Rannym zmieniono opatrunki, noc spędzili pod osłoną kolegów. Rankiem „Lota” odwieziono do Szpitala Wolskiego, natomiast „Cichy” miał trafić do Szpitala Ujazdowskiego. Z przyjęciem pierwszego nie było problemów, natomiast „Cichemu” odmówiono miejsca w klinice. Ostatecznie trafił on do Szpitala Maltańskiego (przewożono go po raz szósty!), tak jak było ustalone przed zamachem.
Wędrówka ciężko rannych po mieście nie pozostała bez wpływu na ich stan zdrowia. „Lot” zmarł rankiem 4 lutego, a „Cichy” dwa dni później. Po śmierci pierwszego z nich dokonano sekcji zwłok, miała ona na celu wymianę wątroby i jelit na nienaruszone pociskami. Oficjalnie bowiem „Lot” zmarł na krwotok będący wynikiem gruźlicy i obawiano się, że Niemcy dokonają ekshumacji. Tak faktycznie się stało, wprawdzie stan narządów wewnętrznych nie wzbudził zastrzeżeń okupantów, znaleziono jednak wloty po kulach. Trzech lekarzy ze Szpitala Wolskiego zostało aresztowanych, ale dzięki solidnej łapówce niebawem ich zwolniono.
Czas odwetu
Niemcy błyskawicznie zareagowali na zamach. Natychmiast rozpoczęli poszukiwania jego uczestników, a jednocześnie zarządzili masowe łapanki. W ciągu jednej doby aresztowano blisko 600 osób, a dzień po zamachu w miejscu jego przeprowadzenia rozstrzelano 100 mężczyzn.
Czytaj też:
AK atakuje w Berlinie
„Skazańcy przechodzą ociężałym krokiem jezdnię – wspominał żołnierz »Pegaza«, Kazimierz Kamiński (»Mazur«) – idą szeregiem jedni przy drugich. […] Widać wyraźnie, że są bez nakrycia głowy, mają tylko jakieś białe opaski na głowach. Potem zrozumiałem, że mają zawiązane oczy. Podchodzą pod mur. […] Salwa. Runęli twarzami na mur, staczając się na ziemię […]. Patrzę znów i widzę, jak biegną następni przez jezdnię. Stanęli obok leżących we krwi na ziemi. Tuż przy samochodzie widać następny szereg skazańców. Salwa zagłusza komendę i znów doprowadzają następnych […]. Wreszcie strzały umilkły. Pluton egzekucyjny odmaszerował w bok. Widać tylko ciała leżące na szerokiej jezdni Alej. Jacyś cywile wrzucają trupy do samochodów [...]. Wyraźnie widać, jak spłukują strumieniami wody cały chodnik i jezdnię. Szynami tramwajowymi płynie krew z wodą”.
Kolejne 200 osób rozstrzelano w ruinach getta, to jednak nie było wszystko. 10 lutego rozstrzelano następne 140 osób na Woli i Ochocie oraz bliżej niesprecyzowaną liczbę aresztowanych na terenie dawnego getta. Dzień później na ul. Leszno powieszono 27 osób, a 15 lutego rozstrzelano ok. 40 osób na ul. Senatorskiej. Były to jednak ostatnie egzekucje uliczne w Warszawie, od tej chwili aż do wybuchu powstania warszawskiego nie mordowano już publicznie mieszkańców miasta, nie podawano też informacji o liczbie i nazwiskach straconych.
Po zamachu nałożono na mieszkańców miasta kontrybucję w wysokości 100 mln zł (ponad 10 mln euro), z czego 15 proc. miały zapłacić gminy podwarszawskie. Początek godziny policyjnej przesunięto na godz. 19, przez trzy tygodnie obowiązywała w stolicy żałoba. Zamknięte były teatry, kabarety i lokale z wyszynkiem. Przy okazji zamknięto też restauracje przeznaczone wyłącznie dla Niemców. Pojawiło się również rozporządzenie zakazujące Polakom prowadzenia samochodów i motocykli, poza przypadkami, gdy w pojeździe towarzyszył im Niemiec. Okupanci doskonale pamiętali, że do zamachu użyto trzech samochodów. Dowództwo AK wyciągnęło wnioski z zamachu. Stwierdzono (szkoda, że tak późno), że system opieki sanitarnej nie był dopracowany. Zdano sobie wreszcie sprawę z tego, że z normalnymi szpitalami zawsze będą problemy, i zdecydowano się na organizację własnych punktów opieki medycznej wyposażonych w bloki operacyjne. Zajął się tym „Dr Maks”, operować mieli lekarze z zewnątrz.
„Pegaz” został przekształcony w batalion „Parasol” i pod tą nazwą zapisał heroiczne, tragiczne karty podczas powstania warszawskiego (poległo 50 proc. stanu osobowego oddziału). Sierpnia 1944 r. nie dożył jednak „Ali”, który zginął trzy tygodnie przed wybuchem powstania podczas nieudanego zamachu na zastępcę Hansa Franka, Wilhelma Koppego. Pod koniec sierpnia poległ na Starym Mieście Henryk Humięcki („Olbrzym”), a kilkanaście tygodni po zakończeniu wojny zmarł na skutek powikłań po dawnej ranie Bronisław Hellwig („Bruno”). Podczas zamachu na Kutscherę był on kierowcą jednego z samochodów rozwożących jego uczestników po akcji.
Funkcjonariusze UB zamordowali w maju 1952 r. Zdzisława Poradzkiego „Kruszynkę” służącego wówczas w stopniu majora w Ludowym Wojsku Polskim. Lepszy los spotkał „Misia”, który – chociaż aresztowany w maju 1944 r. – trafił do obozu koncentracyjnego Stutthof, udało mu się jednak przeżyć. Po wojnie został inżynierem budownictwa lądowego, był też konsultantem przy filmie „Zamach” Jerzego Passendorfera opowiadającym o akcji na Kutscherę. Zmarł w Warszawie w 2012 r.
Wojnę przeżyły także trzy łączniczki, które dawały sygnały o wyjeździe Brigadeführera z domu do biura i tym samym zapoczątkowały akcję. „Hanka” (Anna Sarzyńska-Rewska) pracowała jako geodeta, związała się z kołami opozycyjnymi i w 1958 r. została skazana za kolportaż paryskiej „Kultury”. Wprawdzie wyrok bezwzględnego więzienia został zawieszony, straciła jednak pracę, a jej nazwisko objęto zapisem cenzury. W efekcie nie wymieniano go w książkach ani artykułach na temat zamachu. Zmarła w 1970 r. Natomiast „Kama” (Maria Stypułkowska) i „Dewajtis” (Elżbieta Dziębowska) po wojnie ukończyły studia, pierwsza z nich została pedagogiem, druga muzykologiem. Obie zmarły w 2016 r. „Dewajtis” była najmłodszą uczestniczką słynnej akcji, w chwili zamachu nie miała jeszcze 15 lat. Zresztą najstarszy z tych dzieciaków, którzy strzelali w Alejach Ujazdowskich, nie miał 25 lat.