Ta inwazja miała zmiażdżyć protestantyzm w Anglii. Dlaczego katolicy ponieśli taką klęskę?
  • Maciej RosalakAutor:Maciej Rosalak

Ta inwazja miała zmiażdżyć protestantyzm w Anglii. Dlaczego katolicy ponieśli taką klęskę?

Dodano: 

Kiedy Hiszpanie uzupełniali zaopatrzenie 19 czerwca w La Coruňi, nagle zerwał się gwałtowny południowo-zachodni wiatr, który zagnał 28 jednostek z 6 tys. żołnierzy i ciężkimi działami daleko na wschód. Długo trwał ich powrót.

Dopiero 21 lipca – kiedy zaczął się już trzeci miesiąc wyprawy! – powiał sprzyjający wiatr z południa. 25 lipca Armada wpłynęła z tym wiatrem na wody kanału La Manche. Mogła zgnieść Anglików w Plymouth, ale straciła tę okazję, tymczasem przeciwnicy wysłali 105 okrętów z tego portu na południe i – płynąc tak jak Hiszpanie z wiatrem na wschód – znaleźli się na ich prawym skrzydle.

Elżbieta I z Wielką Armadą, portret autorstwa George’a Gowera, około 1588 roku (po lewej u góry bitwa pod Gravelines, po prawej u góry zagłada Armady u wybrzeży Irlandii)

31 lipca doszło do pierwszego kontaktu. Sidonia zgrupował największe galeony w środku, ale płynął dalej na wschód w dość luźnym szyku marszowym, zgodnie z rozkazem otrzymanym od króla: dotrzeć do Flandrii, zaokrętować żołnierzy księcia Parmy, dokonać desantu w hrabstwie Kent, pomaszerować na Londyn. Anglicy ostrzeliwali Hiszpanów bez skutku, bo z daleka, ale naraz potężny wybuch o niewyjaśnionej przyczynie posłał na dno potężny okręt „San Salvador”. Kolejny zły znak od początku wyprawy, ale nie ostatni, bo oto „Nuestra Seňora del Rosario” zderzyła się z innym hiszpańskim okrętem i została unieruchomiona. Drake tylko na to czekał: zajął jednostkę i zabrał z niej cały zapas złota.

Odtąd Armada płynęła w zwartej grupie o kształcie półksiężyca, a wielkie galery, które w mniejszym stopniu były uzależnione od kierunku wiatru, zapewniały ochronę bojowym żaglowcom. Wiatr chwilowo nie był korzystny. Medina-Sidonia wysłał kolejny szybki statek w kierunku Flandrii, ale nadal nie nawiązał kontaktu z wojskami hiszpańskimi na kontynencie.

2 sierpnia wiatr powiał znów od wschodu i hiszpańskie okręty zmusiły Anglików do dwugodzinnej walki w pobliżu Portland Bill. Hiszpanom nie udało się jednak dokonać abordażu, a Anglikom – wyrządzić wrogowi poważniejszych szkód. Podobnie było 4 sierpnia u wejścia do cieśniny Solent między wyspą Wight a angielskim wybrzeżem.

Sidonia zawinął 6 sierpnia do francuskiego Calais i tam – po uzgodnieniu tego wreszcie z księciem Parmy – czekał, aż wojska będą gotowe do rozpoczęcia desantu, który Wielka Armada miała ochraniać.

Bój pod Gravelines

Do desantu nigdy nie doszło, bowiem nocą z 7 na 8 sierpnia Anglicy zaatakowali, wysyłając przeciwko okrętom hiszpańskim osiem statków wypełnionych prochem i materiałami łatwopalnymi, które tuż przed atakiem podpalono. Gnane wiatrem brandery (Hiszpanie zdołali zatopić tylko dwa) znalazły się wśród zakotwiczonych statków i wywołały na nich panikę. Załogi łamały szyk i odcinały nawet kotwice, by ujść przed płomieniami. Medina-Sidonia – co mu się chwali – zdołał jednak z częścią swych okrętów podjąć walkę, która trwała aż dziewięć godzin. Anglicy po raz pierwszy podpływali blisko, zyskując przewagę w wymianie ognia artyleryjskiego. Zatopili trzy statki nieprzyjaciela i zabili 1 tys. ludzi, sami tracąc ledwie 100.

Hiszpanie wyrwali się z pułapki, gdy Anglikom zabrakło amunicji, i pożeglowali w rozsypce na wody Morza Północnego. Porażka pod Gravelines nie uszczupliła jeszcze w istotnym stopniu ich floty, ale bardzo osłabiła wojowniczego ducha oraz oznaczała rezygnację z przeprowadzenia desantu. Pod względem strategicznym Sidonia przegrał właśnie pod Gravelines.

Myśl o wznowieniu działań ofensywnych przez 112 pozostałych jeszcze pod rozkazami Sidonii jednostek znów udaremnił silny wiatr południowo-zachodni. Pędził on statki hiszpańskie coraz bardziej na północ, a gdy dotarły one na wody Szkocji, flota angielska zaprzestała pościgu i wróciła do macierzystych portów, bo ich okręty też wymagały napraw oraz zaopatrzenia w prowiant i amunicję. Powrót floty inwazyjnej na kanał La Manche stał się już niemożliwy. Medina-Sidonia rozkazał, by okręty kierowały się jeszcze dalej na północ Atlantyku, aż do 61. równoleżnika, ominęły łukiem Wyspy Brytyjskie i z północno-zachodnim wiatrem wróciły do Hiszpanii. Ta trasa wydawała się mniej niebezpieczna niż rejs wzdłuż nieznanych wybrzeży Irlandii. Jednak rozpoczęły się silne sztormy, które o wiele mocniej niż flota angielska dały się we znaki Hiszpanom, cierpiącym z głodu, chłodu, pragnienia i chorób.

Czytaj też:
Europa zatapia muzułmanów. Ostatnia taka bitwa

Siły natury, a nie Howard z Drakiem, rozproszyły flotę hiszpańską i zadały jej naprawdę śmiertelne ciosy. Statki tonęły, a rozbitków czekała często śmierć głodowa lub z rąk mieszkańców – katolickich Irlandczyków! Niektórzy ocaleli, przewiezieni do Flandrii czy Norwegii. A jednak 21 września do ojczyzny dotarła najpierw część floty z flagowym okrętem Sidonii, a potem aż do grudnia przybywały następne jednostki. Wcale – wbrew mniemaniu o całkowitej zagładzie Wielkiej Armady – nie było ich mało: ze 130, które wyruszyły na Anglię, ocalało 60, w tym 34 jednostki bojowe. Kilka tysięcy żołnierzy i marynarzy hiszpańskich zginęło podczas wyprawy; kolejni umierali z wycieńczenia i chorób – ogółem życie straciło 10 tys. osób. Jednak straty Anglików też nie były małe – oblicza się, że z 16 tys. obrońców Anglii połowa nie przeżyła następnego roku, umierając wskutek ran i epidemii.

Ocalili jednak swój kraj, którego potęga morska stale odtąd rosła i umożliwiła w ciągu kolejnych trzech wieków stworzyć ogromne imperium. Holendrzy umocnili własne państwo, a protestantyzm na kontynencie stał się jeszcze bardziej wojowniczy. Natomiast siła Hiszpanii, dotąd największego mocarstwa globu – przeciwnie – malała od klęski Wielkiej Armady, aż uczyniła z niej pod koniec XVIII w. państwo drugorzędne. Jej znaczenie, można powiedzieć, przeminęło z wiatrem.

Artykuł został opublikowany w 4/2016 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.