„Mnie wszyscy odbiegli – pisze zrozpaczony król – i porzucili, bom wołał, krzyczał i zawracał, jakom tylko mógł. Fanfanikowi kazałem przodem uchodzić, o któregom się potem bardzo frasował, a nie zaraz się o nim dowiedziawszy, że mało na miejscu nie skonał”. Cała awangarda wiedeńskich zwycięzców uchodziła teraz bezładnie w stronę zbawczych sił głównych. Przy królu pozostało zaledwie siedmiu towarzyszy.
Wtedy to nastąpił moment najbardziej dramatyczny w życiu króla, mogący zakończyć całą kampanię i jego panowanie. Olbrzymiego monarchę na potężnym bułacie podtrzymywało dwóch towarzyszy: „wierny Matczyński wespół z jakim litewskim szlachcicem”. Istny obraz Rzeczypospolitej! Tymczasem sipahowie wzięli ich na cel i zaczęli gonić, dwaj najszybsi już wysunęli się po króla, gdy wtem wyrósł jak spod ziemi między nimi a królem potężny rajtar, który bez namysłu rzucił się na wrogów. Pchnięciem rapiera obalił pierwszego, z pistoletu z lewej ręki zastrzelił drugiego. Gdy nadjechali następni, rozpoczął walkę sam przeciw wszystkim, ściągając ich na siebie. Król był uratowany. W trakcie walk poległ wojewoda pomorski Władysław Denhoff, nieco do króla z tuszy i postawy podobny. Turcy ścięli mu głowę i jak pod Warną zaczęli obnosić po polu, wrzeszcząc, że poległ „Lew Lechistanu”. „Wielki król Jowan nie żyje!” – miało się rozlegać dokoła. Wielka boleść, a nawet płacz rozległy się wśród koronnych wojsk i trwały do czasu, aż król, ochłonąwszy z naprawdę groźnej opresji, pokazał się wojsku, wywołując tym powszechny entuzjazm, dodajmy, trochę przez łzy. Ta omyłka zwiodła też Turków, gdyż myśląc, że mają głowę króla, wstrzymali pościg, uszczęśliwieni swym triumfem. Miał to być triumf iście pyrrusowy. Obolały król z trudnością łapał oddech, leżąc na słomie. Gdy oprzytomniał, pytał o Jakuba i co gorsza, jak czytaliśmy w jego liście, żaden z zebranych oficerów nic o nim nie wiedział.
Straty tym razem były duże i bolesne, zwłaszcza wśród dragonów, i dorównywały wiedeńskim. Po bitwie i dnia następnego król kazał szukać owego dzielnego rajtara, który mu ocalił życie, gdyż chciał go wynagrodzić. Szukano go na pobojowisku, wśród poległych Turków i Polaków, bez skutku. „Godzien przynajmniej, aby za duszę jego proszono tam Pana Boga” – pisał wzruszony król Marysieńce.
Przegrana ta nie miała większego wpływu na przebieg dalszych wydarzeń. Dowodzi za to, jak ważny jest w armii dobry wywiad wojskowy. Upokorzyła jednak na oczach wszystkich Jana III i Polaków, a rozzuchwaliła Turków i wrogów króla. Można powiedzieć, że spełniło się ukryte marzenie cesarza i jego dworu. Dodać należy, że obecni przy królu Austriacy z księciem Karolem i generałem Dunewaldem zachowali się wobec niego i Polaków niezwykle lojalnie, deklarując braterstwo. Miało ono przynieść już wkrótce odmianę losu.
Natomiast uradowany (na równi z cesarzem) Kara Mustafa pchnął natychmiast pod Parkany najlepsze oddziały syryjskie bejlerbeja z Damaszku i Aleppo oraz 1 tys. jazdy z Egiptu, wzmacniając siły paszy Budzińskiego do ogromnej liczby 36 tys.
Jan III już następnego dnia, 8 października, rwał się do walki, żądając rewanżu, ale żądaniu temu z całą pokorą przeciwstawił się pisarz polny koronny Stefan Czarniecki, bratanek sławnego imiennika. Bitwę wyznaczono na dzień następny. Przez cały piątek, 8 października, toczyły się pomniejsze bitwy i pojedynki z remisowym wynikiem dla obu stron, maskujące jedynie nadchodzącą resztę armii, co bardzo pomogło zmylić Turków co do jej siły i liczebności. Dzień ten, w którym królowi jego wodzowie doradzali wycofać się i którą to radę odrzucił z oburzeniem, skwitował on jednym celnym zdaniem: „Tę radę w was strach sprawuje! Lubo wojsko wczoraj podrwiło, jutro się poprawi A co mi tu o fortunie mówicie? Zdepczę ją jak małpę, a Boga przeprosiwszy, obaczycie jutro odmianę”. I dotrzymał danego im słowa. Zdeptana „jak małpa fortuna” uśmiechnęła się do króla i całej jego armii, którą dowodził. Miał też król za co Bogu dziękować jeszcze tego samego dnia przed bitwą, gdy mu się syn Jakub odnalazł. Gotów był dnia następnego do rozprawy, rzucając na szalę swoją niebywałą przecież sławę.
Czytaj też:
Pogromca Moskwy. Nazwisko tego Polaka przerażało jego wrogów
W sobotę, 9 października, do walki z Turkami stanęła cała 33-tysięczna armia chrześcijańska, dysponująca obok przetrzebionej jazdy koronnej nietkniętą piechotą i artylerią, której w wojsku muzułmańskim zupełnie brakowało. Choć ustępowali mu nieco liczebnością, górowali wyposażeniem i dyscypliną. Ponadto Turcy, jak pod Chocimiem w 1673 r., walczyli z rzeką, i to tak wielką jak Dunaj, za plecami, co groziło im katastrofą. Nikt jednak wśród Turków nie spodziewał się, że król Jan w dwa dni „po ucięciu głowy”, w co dość długo wierzono, „zmartwychwstanie” i będzie znów zdolny do walki. Silahdar Mehmed, kronikarz turecki, zapisał, że na wiadomość o nadejściu „całej armii niewiernych” doradzono Kara Mehmedowi spalenie mostu, cofnięcie się za Dunaj i wsparcie załogi Ostrzyhomia. Kara Mehmed widać wierzył jeszcze w śmierć „Lwa Lechistanu”, którego „skórę” myślał, że posiada: „wziąwszy się w dumę – pisze kronikarz – i mniemając, iż rzeczy mają się tak samo jak poprzednim razem, zapragnął zmierzyć się i z tym wojskiem nieprzyjacielskim [...], aby zaś zapobiec ucieczce wojska, zniszczył pewną liczbę łodzi, na których opierał się most pod Ostrzyhomiem i przygotował się do walki”. Szykowały się do niej obie strony już od świtu. Ale tę – już trzecią – część bitwy pod Parkanami rozpoczęto dopiero w południe, wystrzałem z armat na Anioł Pański. Zapewne wtedy, wśród skupienia i modlitwy, które poprzedzały każdą ważną bitwę, zaczęto śpiewać – ostatni już raz przed bitwą w naszej historii – Bogurodzicę. Była to wszak sobota, dzień Maryjny. W XVII w. będzie jeszcze tylko jedna znaczniejsza bitwa, drugie Podhajce w 1698 r., nie zachował się jednak żaden przekaz o tym, żeby podczas obrony obozu cokolwiek śpiewano. Być może odśpiewano ją wraz z Te Deum Laudamus w 1699 r. w katedrze i na murach odzyskanego Kamieńca, ale trudno wtedy było mówić o bitwie. Wiek XVIII to wiek oświecenia, daleki on był od takich wzruszeń, a wiele małych bitew czy wręcz bijatyk skłania raczej do wniosku, że ich uczestnicy nie znali już ani słów, ani melodii tej pieśni. Stąd zapotrzebowanie na nową pieśń rycerską. Otrzymał ją Korpus Kadetów do słów biskupa Ignacego Krasickiego Święta miłości kochanej ojczyzny. Własną pieśń do własnych słów ułożyli konfederaci barscy. Nigdy z królami nie będziem w aliansach, nigdy przed mocą [patrz Moskwą] nie ugniemy szyi, wygrażając zarówno carycy Katarzynie, jak i królowi Stanisławowi Augustowi. Inny hymn zrodziła „majowa jutrzenka” i „kościuszkowska wiosna”, zanim do kraju nie przynieśli legioniści „z ziemi włoskiej” Mazurka Dąbrowskiego. Bogaurodzica powróciła jednak w XIX w. – śpiewana już nie przez szlachtę, lecz przez lud szykujący się w kościołach do boju – by stać się na nowo hymnem narodu, który nie utracił swych korzeni ani swej historii.
Czytaj też:
Jeden przeciw 150. Tak walczyli husarze Marcina Kazanowskiego
Jak słusznie przewidział Sobieski, jazda turecka uderzyła od razu na lewe – wschodnie – skrzydło, zajmowane przez hetmana Jabłonowskiego. Odparta silnym ogniem piechoty, zachwiała się, lecz wsparta przez Kara Mehmeda nowymi siłami raz jeszcze ruszyła do ataku. Stopniowo cały front turecki skupił się na polskim lewym skrzydle. Jak Tarnowski pod Obertynem, spokojnie czekał na to Sobieski. Jazda prawego skrzydła, dowodzona przez hetmana Mikołaja Sieniawskiego, skrywszy kopie, zaczęła skradać się ku Parkanom, obchodząc dokoła pozycje Turków. Prawe skrzydło rozpoczęło natarcie, a gdy spostrzegł to Kara Mehmed, było już za późno. Od frontu z północy ruszyły do szarży nowe chorągwie. Nadszedł dzień odwetu. Szybko też Kara Mehmed jako wódz stracił orientację na polu bitwy. Co chwila nowe, wyłaniające się zza wzgórza oddziały, na koniec sam „Lwa Lechistanu”, którego już miało nie być, wszystko to odebrało mu wiarę w zwycięstwo. Jak wszyscy Turcy był zabobonny i wierzył w fatum (przeznaczenie), doszedł więc do wniosku, że Bóg mu nie sprzyja, i gdy tylko został ranny w głowę, zawrócił i rzucił się do ucieczki przez most, który jeszcze wczoraj kazał zniszczyć. Uszkodzony most nie wytrzymał ciężaru ciężkiej jazdy serdara i z hukiem zawalił się do Dunaju, pociągając za sobą wszystkich uciekinierów. Zrozpaczeni Turcy, widząc ucieczkę wodza, również zwątpili i uznali, że nie tylko wódz, ale też Allah ich porzucił, co było dla nich ważniejsze. Sami ruszyli ku brzegom Dunaju i skakali do wody. Ale większość z nich, żyjąc wśród piasków pustyni, o pływaniu miała raczej blade pojęcie, dlatego też, jak zanotował turecki kronikarz Silahda, „na tysiąc ludzi jeden tylko wychodził cało, reszta zaś potopiła się i poginęła. Od krwi, która spłynęła do Dunaju, wody jego w jednej chwili zmieniły się do niepoznaki”.
Obok zniszczonego mostu wyrósł istny wał trupów ludzi i koni, gdyż artyleria i piechota chrześcijańska posunęły się nad rzeką i zaczęły razić uciekających. Znajdując się w sytuacji bez wyjścia, z odciętą drogą odwrotu, jazda turecka zawróciła i uderzyła na piechurów, ale ci długimi pikami i ogniem muszkietów znów ją przegnali do rzeki. Tym razem oddziały cesarskie wpadły pierwsze do twierdzy, biorąc łupy na Turkach, i zmusiły jej załogę do kapitulacji. Flaga cesarska i ogromna flaga królewska ozdobiły baszty zameczku, oznajmiając, że Parkany zostały zdobyte. Teraz nad brzeg rzeki zatoczono działa i przez dwie godziny bombardowano lustro wody, tak że skłębiona masa pokrwawionych ciał prędzej Dunajem dopłynęła do Budy, budząc większą grozę niż posłaniec, którego zabrakło. Już wieczorem orszak królewski nadjechał nad rzekę i w milczeniu przyglądał się krwawej rozprawie z pokonanymi. Poległo ponad 8 tys. Turków, drugie tyle utonęło w rzece, nie umiejąc pływać. Wśród nich bejlerbej Bośni Chyzyr pasza. Około 6 tys. rannych lub przerażonych dostało się do niewoli, wśród nich pasza Sylistry [w Bułgarii] Mustafa, pasza Siwazu [w Armenii] Binamaz Chalil. Bośniak. Bejlerbej Karamanu Sziszman Mehmed pasza spadł z konia nad brzegiem Dunaju, ale nie poddał się i walczył do końca, ginąc śmiercią żołnierza. Jedynie Kara Mehmed, sprawca nieszczęścia, z garstką swych ludzi, wywołując popłoch, zdołał ujść z pogromu przez cały jeszcze most. Straty sojuszników chrześcijańskich tym razem wynosiły zaledwie 400 osób. W ręce zwycięzców wpadło 20 dział fortecznych, z których nawet nie usłyszano strzałów, 6 tys. koni oraz liczne wielkie chorągwie wezyra i serdarów. Sam Sobieski uważał, że strategicznie pod Parkanami odniesiono większe zwycięstwo niż pod Wiedniem. „Jam za łaską Bożą zdrów po wczorajszym zwycięstwie, jakby mi 20 lat nazad się wróciło” – zawiadomił szybko Marysieńkę.
Zatrzymano się na odpoczynek w miejscu zwycięstwa przez kilka dni, rozkoszując się odniesioną wiktorią. Szczególnie Polakom gratulowano odzyskania honoru i odbicia utraconych splendorów, w tym sztandarów jazdy.
Tu krótka dygresja. Ile było bitew pod Parkanami? Dla rozróżnienia obu jej faz, tej przegranej od tej wygranej, wielu historyków posługuje się określeniem: pierwsza bitwa pod Parkanami z 7 października i druga bitwa z 9 października 1683 r. Moim zdaniem, ponieważ walczono, i to z pewnym powodzeniem, o liczne ciała poległych husarzy i ich dobytek w dniu środkowym, tj. 8 października, choćby poszukując ciała bohaterskiego rajtara, mądrzej i słuszniej jest, zamiast dzielić włos na troje (tzn. bitwę), przyjąć trzy fazy lub części (odpowiadające trzem dniom) jednej bitwy pod Parkanami, w której pierwszy dzień zakończył się klęską, drugi dzień remisem, a trzeci dzień zwycięstwem.
Wedle najczarniejszych danych tureckich – tylko 600 osób z 36-tys. armii wyszło żywych i uszło cało z pola bitwy na południe. Za tę klęskę dali głowę zarówno Kara Mehmed, który po to ją uniósł spod twierdzy w Parkanach, by ją stracić w Budzie, jak i dowódca Ostrzyhomia za wydanie twierdzy bez walki. Wszystko na rozkaz wezyra Kara Mustafy z Belgradu, którego wkrótce z kolei udusili wysłannicy sułtana.
(...)
Całość tekstu nt. bitwy pod Parkanami w książce