzy i pół godziny. Wyciągnięto mnie z niego półprzytomną dopiero wtedy, gdy zakończyła się selekcja. Znowu się uratowałam.

Sauna to było jedno z największych upokorzeń obozowych. Gołe, ogolone, bezradne kobiety stały stłoczone, oczekując na uduszenie gazem. Albo skierowanie na straszliwe eksperymenty naukowe. Człowiek nigdy do końca nie wiedział, co go czeka.

Kobiety były całkowicie nagie. Młode, stare, w średnim wieku. Z małymi piersiami, z dużymi piersiami, wiszącymi piersiami. Piękne i brzydkie. Wszystkie – przerażone. Stały tak na oczach strażników, którzy bez skrępowania im się przyglądali. Niebywałe upokorzenie.

Tym więźniarkom, które miały akurat menstruację, krew spływała po nogach. Niemcy dawali co prawda kobietom specjalne tabletki zatrzymujące okres, ale najwyraźniej nie zawsze działały. A może nie wszystkie więźniarki je połykały? Nie wiem.

Czytaj też:
Byłam ofiarą doktora Mengelego

I ja o mały włos nie zostałam z takiej sauny wzięta do gazu. W ostatniej chwili wyciągnęła mnie stamtąd ta aufzejerka, którą mama przekupiła brylantem.

W Auschwitz cały czas się bałam. Łaziły po mnie wszy. Miałam tyfus, związane z tym boleści. Chodziłam stale głodna. Kawa, którą nam dawano, nie nadawała się do picia. Była koloru miętowego. Do tego marmolada z buraków i trzysta gramów czarnego chleba. Na obiad litr nędznej zupy – pływał w niej kawałek ziemniaka, brukwi albo trochę kaszy.

– Litra wody cztery krupy, taki obiad jest do dupy – mówili o tych „posiłkach” więźniowie.

Ludzie marzyli o rosole z makaronem, o torcie z orzechami. O tym, co jedli, zanim zaczął się ten cały koszmar. Niestety ci najbardziej wygłodzeni po wojnie bardzo szybko umierali. Z przejedzenia. Po wyzwoleniu rzucali się na jedzenie. Przyzwyczajony do poszczenia żołądek nie wytrzymywał takiego obciążenia.

Podczas jednych obchodów wyzwolenia Auschwitz pewna młoda dziewczyna zapytała mnie, czy w trakcie pobytu w obozach modliłam się do jakiegoś świętego. Czy szukałam w Bogu, w modlitwie wsparcia? Ucieczki od koszmarnej codzienności? Odpowiedziałam, że nie. Jestem niewierząca, podobnie jak 95 proc. ocalałych z Auschwitz. My nie wierzyliśmy w nikogo. Ani w Boga, ani w Matkę Boską, ani w żadnego świętego. Bo gdyby Bóg rzeczywiście istniał – czy mógłby na to pozwolić?

Czytaj też:
Jak uciekłem z Auschwitz

W trakcie wojny unosiliśmy ręce do nieba z bezsilności.

– Boże, ty jesteś tam na górze i nie widzisz, co się tutaj dzieje z ludźmi? Ratuj!

Ale Bóg nas z Auschwitz nie uratował. Uratował nas człowiek – Oskar Schindler. Po kilku tygodniach odnalazł nas i wyciągnął z obozu. Niestety nie był w stanie wydostać wszystkich swoich robotników. W Auschwitz zostali między innymi mój tata i Rysio. Rozdzielono naszą rodzinę. Baliśmy się, że to już na zawsze. Że nigdy więcej się nie zobaczymy.

Transport z Auschwitz dotarł do obozu pracy w Brünnlitz. Tam nieco odetchnęłyśmy. Przede wszystkim w Brünnlitz dawano lepsze jedzenie. Dokarmiała nas zresztą żona Schindlera. Były tam też długie koryta, w których można było się umyć w zimnej wodzie. To oczywiście żadne luksusy, ale warunki były znacznie lepsze niż w Auschwitz czy w Płaszowie.

W Brünnlitz doczekałyśmy z mamą wyzwolenia. Odbyło się to bardzo zwyczajnie. Pewnego dnia do obozu przyjechał jakiś Rosjanin w mundurze i powiedział nam, że okupacja dobiegła końca. Niemcy się wycofali, jesteśmy wolni.

A więc udało się. Przeżyliśmy. Było to zasługą Oskara Schindlera. Gdyby nie on – wszyscy zginęlibyśmy w KL Płaszów lub w Auschwitz. Ocaleni robotnicy zrobili na pamiątkę dla swojego wybawcy pierścień ze stopionych złotych zębów. Niektórym udało się je zachować. Kto miał – wyrywał i oddawał.

Przed nami otworzyła się brama obozowa i każdy poszedł w swoim kierunku. My oczywiście wróciłyśmy do Polski.