Poniższy fragment pochodzi z książki Sebastiana Pawliny pt. "Motyl. Ścibor-Rylski", wyd. Znak Horyzont 2021.
„Zebraliśmy się dosyć dużą grupą na Nowogrodzkiej i czekaliśmy na rozkaz, bo powiedzieli, że lada moment się zacznie. Tymczasem jednak przyszło odwołanie. To było dla nas straszne rozczarowanie. Żołnierze zaczęli płakać, mówiąc: ‘Co? My tutaj już jesteśmy gotowi do walki!’ Wszystko się w nas rwało, żeby tych Niemców uciekających pogonić, takie były uczucia. Wierzyłem, że nawet gołymi prawie rękami ich pokonamy. A tu: ‘Jezus, Maria! Nie będzie powstania!’”.
W oczekiwaniu na godzinę „W”
Znowu minęły dwa dni i następne czuwanie zostało zarządzone. Wtedy to już był 30 lipca. Podobne dramaty przeżywały wówczas tysiące ludzi. Szykujących się do walki przez lata, czekających na ten moment, sprowadzających niemalże całe swoje życie do tej jednej decyzji – i słyszących nagle, że mobilizacja została odwołana. Ryszard Bielański „Rom”, żołnierz oddziału 993/W, a już niedługo batalionu „Pięść”, pisał po latach, że „marzyła nam się walka żołnierska”. Bano się, że Niemcy odejdą i nie będzie jak się na nich zemścić (…).
Ale w końcu te rozważania, obawy i nadzieje przestały mieć znaczenie – nadszedł 1 sierpnia.
Słońce ledwo zdążyło się podnieść, nieśmiało rozświetlając dachy domów, które wkrótce miały się rozświetlić płomieniami, a na ulice już wyruszyły najpierw dziesiątki, a chwilę później setki łączniczek. Wybiegały z bram i najszybciej, jak potrafiły, gnały pod wyznaczone adresy. Tramwajami, rowerami, rikszami, a często po prostu na piechotę kursowały po mieście, mijając niemieckie patrole. Pewnie się bały, ale ten strach towarzyszył im od dawna, zdążyły go oswoić. W torbach i kieszeniach płaszczy miały poukrywane maleńkie karteczki, na których ktoś skreślił kilka prostych słów mających siłę wpływania na życie setek tysięcy ludzi: „Godzina W, 1 sierpnia, godzina 17”.
Teraz od ich sprawności zależało, czy potężna machina podziemnej Warszawy zdoła się podnieść, aby o wyznaczonej godzinie na dany rozkaz ruszyć do walki. Dzisiaj wiemy już, że nie udało się poderwać wszystkich ludzi i oddziałów. Nie ma w tym jednak żadnej winy tych młodych często dziewczyn. W warunkach, z jakimi się musiały zmierzyć, było to zadanie niewykonalne. Ale to miało się dopiero okazać. Kartki trafiały więc pod wskazane adresy, wywołując zazwyczaj wybuch radości, że to już, ale niekiedy też sprawiając, że ludzi nagle opadały wątpliwości, czy mają jakiekolwiek szanse. Zbyszek należał do tej pierwszej grupy. Według jego relacji rozkaz o rozpoczęciu walki dotarł do niego już 31 lipca. „Łączniczka przyszła późnym wieczorem na nasz punkt i powiedziała, że 1 sierpnia mamy stawić się na ulicę Pańską [3/5/7] po broń, a potem stawić się na Karolkową i Żytnią, bo tego dnia o 17 wybuchnie powstanie. Radość była niebywała”.
Pożegnania
„Motyl”, zanim poszedł pod wskazany adres, odwiedził matkę na Żoliborzu. Już nie mieszkała w alei Szucha. Jesienią 1943 roku Niemcy wyrzucili z apartamentu całą ich rodzinę. Opieka włoskiej ambasady straciła moc wraz z końcem przymierza Włoch z III Rzeszą. Dominik Starzeński razem z synem omal nie przypłacili tamtej wyprowadzki życiem. Po tym, jak zostali wyrzuceni z mieszkania, postawiono ich pod ścianą, a jeszcze tego samego dnia, gdy jechali do Kaliny na Żoliborz, wpadli w łapankę na placu Krasińskich. W obu sytuacjach zostali jednak wypuszczeni.
Zbigniew z matką 1 sierpnia widział się zaledwie przez chwilę. Może pytała go, czemu tak pędzi, a może sam powiedział, o co chodzi. Rzucił na pewno, że to dzisiaj, a on będzie dowodził kompanią. Nawet się nie uściskali. Wyskoczył z mieszkania, rozglądając się dookoła, czy w pobliżu nie ma Niemców. Miał przy sobie broń, tego samego colta, z którym jechał na Wołyń, więc wolał nie natknąć się na patrol. Maria nie próbowała go powstrzymać, choć był to dla niej trudny moment.
Po latach w czymś na kształt skróconej wersji wspomnień pisanych wierszem notowała: „Jak ćmy na ogień szli ci biedni chłopcy, nawet nie przeczuwając co ich wkrótce czeka, a każda matka wiedząc co się dzieje, nie może zabronić, tylko z bólu mdleje, i na tę lekkomyślność straszliwą narzeka”.
Rodzinne rozstania to jeden z wielkich, a dotąd nieopisanych odpowiednio tematów Powstania Warszawskiego. Dziesiątki, setki wspomnień pełne są scenek pokazujących, jak rodzice i dzieci szukali słów i gestów mających wyrazić – właśnie, co? Nadzieję? Strach? Pewność, że się spotkają, czy może przeczucie, że widzą się po raz ostatni? A może radość, że dożyli tego momentu? Gdzieś pomiędzy tymi nieporadnymi próbami powiedzenia sobie wielkich rzeczy była prostota i pragmatyka. „Zjedz coś”, „Zapakuj do plecaka coś ciepłego i dodatkową parę skarpetek”. Potem jedno spojrzenie, uścisk – i syn albo córka wychodzili. Często również rodzice mieli swoje przydziały. Niekiedy odprowadzali się kawałek, byle być razem dłużej o te kilka minut, kwadrans, pół godziny. Rozstając się z jedną rodziną, powstańcy szli do drugiej. Bo oddział, z którym się wiązali, przybierał formę instytucji, grupy totalnej.
Jak przekonują Sonke Neitzel i Harald Welzer, niemiecki duet naukowców badających listy niemieckich żołnierzy z czasów drugiej wojny światowej, ten konflikt przez swoją długość i złożoność nabrał cech wydarzenia trudnego do oszacowania. W takiej sytuacji grupa, do której się przynależy, staje się ważna z jednego powodu – zapewnia orientację w sytuacji, w której w inny sposób byłaby ona trudna do osiągnięcia. „Znaczenie grupy towarzyszy broni dla własnych potrzeb orientacyjnych wzrasta wraz ze stopniem zagrożenia sytuacją, w jakiej człowiek się znajduje”. Nie powinno więc dziwić, że po latach więzi między powstańcami są tak silne. Łączyły ich bowiem nie tylko wspólne przeżycia, lecz także pewność, jaką sobie wzajemnie dawali.
Zaczęło się
Gdy krótko przed 16:00 Zbigniew zbliżał się ze swoimi ludźmi do domu na ulicy Pańskiej 3/5/7, nagle zauważył znajomą twarz. Nie widzieli się już dwa lata, ale to na pewno był on – Zygmunt Jędrzejewski, teraz używający pseudonimu Jędras. Razem przeszli cały szlak września 1939 roku, razem przetrwali piekło pod Kockiem i dramat kapitulacji, a teraz Zygmunt odpowiadał za osłonę magazynu broni, do którego właśnie szedł „Motyl”. Zatrzymali się, chyba nie dowierzając, że się odnaleźli w tym wojennym chaosie. Nie mieli jednak czasu na wspomnienia. Szybko ustalili, że dostali przydział do tego samego batalionu, po czym każdy zajął się swoim zadaniem.
Zbyszek zszedł do piwnicy. Tam „pobieraliśmy pistolety maszynowe, colty, granaty. Wszystko trzeba było odwazelinować jeszcze na klatce schodowej, gdzie czyściliśmy i doprowadzaliśmy broń do takiego stanu, żeby można było strzelać”. Dla siebie złapał pistolet maszynowy i jeden granat. Gdy reszta jego ludzi była już uzbrojona, ponownie wyszli na ulicę. Włączyli się w pozornie chaotyczny, a jednak zaplanowany korowód tysięcy konspiratorów wędrujących na swoje pozycje wyjściowe. Ludzie z oddziału „Motyla”, jeden po drugim, wszyscy w płaszczach i kurtkach, pod którymi chowali broń, szli w stronę ulicy Karolkowej. Niedaleko ich batalion, „Czata 49”, miał wyznaczone miejsce koncentracji. Bez przygód dotarli na miejsce.
A tam – wolna Polska! Otaczał ich tłum żywo dyskutujących ludzi z biało-czerwonymi opaskami naciągniętymi już na ręce. Gdzieniegdzie mignął na czapce przedwojenny orzełek, ktoś paradował w furażerce z 1939 roku. Do polowej kancelarii, w której wydawano legitymacje, ustawiła się kolejka.
Gdy Zbyszek odebrał już swoją i wsunął na ramię opaskę, podszedł do niego jakiś mężczyzna – lekko przygarbiony, z laseczką, poruszający się dość flegmatycznie. Nie miał żadnych dystynkcji, nic, co pozwalałoby stwierdzić, kim jest. Okazało się, że to dowódca batalionu. Major Tadeusz Runge „Witold”, cichociemny, w najbliższych tygodniach miał okazać się znakomitym dowódcą, jednym z najlepszych w całym Zgrupowaniu „Radosław”, w skład którego wchodził batalion „Motyla”, a może nawet jednym z najlepszych w powstaniu. Imponował swoim ludziom. To, co na początku uważali za flegmatyczność, okazało się opanowaniem, które nie opuszczało go w najgorszych nawet sytuacjach. Szybko dał jego próbkę.
Dochodziła 17:00, gdy ktoś dostrzegł samochód – niemiecki. W środku szofer i dwóch oficerów. Nie zwracali uwagi na powstańców, może ich nawet nie zauważyli. Postanowiono ich przepuścić. Pożytek z ewentualnej zdobyczy byłby nieduży, a gdyby zorientowali się, co się dzieje, i uciekli, mogliby przysporzyć dużo problemów „Witoldowi” i jego ludziom. W ciszy więc obserwowano, jak jadą.
Nagle pada strzał. Gdzieś z okna. Ktoś postanowił zatrzymać samochód. Po chwili drugi, trzeci… Część trafia w pojazd. Kierowca traci panowanie nad autem. Samochodem rzuca na prawo, lewo, aż uderza w mur. Mija kilkanaście sekund. Cała trójka Niemców wyskakuje na ulicę i ucieka. W tym samym momencie rozpoczyna się gwałtowna strzelanina. Powstańcy nie mogą dopuścić, aby tamci zwiali, ale żaden nie trafia. Dowódcy krzyczą, aby przerwać ogień. Muszą oszczędzać amunicję – już pierwszego dnia walk. Runge jednak łapie karabin, celuje, jeden Niemiec pada. Drugiego dosięga seria z broni maszynowej. Został ostatni. Zaraz zniknie za rogiem muru. „Witold” spokojnie mierzy, naciska spust. Trafia.
Powyższy fragment pochodzi z książki Sebastiana Pawliny pt. "Motyl. Ścibor-Rylski", wyd. Znak Horyzont 2021.
Śródtytuły - DoRzeczy.pl
Czytaj też:
„Waszym przeznaczeniem jest zginąć”. Brawurowa akcja Batalionu Czata 49Czytaj też:
77 lat temu wybuchło Powstanie Warszawskie