Jerzy Jacek Pilchowski*
W trakcie sierpniowego strajku, do Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego w Wałbrzychu przyszła delegacja nauczycieli z I Liceum Ogólnokształcącego. Ewa Pobiedzińska, Janusz Mulawa i Krzysztof Prędki. Przynieśli deklarację poparcia podpisaną przez 28 osób. To było ważne. Był to dowód, że nie jesteśmy sami.
Kilka dni później, do MKZ przyszła Marta Gąsiorowska. Zaprosiła Janka Lityńskiego i mnie na spotkanie z nauczycielami z I Liceum. W trakcie tego spotkania, padało pytanie: Co dalej? Odpowiedzieliśmy; Budujemy niezależny i samorządny związek zawodowy. Jaki on będzie zależy od tego czy będziecie nam pomagać.
Następnego dnia, Marta przyszła do MKZ i powiedziała, że chce systematycznie kupować książki. Odpowiedziałem, że książek nie sprzedaję tylko pożyczam i trzeba dać dość duży depozyt. Nie chcę bowiem, aby książki wydane poza zasięgiem cenzury kończyły swój żywot na półce u właściciela i depozyt jest po to, aby każdy chciał go odzyskać. Oddając książki lub pożyczając je następnej osobie na takich samych zasadach. Powiedziała, że rozumie. Miałem tego dnia kilka książek. Dałem jej wszystkie i powiedziałem, że za tydzień powinna je oddać albo zapłacić depozyt. Po kilku dniach, Marta przyniosła pieniądze i powiedziała, że książki pewnie nie wrócą gdyż kolejka chętnych jest bardzo duża. I zapytała, kiedy może dostać następne.
Od tego czasu Marta często przychodziła do MKZ.
Któregoś dnia, odciągnęła mnie na bok i powiedziała: „Pewnie tego nie wiesz, ale nie mówisz, tylko szczekasz”. Dotarło wtedy do mnie, że jestem w rozsypce. Powiedziałem dziękuję i poszedłem do pokoju dla gości. Położyłem się na łóżku i spałem kilka godzin. I obiecałem sobie, że każdego dnia będę się starał zjeść coś ciepłego i na noc będę wracał do domu. Przy następnym spotkaniu, jeszcze raz powiedziałem „dziękuję” i dodałem, że zachowała się jak sanitariuszka i proszę, aby mi pomagała gdyż inaczej zwariuję.
Kilka dni później, Jurka Szulca (przewodniczącego MKZ) nie było w Wałbrzychu. Prowadziłem wieczorne zebranie. Temperatura na sali była jak bardzo wysoka. W pewnej chwili „wywołałem Martę do tablicy” i poszedłem do ubikacji. Gdy wróciłem, sala była dużo bardziej spokojna. Z mojej strony, nie była to wymyślona sztuczka. Tak wyszło i Marta udowodniła, że umie uspokoić „dzieci”. Zapamiętałem to i przy kilku podobnych okazjach, prosiłem Martę (już świadomie), aby przejęła prowadzenie zebrania.
Mijały dni i tygodnie. Dookoła Marty powstała grupa dziewczyn. To znaczy kobiet, ale do dziś myślę o nich per „nasze dziewczyny”. Były to nauczycielki, pielęgniarki, prawniczki i urzędniczki. Nie była to zamknięta grupa i trudno wymienić wszystkie, ale niektóre dobrze pamiętam: Ewa Makowska, Halinka Pankanin, Mirka Sielicka, Ela Kwiatkowska, Marysia Skowronek, Lidka Łukasik, Krysia Czachor, Lidka Waluga, Bożena Szamburska, Basia Kwiatkowska i Basia Sawicka.
Pod koniec października, doszło do awantury z górnikami. Chcieli, aby Związek był „apolityczny”, czyli aby nie było w nim ludzi związanych z KOR-owską opozycją. Skończyło się to pewnego rodzaju kompromisem. Odszedłem z prezydium i zostałem członkiem zespołu konsultacyjno-doradczego. Miało to swoje dobre strony. Miałem więcej czasu na przywożenie i kolportowanie bibuły, czyli pism i książek wydawanych poza zasięgiem cenzury. Część książek, które do Wałbrzycha przywoziłem rozchodziła się za pośrednictwem Marty i jej koleżanek.
W marcu 1981 roku, po „kryzysie bydgoskim”, wróciłem do prezydium MKZ i zostałem wiceprzewodniczącym. Oznaczało to powrót do pierwotnej struktury organizacyjnej. Jurek Szulc reprezentował nas w Krajowej Komisji Porozumiewawczej, ja zajmowałem się tym co działo się na miejscu. Jedną z pierwszych rzeczą, którą wtedy zrobiłem była długa rozmowa z Martą. Prosiłem ją, aby zaczęła realnie rządzić naszym biurem. Próbowała się bronić. Mówiąc, że jest tylko członkiem Komisji Zakładowej w I Liceum i nie ma do tego prawa. Powiedziałem jej wtedy, że sprawy formalne mam gdzieś, gdyż aby utrzymać napływ bibuły muszę często wyjeżdżać. Dodatkowo, zaczynały się przygotowania do wyborów i to też wymagało, abym był „w kilku miejscach równocześnie”. Łatwe to nie było, ale wycisnąłem z niej obietnicę zorganizowania dyżurów i pilnowania porządku.
Oczywiście, przed tą rozmową z Martą, powiedziałem Jurkowi i innym członkom prezydium, jaki mam plan. Wszystkim się to podobało.
Czytaj też:
„Wszystko wyleci w powietrze!”. Jak górnicy zastraszyli ZOMO
Od tamtych czasów minęło wiele lat i trzeba chyba wyjaśnić czytelnikom co MKZ robił. Do biura Solidarności przychodziło codziennie wielu ludzi. Trzeba im było udzielać porad prawnych, pomagać w pisaniu pism do dyrekcji zakładów lub władz miasta. Każdego dnia wieczorem odbywało się też zebranie przedstawicieli Komisji Zakładowych. Rozdawaliśmy też komunikaty, oświadczenia i ulotki oraz czasopisma drukowane w Wałbrzychu, Wrocławiu, Warszawie i Gdańsku.
(Żart z tamtych czasów: Młody chłopak rozdaje solidarnościowe ulotki. Po chwili ktoś wraca i mówi: Dał mi pan pustą kartkę. Odpowiedź: A po co mamy się męczyć i drukować? Przecież i tak już wszystko wiadomo.)
Poważniej to traktując, staraliśmy się odbudowywać język polski. Teksty drukowane w komunistycznych pismach, oraz to co mówiono w radio i TV, trudno było bowiem do polszczyzny zaliczyć. To był język, który służył tylko i wyłącznie do odwracania znaczenia słów i wkładania ludziom do głów kłamstw. Skutki było widać i słychać. Trudno było rozmawiać o sprawach społecznych i politycznych. Brakowało nam słów i pojęć rozumianych przez wszystkich w taki sam sposób.
Marta (polonistka) cierpiała więc często tortury. Starając się tłumaczyć ludziom, że nie można mówić „nowomową”. Widać to też było wyraźnie w wielu tekstach, które napisała i opublikowała. Rozmawiałem z nią wielokrotnie na ten temat i czasami nie wiedziałem, czy śmiać się, czy płakać. Dała mi kiedyś jakiś tekst, który poruszał aktualne sprawy. Marta: „Zwróć uwagę na to, że ten człowiek pisze »Sienkiewiczem«”.
Pamiętam również, jak Marta dała mi inny tekst. Autor pisał bardzo prostymi zdaniami. O tym, że znał historię swojej rodziny. Wiedział, że Ojciec był w AK, a Dziadek bronił Polski przed bolszewikami.
Nie wiedział jednak co to „znaczy” i dopiero, gdy przeczytał trochę żołnierskich wierszy i wspomnień zrozumiał, że powinien ich szanować. I żyć dalej tak, aby jego syn też go szanował. Moja fascynacja publicystyką czasów Solidarności trwa do dziś.
Wiele publikowanych w solidarnościowych pismach tekstów, pisali bowiem ludzie, którzy nie mieli formalnego wykształcenia. Łamali często zasady gramatyki i ortografii. Ale były to teksty poruszające swoją szczerością. Ludzie ci opisali swoją własną – subiektywną – prawdę.
Takie teksty były jak łyk zimnej wody na środku Sahary. Dzięki nim odzyskiwaliśmy świadomość tego, skąd przychodzimy i kim jesteśmy oraz staraliśmy się opracować program wyjścia z PRL-owskiego bagna. Trwała po prostu ogólnonarodowa dyskusja. To właśnie był ten aspekt działania naszego MKZ, w którym pracę Marty i jej koleżanek trudno było przecenić. Wprowadzały do naszych rozmów porządek. I formalny, i emocjonalny, i intelektualny.
Wracając do tego, jak działał MKZ. Wchodziło się na pierwsze piętro. Po lewej stronie była mała sala konferencyjna. Rzadko używana, gdyż była najczęściej albo za mała, albo duża. Z korytarza wchodziło się do sekretariatu. Po prawej był pokój, w którym siedziały księgowa i radca prawny. Były to dziewczyny które odziedziczyliśmy po starych związkach zawodowych, ale nikt nie traktował ich jako „elementu obcego ideowo”. Błyskawicznie wtopiły się więc w nasze środowisko.