„Obudziły mnie odgłosy strzelaniny”. Narzeczona „Łupaszki” wspomina ich ostatnie wspólne chwile

„Obudziły mnie odgłosy strzelaniny”. Narzeczona „Łupaszki” wspomina ich ostatnie wspólne chwile

Dodano: 

Na pewno była to walka z Niemcami ze stycznia 1944 r., do której doszło niedaleko wsi Worziany. Cała akcja trwała około czterech godzin. Niemcy chcieli zniszczyć cały nasz oddział. We wsi trwała akurat odprawa dowódców partyzantki. Raptem doszły do nas odgłosy strzelaniny. Wybiegliśmy z chałupy za wieś i zobaczyliśmy wrogie oddziały. „Łupaszko” krzyknął wtedy do mnie: „Wróć i przynieś mi amunicję!”, ponieważ w całym tym zamieszaniu nie wziął ze sobą dodatkowych nabojów do pistoletu automatycznego. Gdy wróciłam chwilę później z amunicją, nikogo już tam nie było. Przede mną rozpościerał się tylko kawał pustego pola. W pewnym momencie Niemcy zaczęli do mnie strzelać. Dostałam w rękę i upadłam.

Poruszałam nią chwilę, żeby upewnić się, że nic poważnego mi się nie stało, wstałam i zaczęłam biec dalej. Jakiś chłopak dołączył do mnie i razem dotarliśmy do miejsca, gdzie trwała bitwa. Dałam „Łupaszce” amunicję. Okazało się, że on również został trafiony w rękę. Szesnastu naszych zginęło, a ja miałam pod opieką kilku rannych. Po skończonej bitwie zaczęliśmy znosić ich do pomieszczenia, w którym była prowadzona wcześniej odprawa. Dziewięciu chłopaków musieliśmy wysłać do Wilna na leczenie specjalistyczne. Po tej akcji odskoczyliśmy w bardziej dla nas przyjazny teren. Sowieci jednak – wiedząc, że mieliśmy ciężko rannych ze sobą – postanowili rozbić nasz oddział.

Czytaj też:
Polki wyklęte. Komuniści mordowali nawet matki niemowlaków

Doszło do tego dwa dni po starciu z Niemcami.

Tak, Sowieci zaatakowali nas około godz. 15 z dwóch stron. Przyjęliśmy tę walkę, ale w pewnym momencie „Łupaszko” wystrzelił czerwoną racę, żeby się wycofać. Akurat zaczęło się ściemniać i proszę sobie wyobrazić, że dzięki temu Sowieci weszli na siebie! Strasznie się wtedy postrzelali, bo nie byli w stanie rozpoznać siebie nawzajem (śmiech). Stracili bardzo wielu ludzi.

Niedaleko pola bitwy była rzeczka. Łódką przeprawiliśmy na drugi brzeg tych dziewięciu ciężko rannych. Do tej pory pamiętam, jak lodowata była woda. Ostatecznie wszyscy ranni przeżyli. Tak wyglądała nasza największa akcja.

Zawsze byliśmy zwycięscy i dlatego Sowieci chcieli się z nami dogadać, żebyśmy się nie atakowali nawzajem. Jednak po tym, gdy zaatakowali nas wtedy z dwóch stron, nie było już więcej rozmów, tylko biliśmy się z nimi.

W czasie służby w 5. Wileńskiej Brygadzie AK poznała też pani Pawła Jasienicę. Jak go pani wspomina?

To był wspaniały człowiek!. Jak on pięknie potrafił opowiadać o wszystkim! „Łupaszko” zrobił go swoim zastępcą, choć Jasienica nie był przecież wojskowym. Bardzo się z nim zaprzyjaźniłam.

Rozmawialiśmy oczywiście nie tylko o partyzantce.

O historii też?

O wszystkim! Był przyjaznym i ciepłym człowiekiem. Widać było, że to intelekt z najwyższej półki, ale absolutnie nie wywyższał się ponad innych.

Jak wspomina pani czas, gdy Sowieci stali się waszym jedynym wrogiem?

W 1945 r. nasza partyzantka wciąż była taka sama jak na Wileńszczyźnie, tylko spotykaliśmy się w walce z KBW i z Sowietami.

Jednak podczas partyzantki na Wileńszczyźnie podczas II wojny światowej mieliście chyba w sobie więcej nadziei.

Tak, wtedy nadzieja była jeszcze bardzo żywa. W 1945 r. mówiło się jeszcze, że dojdzie do wojny między Zachodem a ZSRS. Wszyscy walczyliśmy o to, żeby Polska była Polską. My na wschodzie doskonale wiedzieliśmy, czym jest komunizm.

Kiedy optymizm zaczął u pani ustępować miejsca pesymizmowi?

Rok 1946 był już straszny. Praktycznie nie mieliśmy jak się poruszać. Wszędzie było mnóstwo Sowietów i polskich oddziałów komunistycznych. Trudno było prowadzić akcje. Wciąż walczyliśmy, ale było bardzo ciężko. W czerwcu 1946 r. „Łupaszko” wycofywał nasze siły z Borów Tucholskich z powrotem na Podlasie. Tam ludność była w stosunku do nas bardzo przychylna. Ja już wtedy chciałam opuścić partyzantkę, bo widziałam, że nasza walka stała się beznadziejna. Zresztą „Łupaszko” też wtedy tak na to patrzył. Ostatecznie w marcu 1947 r. skończyła się dla nas partyzantka. Wyjechaliśmy wtedy z Podlasia w okolice Głubczyc na Śląsku. Tam Łupaszko został kierownikiem młyna. Prowadziliśmy go przez jakieś dwa miesiące. Bezpieka rozpracowała nas, więc pewnego dnia musieliśmy się stamtąd w pół godziny ewakuować. Następnie wyjechaliśmy w okolice Zakopanego.

Lidia Lwow i Zygmunt Szendzielarz, 1 lutego 1948 r.

Do aresztowania doszło 30 czerwca 1948 r.

Dom, w którym mieszkaliśmy, stał przy szosie. Pamiętam, że dzień wcześniej bardzo wolno minął nas samochód pełen żołnierzy. Około piątej nad ranem obudziły mnie odgłosy strzelaniny. Wyszłam na ganek. Słońce świeciło, w tle widać było góry, strzałów już nie było słychać, było pięknie, więc wróciłam do łóżka. 15 minut później usłyszałam walenie do drzwi. Syn naszej gospodyni otworzył drzwi i wpuścił kogoś na strych. Chwilę potem żołnierze otoczyli dom i zażądali wpuszczenia. Na nocną koszulę założyłam płaszcz. Zaprowadzono nas do pokoju gospodyni. Wszyscy stanęliśmy z rękami podniesionymi do góry. „Łupaszkę” zabrali do kuchni, a mnie do innego pomieszczenia. Zaczęli mnie pytać o różne nazwiska. Powiedziałam, że nic nie wiem. Potem zawieźli nas do Myślenic. Nie miałam możliwości porozmawiać z „Łupaszką”, bo w samochodzie było pełno żołnierzy. Z Myślenic zawieźli nas do Krakowa. Następnego dnia rano zabrali nas samolotem do Warszawy, do siedziby UB przy ulicy Koszykowej. Wiedziałam już, że wszystko się dla nas skończyło. Potem przewieziono nas na Rakowiecką.

Sądzono nas wraz z czterema innymi osobami. To był proces pokazowy, transmitowany przez radio. W pamięci utkwiła mi duża sala wypełniona po brzegi ludźmi. Ostatecznie „Łupaszkę” skazano na śmierć, a mnie na dożywocie.

W całej tej historii doszło jednak w pewnym momencie do niezwykłego wydarzenia.

Tak, ponieważ spotkaliśmy się któregoś dnia w 1951 r. Niestety, nie jestem w stanie powiedzieć, który to był dokładnie dzień. Strażnicy wywołali mnie z celi i zaprowadzili do sali, w której siedziało trzech wojskowych i... „Łupaszko”. Powiedzieli nam, że możemy rozmawiać, jak długo tylko chcemy i o czym chcemy. Byłam tak wstrząśnięta, że chyba nic nie mówiłam. Zapamiętałam z tej rozmowy tylko trzy rzeczy: „Łupaszko” mówił, że nie pamięta już, jak wygląda jego córka; wspominał też o matce (zawsze mówił, że ze wszystkich kobiet na świecie swoją matkę kocha najbardziej), a mnie powiedział tylko, żebym się uczyła i wyszła za mąż.

Zygmunt Szendzielarz po aresztowaniu przez UB.

Z tego przejęcia nie zakodowałam, co jeszcze do mnie mówił podczas tego spotkania. Siedzieliśmy razem może pół godziny. Na koniec pocałował mnie i to był nasz ostatni kontakt. „Łupaszkę” zabito 8 lutego 1951 r. Ja wyszłam na wolność w listopadzie 1956 r. Dostałam się na archeologię na UW (niektórzy koledzy ze studiów byli ode mnie starsi nawet o 20 lat) i wyszłam za mąż...

Jednego w tej historii nie rozumiem. Dlaczego umożliwiono wam to spotkanie?

Nie mam pojęcia, tym bardziej że równocześnie nie pozwolono na widzenie małżeństwu przetrzymywanemu na Rakowieckiej, któremu na dodatek urodziło się w więzieniu dziecko...

Z jednej strony zbrodniarze, którzy męczyli ludzi, a z drugiej to spotkanie...

No właśnie. Też tego nie potrafię pojąć. Co ciekawe, żołnierze obecni podczas naszego ostatniego spotkania byli bardzo uprzejmi.

Na koniec jesteśmy chyba winni czytelnikom pewne wyjaśnienie – walczyła pani z Sowietami, ale sama jest pani z pochodzenia Rosjanką.

Tak, moi rodzice byli Rosjanami.

I do tego ma pani tytuł księżnej.

To prawda, choć mój ojciec – zagorzały socjalista – nigdy nie lubił na ten temat rozmawiać (śmiech). Moja babcia wyszła za mąż za księcia Iwana Lwowa. Rozwiodła się z nim, gdy mój tata miał około 10 lat. Następnie babcia powtórnie zawarła związek małżeński i wyjechała w 1915 r. do Nowogródka. Moi rodzice mieszkali w Rosji nad Wołgą. Ojciec pracował jako agronom i w czasie rewolucji zaopatrywał białych generałów. Ja przyszłam na świat w listopadzie 1920 r., a pół roku później rodzice wyjechali ze mną do Polski. To moja mama namówiła ojca, który nie chciał wyjeżdżać z Rosji bolszewickiej, żeby pojechać do Nowogródka, do jego matki.

Dlaczego?

Chyba czuła, że ten kraj nie był miejscem dla nas. W ten sposób dorastałam w Polsce. W domu rozmawialiśmy po rosyjsku i dosyć długo czułam się Rosjanką. Na lekcjach historii przykro mi było słuchać, że Polska tyle wycierpiała z powodu Rosji. Polką zaczęłam się czuć w czasie okupacji. Wtedy poczułam, że to jest jedyny kraj, który naprawdę kocham.

W czasie służby w partyzantce Rosjanie byli dla mnie wrogami, ponieważ byli komunistami. Znałam bardzo przyzwoitych Rosjan, ale mimo wszystko był to dla mnie obcy naród. I chociaż jestem prawosławną Rosjanką, to kocham Polskę. Chcieliśmy wolnej Polski. Jakiej? Każdej, byle nie komunistycznej. Uważaliśmy, że wszystko, co naród wybierze, będzie dobre. Byle tylko komuniści nie doszli do władzy.

Lidia Lwow-Eberle (ur. 14 listopada 1920, zm. 5 stycznia 2021) była polską archeolog pochodzenia rosyjskiego, sanitariuszką z 5. Wileńskiej Brygady AK, działaczką kombatancką.

Artykuł został opublikowany w 6/2013 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.