To zwycięstwo hetmana wielkiego (taka ranga wojskowa i takaż postać dziejowa!) litewskiego Jana Karola Chodkiewicza jest niemal zupełnie zapomniane. A przecież i ono – podobnie jak pogrom Szwedów pod Kircholmem 27 września 1605 r. – zostało odniesione podczas wojny Zygmunta III z Karolem Sudermańskim (1600–1611) i prowadziło do zwinięcia oblężenia Rygi przez Szwedów. Jak pod Kircholmem husaria, tak tu atak płonących branderów spadł na najeźdźców jak grom i takie też odniósł skutki. A najważniejsze – o czym doprawdy mało kto słyszał – wielki wódz Rzeczypospolitej odniósł je na morzu!
Atak na Salis
Znakomite zwycięstwo pod Kircholmem – tak jak wiele innych – nie zostało wykorzystane przez Rzeczpospolitą. Szlachta uchwalała podatki na jedną kampanię, na ogół nie dłużej niż na rok, i zwycięskie wojska rozchodziły się do domów, zamiast utrwalać panowanie nad zajętymi ziemiami i kontynuować pasmo zwycięstw. Tak też było podczas każdej z wojen ze Szwedami. Chodkiewicz jednak nie rezygnował i w kolejnych latach odnosił niemałe sukcesy. Tak też było na początku 1609 r., kiedy brawurowym nocnym atakiem zdobył Parnawę, miasto i port leżące dziś nad Zatoką Ryską na południu Estonii, a od 1560 r. należące do Rzeczypospolitej. Warto dodać, że od 1598 r. było ono stolicą jednego z dwóch – obok dorpackiego – najdalej na północ wysuniętych województw naszego państwa.
Hetman zamierzał następnie odepchnąć Szwedów od obleganej przez nich znowu Rygi. Na drodze do niej stały miasto i port Salis – dziś Salacgrīva na północy Łotwy – gdzie stała eskadra ośmiu uzbrojonych w działa szwedzkich okrętów z liczną załogą oraz 11 jednostek pomocniczych pod dowództwem Joachima Mansfelda. Wydawało się, że wojska polsko-litewskie, złożone głównie z konnicy, są całkowicie bezradne wobec takiego przeciwnika…
I tu objawił się geniusz Chodkiewicza, jego umiejętność improwizacji, znajdowania właściwych sił i środków oraz podejmowania błyskawicznej decyzji. To były cechy znamionujące wcześniej i później staropolską sztukę wojskową w najlepszym wydaniu – Tarnowskiego, Ostrogskiego, Żółkiewskiego, Koniecpolskiego, Sobieskiego...
Co uczynił nasz wódz w Parnawie? Otóż obsadził piechotą dwa okręty zdobyte w porcie, a także pięć mniejszych statków handlowych, które kupił od Holendrów oraz Anglików, i zaciągnął na nie działa. Poza tym – co okazało się decydujące podczas ataku! – cztery łodzie kazał wypełnić prochem, smołą i materiałami łatwopalnymi. W ten sposób stały się one znanymi od czasów starożytnych branderami. Żeglarzy uzyskał wśród wiernych Polsce Inflantczyków. Eskadra ta nie miała szans w otwartej bitwie na pełnym morzu ze znacznie silniejszą flotą szwedzką, dlatego trzeba było ją zaskoczyć porą i sposobem ataku.
Kilku fachowców inflanckich, potrafiących kierować jednostką pływającą za pomocą steru i żagla, wystarczyło – jak się rychło okazało – do przepłynięcia po Zatoce Ryskiej stosunkowo niewielkiego odcinka między oboma portami i skierowania do Salis siły uderzeniowej. Stanowiły ją wspomniane brandery, które niesione sprzyjającym wiatrem zbliżały się do żaglowców wroga.
Działo się to nocą z 23 na 24 marca 1609 r. Załogi szwedzkie były pogrążone we śnie, a straże pełniły obowiązki niedbale, nie spodziewając się uderzenia – zwłaszcza od strony morza. Nie wyklucza się też, że niektórych strażników udało się wcześniej przekupić. Oczywiście, mogli oni nie zauważyć żaglowców okrytych mrokiem na redzie portu, ale alarm wszczęto z opóźnieniem dopiero wówczas, gdy łodzie przeciwników zapłonęły potężnym ogniem, jak jakieś diabelskie pochodnie.
Efekt był piorunujący. Dwie brandery trafiły do burt szwedzkich okrętów, ogień przeniósł się na nie i wkrótce nie dało się już ich uratować. Na pozostałych w popłochu stawiano żagle, odcinano liny kotwiczne i odpływano jak najdalej od źródeł płomieni. Pojedynczo, bez ochoty na walkę zmykały jednostki wroga w mrok Zatoki Ryskiej, gdzie przywitały ich strzały z dział eskadry Chodkiewicza. Nie wiemy, czy pociski były celne i czy spowodowały straty na pokładach wroga. Nasi nie próbowali ich ścigać, bo mieli jednostki znacznie wolniejsze. W każdym razie dwa szwedzkie okręty spłonęły ze szczętem, a Salis było nasze.
Hetman, a w tym przypadku właściwie admirał Chodkiewicz okazał się pierwszym, który wykorzystał brandery na Bałtyku. Niewątpliwie musiał dowiedzieć się o takim rodzaju broni jeśli nie na studiach w Wilnie i w Bawarii, to podczas podróży po zachodniej Europie. Stosowano je podczas wojen z Turkami na Morzu Śródziemnym. Z piorunującym skutkiem użyli ich Anglicy podczas największego starcia – pod Gravelines – gdy odpierali hiszpańską Wielką Armadę (1588). Jan Karol był wtedy 28-letnim studentem na jezuickiej uczelni w Ingolstadt...
Przeciw wikingom
Bitwę pod Salis zapomnieliśmy, ale co naprawdę pamięta się z najdawniejszych kontaktów Polski z morzem? Największym morskim zwycięstwem Słowian nad Skandynawami – do którego chętnie, acz na wyrost niekiedy się przyznajemy – była wyprawa pomorskiego księcia Racibora na znaczący port wikiński Konungahelę. Kilkaset okrętów z 30 tys. wojowników na pokładzie zdobyło i złupiło to królewskie miasto na południu Norwegii w 1136 r. Wysuwa się, a nawet uzasadnia tezę, że sprawcą wyprawy był Bolesław Krzywousty, a wśród oddziałów Racibora byli też liczni Polacy. Bolesław oczywiście nie chwalił się owym triumfem, bo niszczycielski najazd wespół z poganami na ochrzczonych i złagodniałych już wikingów nie przysporzyłby mu chwały w świecie chrześcijańskim.
Morskim zwycięstwem świetnie pamiętanym, i które rzeczywiście należy przypisać Rzeczypospolitej, było pokonanie floty szwedzkiej pod Oliwą podczas kolejnej wojny ze szwedzkim królem rozbójnikiem Gustawem Adolfem (1626–1629). Tym razem była to wojna o ujście Wisły, a więc o potrzebny szlacheckim hreczkosiejom do życia Gdańsk. Blokowanie polskich portów przez szwedzkie okręty było dotkliwym ciosem dla polskiego eksportu – na przykład do Gdańska w 1625 r. przybyło aż 1097 statków, podczas gdy w roku 1627 – tylko 150. 28 listopada 1627 r. przeciw sześciu okrętom szwedzkim z 1,2 tys. marynarzami i żołnierzami oraz ze 180 działami wyszło w morze z Gdańska dziewięć polskich, z 400-tonowymi „Świętym Jerzym” i „Królem Dawidem” włącznie. Inne były mniejsze. Eskadrą tą dowodził adm. Arend Dickmann, a na jej pokładach było 1,5 tys. ludzi i 200 dział. Dwa szwedzkie okręty były większe od „Świętego Jerzego” i „Króla Dawida”, pozostałe ich wielkości.
Bitwa na Zatoce Gdańskiej trwała dwie godziny. Polegli obaj admirałowie: Dickmann i Stjernskjold. Jeden szwedzki statek został zatopiony, a ich statek admiralski dostał się w polskie ręce. Straty po stronie szwedzkiej wyniosły 350 zabitych i 66 wziętych do niewoli. Po stronie polskiej śmierć poniosło niespełna 50 ludzi. Reszta szwedzkiej eskadry uciekła do Piławy. Jednak przewaga Szwecji, dysponującej blisko setką okrętów wojennych oraz jeszcze liczniejszą flotą statków transportowych, a także rozbudowanym zapleczem, spowodowała, że wkrótce nasza flota wojenna przestała istnieć. Wysłana na zachód, aby wesprzeć Habsburgów w wojnie trzydziestoletniej, ze stratami przedostała się z Gdańska do Wismaru, ale po trzech latach zajęli ją tam Szwedzi.
Podczas tej wojny Gustaw Adolf kilkakrotnie próbował zająć Gdańsk. Chociaż z początku opanował liczne miasta i zamki na Pomorzu oraz w Prusach, to miasta ani portu gdańskiego zdobyć nie zdołał. Zauważmy na marginesie, że gdy oblegał twierdzę Wisłoujście, zastosował po raz pierwszy i ostatni armaty powleczone skórą, a nie odlane z ciężkiego metalu. Dopóki się nie zwęgliły, dopóty spisywały się podobno zupełnie dobrze, strzelając do fortecy o czterech bastionach i wysokiej murowanej wieży.
Czytaj też:
Najlepsza kawaleria Europy
Trzy admiralicje
Wojny Jagiellonów o Inflanty oraz Wazów o szwedzką koronę spowodowały, że polscy królowie starali się utworzyć floty z prawdziwego zdarzenia oraz ich dowództwa. Te wysiłki, choć nie uczyniły z Polski mocarstwa morskiego, zasługują na większą wagę, niż zwykle się do nich przykłada. Być może do dziś pobrzmiewa w uszach rodaków ów wiekopomny fragment poematu Sebastiana Fabiana Klonowica z Sulmierzyc pt. „Flis to jest spuszczanie statków Wisłą i inszymi rzekami do niej przypadającymi” z 1595 r.:
„Lecz miła Polska na żyznym zagonie
Zasiadła jako u Boga na tronie.
Może nie wiedzieć Polak, co to morze,
Gdy pilnie orze. [...]
Gdyż woda ludziom rzecz nieuchodzona,
Samym to rybom włość jest przyrodzona.
Po wodzie tylko pająk cienkonogi
Ujdzie bez trwogi”...
Nasi przodkowie in corpore podzielali to mniemanie, z reguły odmawiając władcom uchwalania podatków na okręty, porty i załogi. Jest to dosyć dziwne, zważywszy na pewne istotne sukcesy odnoszone już wcześniej na morzu. Oto w dniach 13–15 września 1463 r. okręty gdańskie i elbląskie walczące u boku Kazimierza Jagiellończyka pokonały na Zalewie Wiślanym znacznie silniejszą flotę zakonu krzyżackiego. Podobno właśnie ta klęska, tak niespodziewana, najbardziej osłabiła krzyżacką wolę dalszej walki w wojnie trzynastoletniej.
Syn Kazimierza – Zygmunt Stary – również dzięki przewadze na morzu pokonał mistrza krzyżackiego Albrechta Hohenzollerna z Brandenburgii. Gdy ten nie chciał oddać królowi polskiemu należnego mu hołdu, pięciu gdańskich kaprów wpadło do Memla (Kłajpedy), zniszczyło miasto i stacjonującą tam flotę posiłkującą mistrza.
Czytaj też:
Dwa rokosze. Dlaczego szlachta podniosła rękę na króla
Pierwszym królewskim kaprem został w 1517 r. gdańszczanin Adrian Flint (nie mylić z kapitanem piratów rozsławionym przez Roberta Stevensona), który na Zatoce Fińskiej próbował stworzyć blokadę Moskwy. Zajmował on statki z towarami dla ówczesnego wroga państwa polsko-litewskiego. Sprzymierzeni z Moskwą Duńczycy ujęli go wraz ze statkiem w Wyborgu, ale wydostał się z niewoli i wrócił do służby u Zygmunta Starego. Był jednym z tych, których urzędowo nazywano „nasi żołnierze morscy” (milites nostri maritimi). Byli to żeglarze najemni, niemal jak korsarze, których uważano za zalegalizowanych piratów.
Z kaprów korzystał również Zygmunt August, otrzymujący dziesiątą część ich łupów. W latach 60. XVI stulecia, podczas rywalizacji z Rosją, Danią, Szwecją i Lubeką o wybrzeża bałtyckie, stworzył pierwszą polską admiralicję i prawdziwą polską flotę. Najpierw w Gdańsku wyznaczył komisarzy – Klefelda i Konarskiego – a 24 marca 1568 r. powołał Komisję Morską. Kierowana przez kasztelana gdańskiego Jana Kostkę, stanowiła najwyższą władzę morską, dbała o żołd, wyposażenie, uzbrojenie, naprawy. Wysyłała statki w rejsy, sprawowała sądy nad podwładnymi, dzieliła łupy, skrupulatnie oddając należność do skarbca królewskiego. Dochody czerpała głównie z lasów królewskich – pierwszego polskiego funduszu morskiego. Sejm lubelski (1569) zatwierdził jej podstawy finansowe, a nawet rozszerzył je o dochody z komór solnych w Bydgoszczy i Toruniu oraz z niektórych starostw żmudzkich. Komisja miała prawo samodzielnego przeprowadzania transakcji handlowych, kupna i sprzedaży, intratnych dla królestwa. Wtedy też polska flota powróciła z małego Pucka do portu w Gdańsku, przełamując opór niemieckiego patrycjatu. W 1568 r. flota Zygmunta Augusta liczyła 40 okrętów, a ich załogi – 1,6 tys. ludzi. Pamiętajmy, że wojska kwarciane przeznaczone do obrony kresów południowo-wschodnich liczyły żołnierzy ledwie dwa razy więcej.
Za Batorego i jego wojny z Gdańskiem ten dorobek zniszczał, ale do wzorów ostatniego Jagiellona wrócił Zygmunt III, który powołał Komisję Okrętów Królewskich i usiłował – z opłakanym skutkiem nieszczęsnej wyprawy za Bałtyk w 1598 r. – rewindykować swe prawa dynastyczne w Szwecji. W 1635 r. kolejną admiralicję powołał Władysław IV, stworzył port u nasady Helu (Władysławowo właśnie), uruchomił budowę okrętów. Kres tym przedsięwzięciom położyły obojętność szlachty, która nie uchwaliła stosownych podatków, i przegrana przez króla walka o cła gdańskie. Jak wiadomo od czasów starożytnych, bez pieniędzy o flocie – najdroższym rodzaju sił zbrojnych – nie ma co myśleć. O silnym państwie bez floty – także nie.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.