Bomba i czterech wisielców w Chicago. Jak komuna sfałszowała 1 Maja
  • Grzegorz JaniszewskiAutor:Grzegorz Janiszewski

Bomba i czterech wisielców w Chicago. Jak komuna sfałszowała 1 Maja

Dodano: 

Zgromadzenie było inwigilowane przez kapitana Bonfielda, który wysłał pięćdziesięciu przebranych po cywilnemu policjantów w tłum dla spisywania treści wygłaszanych przemówień i raportowania mu o przebiegu manifestacji co 15 minut. Sam czekał z sześcioma kompaniami policjantów w oddalonym o zaledwie pięćdziesiąt metrów posterunku przy Desplaines Street. Pod koniec demonstracji na placu było już tylko około 500 demonstrantów. Wiał zimny wiatr i zacinał deszcz. Trzeci mówca - angielski socjalista Samuel Fielden około w pół do jedenastej kończył swoje przemówienie mocnym akcentem. Wezwał zebranych do „uduszenia, zabicia i zadźgania" prawa, które pozwala na tłamszenie robotników przez amerykańskich posiadaczy.

Kiedy słowa o nawoływaniu do „przemocy" doszły do uszu kapitana Bonfielda, zebrał on ponad stu policjantów i ruszył na demonstrantów. Kapitan William Ward w imieniu mieszkańców Stanu Illinois wezwał do pokojowego rozejścia się. Zaskoczony Fielden zdążył odpowiedzieć, że zgromadzenie jest pokojowe. Po następnym wezwaniu krzyknął do robotników, żeby się rozeszli i zeskoczył z wozu. Nagle jakiś sypiący iskrami przedmiot zatoczył łuk w powietrzu i wylądował między szeregami policjantów. Potem rozległ się potworny huk eksplodującej bomby. Funkcjonariusze zaczęli strzelać do tłumu i do siebie nawzajem. Robotnicy zaczęli uciekać na wszystkie strony.

Zamieszki na Haymarket w Chicago. Ilustracja z Harper’s Weekly, 15 maja 1886.

Jak się później okazało od wybuchu rzuconej bomby zginął jeden policjant - Mathias J. Degan. Sześciu zginęło w strzelaninie, a sześćdziesięciu zostało poważnie rannych. Wielu tak ciężko, że już nigdy nie wróciło do służby. Zginęło przynajmniej 4 robotników, a około siedemdziesięciu zostało rannych.

Wściekła nagonka burżuazji

Po zamachu w mieście rozpętało się piekło. Stateczni przedsiębiorcy i mieszczanie drżeli przed terrorystami podkładającymi bomby pod ich zakłady i rezydencje. Mainstreamowa prasa podsycała te lęki, windując swoje nakłady. Podejrzenie od razu padło na organizację anarchistów, którzy mieli posłużyć się emigrantami. W wywiadach potwierdzał to sam Bonfield. Gazety wzywały do „wyrzucenia słowiańskich wilków do ich nor w Europie, albo jakiejś ich eksterminacji". Policjanci uchodzący dotychczas za leniwych i skorumpowanych, nagle stali się bohaterami.

Nastąpiła fala aresztowań i przeszukań robotniczych lokali i redakcji czasopism. Spies został aresztowany przy składaniu nowego numeru „Arbeiter - Zeitung". Oprócz niego policja zatrzymała na krócej lub dłużej około 200 innych podejrzanych. Parsons zmienił wygląd i ukrywał się na prowincji. W domu Williama Selligera przy Sedgwick Street znaleziono bomby własnej produkcji. Selliger przyznał się, że produkował je razem z emigrantem z Niemiec, anarchistą Louisem Linggiem. Ten z kolei był widziany w przeddzień zamachu, kiedy wnosił bomby do piwnic Greif's Hall - miejsca spotkań anarchistów na Lake Street. Towarzyszył mu Rudolf Schnaubelt, który według informacji policji miał rzucić bombę.

Aresztowania nie uspokoiły sytuacji w mieście. Niepokój podsycały przecieki ze śledztwa. Anarchiści chcieli ponoć spalić i splądrować znaczną część Chicago. Władze miejskie i policja musiały pokazać, że panują nad sytuacją, która łatwo mogła wymknąć się spod kontroli. Trzeba było szybko znaleźć i surowo osądzić kozła ofiarnego, wyznaczając jednocześnie granice wolności słowa i prawa do protestu. Już wkrótce znalazła go chicagowska „Tribune": „najgorszy socjalistyczny, zapijaczony, ateistyczny, europejski element klasowy". Mniej więcej odpowiadało to wyobrażeniom o nim średnich i wyższych klas społecznych miasta.

Czytaj też:
Włodzimierz Krzyżanowski - bohater Ameryki

Socjalistyczna prasa oskarżała policję o prowokację, która miała skompromitować ruch socjalistyczny i ideę ośmiogodzinnego dnia pracy. I taki też właśnie był skutek wybuchu na Haymarket Square. Robotnicy zostali sterroryzowani działaniami policji. Pracodawcy nie bali się zwalniać uczestników protestów, bo ich przywódcy siedzieli w więzieniach. Na miejsce zwolnionych zatrudniano na gorszych warunkach emigranckich łamistrajków. Zrywano zawarte już porozumienia o ośmiogodzinnym dniu pracy.

Niezbyt uczciwy proces

W wyniku policyjnego śledztwa na ławie oskarżonych zasiadło siedmiu działaczy: August Spies, Samuel Fielden, Adolph Fischer, Michael Schwab, George Engel, Oscar Neebe i Louis Lingg. Pięciu było niemieckimi emigrantami, a szósty z pochodzenia był Niemcem. Parsons w końcu zrezygnował z ukrywania się i dołączył do nich jako ósmy 21 czerwca 1886 r. - w pierwszym dniu procesu. Jego przebieg od początku budził wątpliwości. Do ławy przysięgłych nie wybrano żadnego emigranta, ani robotnika najemnego. Kurs w jakim podążała sprawa wyznaczył prokurator Julius Grinnell w pierwszej mowie, oskarżając podsądnych o próbę wprowadzenia anarchii jako prawa.

Sam proces miał charakter poszlakowy, a dowody były wątłe. Oskarżonym łatwo można było udowodnić działalność anarchistyczną, a Linggowi posiadanie materiałów wybuchowych. Nie było to jednak w Stanach Zjednoczonych zabronione. Nawet opinia chemika, potwierdzającego, że bomby znalezione w domu anarchisty mają identyczny skład chemiczny jak ta, której szczątki zebrano na Haymarket nie przesądzała sprawy.

Oskarżenie na świadka powołało tajnego agenta Pinkertona, który rozpracowywał anarchistów w Chicago. Zeznał on, że słyszał jak Parsons i Spies mówili o „kilku eksplozjach w Chicago, które dobrze zrobiłyby sprawie". Znalazł się również świadek, który ponoć widział Spiesa, kiedy podpalał lont bomby na Haymarket. Zeznania te zostały jednak łatwo obalone przez obronę ze względu na stronniczość albo niewiarygodność świadków.

Prokurator nie miał innego wyjścia jak skupić się na udowodnieniu anarchistom wygłaszania „zapalnych mów" i kolportowania ulotek, które podżegały do rozruchów, w których zginęli policjanci i robotnicy. Ważną rolę odegrały tu „laska dynamitu", którą Spies trzymał na biurku w redakcji i nieszczęsna pierwsza wersja ulotki, która wzywała robotników do uzbrojenia się. Nawet w Ameryce mogło się to źle skończyć dla podsądnych.

Zwłaszcza że większość chicagowskich gazet wzywała do wymierzenia oskarżonym kary śmierci. Oferowano nawet przysięgłym nagrody za uznanie anarchistów winnymi. Sędzia Joseph E. Gary przed naradą powiedział przysięgłym, że zgodnie z prawem stanu Illinois mogą uznać podsądnych winnymi morderstwa jako podżegacze, nawet jeśli zostało ono popełnione przez nieznanego sprawcę. Tak też się stało. Werdykt zapadł 20 sierpnia. Wszyscy oprócz Oscara Neebego, który dostał 15 lat więzienia, zostali skazani na karę śmierci.

Albert Parsons (na górze po lewej) wraz z sześcioma innymi aktywistami skazanymi na śmierć w związku z atakiem bombowym na Haymarket.

Amerykańska prasa głównego nurtu przeważnie wyrażała zadowolenie z wyroku. Lewicowe pisma od razu zaczęły kampanię na rzecz uwolnienia oskarżonych. We wrześniu stanowy sąd najwyższy podtrzymał wyrok. Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych mimo reprezentowania podsądnych przez wybitnych prawników odmówił zajęcia się sprawą uznając, że nie należy ona do kompetencji sądownictwa federalnego.

Dynamit i stryczek

Ostatnią szansą było ułaskawienie skazanych przez gubernatora Illinois. Lewica rozpoczęła ogólnokrajową kampanię, wskazując też na błędy i fałszowanie dowodów podczas procesu i osiągnęła niezwykły sukces. Petycję podpisało prawie 200 tysięcy Amerykanów. Organizatorzy od początku liczyli też na światowy odzew. W akcję zaangażowała się córka Marksa i Fryderyk Engels. Lewicowi działacze pokazywali, że USA nie są tak wolnym krajem, jak same się przedstawiają.

Teraz wszystko było w rękach gubernatora Richarda Oglesby'ego, który skłaniał się do ułaskawienia skazanych. Jednak prośby o to złożyli jedynie Schwab i Fielden. Ich kary zostały zmienione na dożywocie. Spies, Parsons, Fischer, Engel i Lingg nie czuli się winnymi i nie zamierzali prosić o darowanie kary za czyn, którego nie popełnili.

Lingg nie miał w ogóle zamiaru poddać się sprawiedliwości wymierzanej przez znienawidzone państwo. Kiedy gubernator Oglesby rozważał ułaskawienie, zdetonował trzymaną w ustach spłonkę od laski dynamitu. Do celi miał ją przemycić ukrytą w cygarze jego przyjaciel - anarchista Dyer Lum, później również podejrzewany o rzucenie bomby na Haymarket. Umierający Lingg zanim został przewieziony do więziennego szpitala, zdążył napisać własną krwią „Niech żyje anarchia" na ścianie celi.

Czwórka pozostałych anarchistów została powieszona 11 listopada 1887 r. w więzieniu miejskim w Chicago. Zapadnia nie zadziałała prawidłowo i wszyscy udusili się na sznurach wierzgając nogami w długich, białych strojach skazańców i workach na głowach. Przed egzekucją Spies wykrzyknął jeszcze „Nadszedł czas, kiedy nasze milczenie będzie silniejsze, niż głos, który dzisiaj chcecie zdusić". Fischer wyznał: „To najszczęśliwszy dzień w moim życiu".

Rysunek przedstawiający egzekucję Augusta Spiesa, Alberta Parsonsa, Adolpha Fischera i George'a Engela.

Męczennicy nie swojej sprawy

Do dzisiaj nie ustalono, kto rzucił bombę na Haymarket Square. Czy zrobił to Schnaubelt, Lum albo inny anarchista, czy też agent Pinkertona albo policjant, który zamiast w robotników trafił w swoich kolegów. Zamach na pewno nie przysłużył się sprawie anarchizmu i ośmiogodzinnego dnia pracy w USA. W pełni wprowadzono go prawie sto lat później, a amerykańscy robotnicy wybierali raczej mniej radykalne sposoby rozwiązywania sporów z pracodawcami. Zresztą skuteczne, bo robotnicze postulaty były stopniowo spełniane, a komunistyczne prądy nigdy na dobre nie zagnieździły się w USA.

Powieszeni anarchiści stali się męczennikami ruchu robotniczego. Na I kongresie II Międzynarodówki w 1889 r. francuski socjalista Raymond Lavigne podniósł projekt międzynarodowych demonstracji robotników urządzanych 1 maja w celu zaprowadzenia ośmiogodzinnego dnia pracy. Propozycja przyjęła się, i odtąd w tym dniu ruchy robotnicze organizowały masowe demonstracje. Ani w propozycji Lavigne'a, ani w przyjętej uchwale nie ma jednak słowa o wydarzeniach na Haymarket Square. Anarchiści zresztą od dawna kroczyli własną drogą i nie brali w pracach Międzynarodówki udziału.

Był to raczej ukłon w stosunku do amerykańskiego ruchu robotniczego, po którym wówczas europejscy działacze robotniczy wiele się spodziewali. Przejęto tradycyjną datę początku amerykańskich festiwali robotniczych, planowanych na ten dzień również w 1890 r. Informował o tym listownie Samuel Gompers - szef Amerykańskiej Federacji Pracy, której delegacja nawet nie pojawiła się na kongresie. Potem zaczęto dorabiać legendę, że data 1. maja ma upamiętniać wydarzenia na Haymarket Square i straconych anarchistów.

Czytaj też:
Zagadki rewolucji październikowej. W oficjalnej wersji bolszewików nic się nie zgadza

Trudno było wywodzić najważniejsze robotnicze święto od rozpoczęcia sezonu na koźlaka i pogańskiej wiosny. W USA data nie przyjęła się i Święto Pracy obchodzi się we wrześniu.

Jednak w powszechnej świadomości to właśnie wydarzenia na Haymarket, mimo że miały miejsce 3 dni później stały się przyczyną ustanowienia robotniczego święta. Do dzisiaj też pokutują nieprawdziwe informacje, że komunistyczna czerwona flaga ma swoje źródło w krwi robotników przelanej podczas chicagowskiej demonstracji w 1886 r. albo że pomysł uczczenia 1 maja rzucił Włodzimierz Lenin, który anarchistów najchętniej utopiłby w łyżce wody.

Bolszewicy wprowadzili ośmiogodzinny dzień pracy w listopadzie 1917 r., zaraz po przejęciu władzy w Rosji. 1 maja uczynili najważniejszym państwowym świętem, wykorzystywanym też do jątrzenia i podburzania robotników za granicą, jak w przedwojennej Polsce. Z pewnością cieszyli się z niego więźniowie sowieckich łagrów, dla których był to jedyny wolny od pracy dzień w roku. Jednak Spies czy Parsons, gdyby mogli zobaczyć bolszewickie porządki z pewnością złapaliby się za głowę w przerażeniu, do czego wykorzystano ich walkę i ofiarę. Warto więc może powrócić do ludowych korzeni pierwszego maja - wesołego święta ludzi pracy mających nadzieję na lepsze jutro, a nie ideologów chcących przemocą zmieniać świat.