Poniższy tekst jest fragmentem książki Craiga Symondsa pt. „II wojna światowa na morzu. Historia globalna” (Wyd. Znak)
31 stycznia 1942 roku komandor U.S. Navy Donald Duncan, oficer lotniczy Erniego Kinga, amerykańskiego szefa operacji morskich, wszedł na pokład stojącego na kotwicy w Norfolk w stanie Wirginia najnowszego amerykańskiego lotniskowca USS „Hornet”. Ponieważ dwadzieścia dni wcześniej lotniskowiec „Saratoga” został storpedowany przez japoński okręt podwodny i musiał popłynąć do stoczni remontowej na zachodnim wybrzeżu, „Hornet” był jednym z zaledwie czterech zdolnych do służby dużych lotniskowców U.S. Navy.
Amerykanie mieli dwa mniejsze lotniskowce („Ranger” i „Wasp”), ale znajdowały się one na Atlantyku (za kilka tygodni „Wasp” miał rozpocząć akcję przerzucania myśliwców Spitfire z Wielkiej Brytanii na oblężoną Maltę). Na Pacyfiku pozostały tylko „Yorktown”, jego siostrzany „Enterprise” oraz większy, chociaż starszy „Lexington”, zwany „Lady Lex”. Po zakończeniu tradycyjnej ceremonii oddania salutu najpierw banderze „Horneta”, a następnie oficerom na pokładzie, Duncana powitał dowódca okrętu, pięćdziesięciopięcioletni komandor Marc „Pete” Mitscher, chudy, blady jak trup, w niezgodnej z regulaminem czapce bejsbolowej na łysej głowie (duży daszek chronił jego zniszczoną słońcem skórę przed jeszcze większymi uszkodzeniami). Mitscher był pilotem weteranem, który zdobył złote skrzydła już w 1916 roku, jako trzydziesty trzeci z kolei amerykański lotnik morski. Po przywitaniu Duncana na pokładzie Mitscher zaprowadził go do swojej kabiny i gdy usiedli, Duncan od razu przeszedł do rzeczy: „Czy może pan wypuścić w powietrze B-25 ze zwykłego pokładu startowego?”. „Ile B-25?” – spytał Mitscher. „Piętnaście” – odrzekł Duncan bez namysłu.
Mitscher nie spieszył się z odpowiedzią. Z uwagą przestudiował zarys „Horneta” umieszczony na dużej drewnianej tablicy, a następnie sprawdził specyfikację samolotu. Rozpiętość skrzydeł bombowca B-25 Mitchell wynosiła 20,6 metra, a pokład startowy „Horneta” miał 26,5 metra szerokości, więc ta wielkość samolotu nie stanowiła problemu. Mitchelle były jednak za duże, żeby się zmieścić na okrętowych podnośnikach, nie można by ich zatem było przenieść z pokładu hanga-rowego. Umieszczenie zaś piętnastu B-25 na pokładzie startowym oznaczało mniej miejsca do startu dla własnych samolotów i „Hornet” nie mógłby wykonywać zwykłych operacji lotniczych. Mimo to Mitscher, po policzeniu w myślach kilku rzeczy, zwrócił się do Duncana: „Tak, da się to zrobić”.
Niemal od dnia ataku na Pearl Harbor Franklin Roosevelt usiłował znaleźć sposób, aby zrewanżować się Japonii. Nie chodziło o to, by poniosła ona strategiczną klęskę – wiedział, że na to potrzeba miesięcy, nawet lat – lecz by wzmocnić morale Amerykanów. Japonia zbombardowała Stany Zjednoczone, a przynajmniej ważny dla nich obiekt, musiał więc się znaleźć jakiś sposób, aby Stany Zjednoczone zbombardowały Japonię. Zastanawiał się nad startem amerykańskich bombowców z lotnisk w Chinach, lecz przetransportowanie samolotów do Chin było trudne logistycznie i zajęłoby tyle czasu, że akcja odwetowa nie miałaby już sensu. Wysłanie jednego lub kilku kosztownych lotniskowców na odległość umożliwiającą zbombardowanie Japonii konwencjonalnymi samolotami pokładowymi wiązało się ze zbyt dużym ryzykiem, gdyż okręty musiałyby pozostać u brzegów Japonii, aby odzyskać wracające po akcji samoloty. Na pomysł wykorzystania zwykłych bombowców startujących z pokładu lotniskowca wpadł komandor amerykańskiej marynarki wojennej Seth Low, asystent szefa sztabu do spraw walki z okrętami podwodnymi. Zaproponował też, aby bombowce wylądowały później na lotniskach w Chinach, podczas gdy same lotniskowce znajdowałyby się już w drodze do domu. Dowódcą i organizatorem całego przedsięwzięcia został podpułkownik James H. Doolittle (z lotnictwa wojsk lądowych), znany powszechnie jako „Jimmy”, były bokser, wojskowy oblatywacz oraz pilot pokazowy Shell Oil Company.
Kiedy wybuchła wojna, Doolittle wrócił do czynnej służby i został przydzielony do sztabu generała Henry’ego H. Arnolda, szefa Sił Powietrznych Armii Stanów Zjednoczonych. Kiedy Duncan przekazał informację, że rzeczywiście możliwy jest start bombowców B-25 z pokładu lotniskowca, Doolittle rozpoczął operację od zgromadzenia w bazie Eglin na Florydzie lotników mających stanowić załogi B-25. Powiedział im, że zostali wybrani do ściśle tajnej i niebezpiecznej misji, lecz wezmą w niej udział tylko ochotnicy. Naturalnie zgłosili się wszyscy. Nie poinformowano ich o celu misji, lecz niektórzy chyba szybko odkryli, że chodzi o akcję z udziałem lotniskowca, gdyż szkolenie, które prowadził kapitan marynarki Hank Miller, polegało przede wszystkim na ćwiczeniu krótkiego startu z pasa o długości około 75 metrów. Doolittle nie przesadzał, gdy mówił o niebezpieczeństwach czyhających na załogi samolotów, ale misja była ryzykowna także z innych powodów. Ponieważ „Hornet” nie mógł wysyłać patroli myśliwców jako osłony grupy uderzeniowej w czasie długiego rejsu przez Pacyfik, musiał mu towarzyszyć drugi lotniskowiec. Oznaczało to, że dwa lotniskowce – czyli połowa amerykańskich jednostek tego typu – zostaną wysłane na akcję, której zasadniczym celem jest podniesienie morale. Admirał Chester Nimitz, amerykański dowódca na Pacyfiku, miał wątpliwości co do sensu podejmowania takiego ryzyka, wiedział jednak, że lepiej się nie sprzeciwiać misjom wymyślonym w Białym Domu.