Nimitz był powściągliwy i pełen rezerwy. Wielu współpracowników z kwatery głównej w Pearl Harbor czuło lekkie zdenerwowanie pod chłodnym spojrzeniem jego bladoniebieskich oczu. W przeciwieństwie do Churchilla traktującego władzę jako należną mu z racji urodzenia lub Roosevelta, który starał się dobrodusznie zabawiać swych gości, Nimitz słuchał w milczeniu, oceniał okoliczności, a następnie podejmował decyzje. Potrafił jednak być zaskakująco odważny, gdyż pod jego spokojem kryła się nieubłagana zawziętość. Po otrzymaniu propozycji zbombardowania Japonii przy użyciu dwóch lotniskowców posłał po wiceadmirała Williama F. Halseya, dowódcę grupy uderzeniowej lotniskowców, i spytał, czy według niego plan może się powieść. „Będą potrzebowali mnóstwo szczęścia” – odparł Halsey. „Doprowadzisz ich tam?” – zapytał Nimitz. Halsey odparł bez wahania: „Tak”. „Dobrze – odparł Nimitz – jest wasz”.
W lutym „Hornet” opuścił Norfolk i skierował się na południe, na Morze Karaibskie. Przebył Kanał Panamski, następnie popłynął wzdłuż wybrzeża Pacyfiku do Alamedy nad zatoką San Francisco, gdzie dotarł 20 marca. Samoloty B-25, które przyleciały z Florydy, zostały przetransportowane na molo, po czym podniesiono je na pokład. Duże dwusilnikowe bombowce wyglądały dziwnie na pokładzie startowym „Horneta”, ale jakoś się pomieściły. Kapitan Miller, pilot marynarki wojennej, który szkolił pilotów z armii lądowej, zaproponował, by dodać jeszcze jeden samolot, szesnasty. Zobowiązał się, że sam na nim wystartuje z pokładu „Horneta”, kiedy lotniskowiec będzie już na morzu, aby pokazać, że da się to zrobić. Mitscher wyraził zgodę i gdy 2 kwietnia „Hornet” przepływał pod mostem Golden Gate, wychodząc na Pacyfik, na jego pokładzie znajdowało się szesnaście bombowców. Do pokazu jednak nie doszło – szesnasty samolot pozostał na lotniskowcu i wziął udział w nalocie na Japonię.
Grupa uderzeniowa składająca się z „Horneta”, dwóch krążowników, czterech niszczycieli i zbiornikowca skierowała się na zachód, na Hawaje, gdzie 12 kwietnia spotkała się z lotniskowcem „Enterprise” wiceadmirała Halseya. (W tym samym czasie japońskie lotniskowce niszczyły kolejne brytyjskie bazy morskie na Cejlonie). Z samolotami pokładowymi „Enterprise’a”, które zapewniały osłonę z powietrza, połączony zespół uderzeniowy kontynuował rejs na zachód, na drugą stronę Pacyfiku. Pięć dni później, 17 kwietnia, towarzyszący im zbiornikowiec odpłynął, a ciężkie okręty z dużą prędkością skierowały się do celu. Tej nocy japońskie okręty dozorowe, wysunięte daleko w morze, aby przeciwdziałać takiej właśnie ewentualności, zanim zostały zatopione przez krążownik „Nashville”, zdążyły wysłać meldunki o zauważeniu wrogich jednostek. Halsey i Doolittle uznali, że nie można zwlekać. Choć byli ponad 160 kilometrów od pozycji, w której mieli rozpocząć akcję, na pokładzie „Horneta” rozległ się dźwięk klaksonu i rozkaz: „Piloci do swoich samolotów!”.
Start okazał się trudny. Morze było wzburzone i „Hornet” kołysał się tak gwałtownie, że oficer sygnałowy, przywiązany do pokładu linką asekuracyjną, obliczał czas startu, by go zgrać ze wznoszącym się na falach i opadającym lotniskowcem. Mimo trudności wszystkie szesnaście samolotów pomyślnie wystartowało. Okrążyły okręt, a następnie skierowały się na zachód. Nie stworzyły jednej grupy, gdyż zajęłoby to cenny czas i byłoby marnowaniem paliwa – zamiast tego poleciały niezależnie od siebie.
Każdy samolot przenosił tylko cztery 250-kilogramowe bomby, a celem ataku było pięć różnych miast. W rezultacie szkody, które wyrządziły, miały charakter raczej symboliczny niż strategiczny. Ponadto, po części z powodu przedwczesnego startu, żadna z szesnastu maszyn nie dotarła na chińskie lotnisko, jak planowano. Większość rozbiła się podczas lądowania gdzieś w Chinach lub koło chińskiego wybrzeża, kiedy wyczerpało się im paliwo, a załogi wyskoczyły w ciemność. Zginęło przy tym sześciu pilotów. Jeden samolot wylądował we Władywostoku, a ponieważ w toczącej się wojnie na Pacyfiku Rosjanie oficjalnie pozostawali neutralni, samolot i jego załoga zostali internowani przez władze radzieckie.
Ośmiu uczestników akcji schwytali Japończycy – trzech zostało straconych, jeden zmarł w więzieniu, a czterech przetrwało wojnę jako jeńcy wojenni. Pozostali, w tym Doolittle, powrócili bezpiecznie do Stanów Zjednoczonych, gdzie Roosevelt w trakcie ceremonii zorganizowanej w Białym Domu odznaczył ich Medalami Honoru. Po ataku Japończycy twierdzili, że amerykańskie samoloty zrzuciły bomby na szkoły i szpitale, chociaż niewiele osób poza Japonią uwierzyło w te oskarżenia. Udało się uzyskać taki efekt, o jaki chodziło Rooseveltowi: nalot umocnił amerykańskie morale i upokorzył Japończyków. Yamamoto został skompromitowany, bo chociaż pałac cesarski nie był celem ataku, to sama obecność amerykańskich bombowców nad Japonią zagroziła życiu cesarza.
(...)