Maharadża Digvijaysinhji. Człowiek, który uratował tysiąc polskich dzieci

Maharadża Digvijaysinhji. Człowiek, który uratował tysiąc polskich dzieci

Dodano: 
Digvijaysinhji - indyjski maharadża, który w czasie II wojny światowej ocalił około tysiąca polskich dzieci. Na zdjęciu w towarzystwie dzieci w czasie jasełek
Digvijaysinhji - indyjski maharadża, który w czasie II wojny światowej ocalił około tysiąca polskich dzieci. Na zdjęciu w towarzystwie dzieci w czasie jasełek Źródło: Wikimedia Commons / Alewis2388, CC 4.0
„Nie jesteście już sierotami. Jesteście teraz Nawanagaryjczykami. Ja jestem Bapu. Ojciec wszystkich i wasz też.” (...) Był 27 września 1942 roku. Do Dżamnagaru przyjechał właśnie drugi transport liczący dwieście dwadzieścioro polskich dzieci.

Poniższy tekst to fragment książki "Wszystkie dzieci maharadży" autorstwa Joanny Puchalskiej wydanej przez wyd. Fronda.

1.

— Zobacz, Basiu, księżniczka.

Dziewczynka wspięła się na palce, ale nie widziała prawie nic, gdyż widok zasłaniały jej wyższe dzieci stojące z przodu. Właśnie wysiedli z pociągu, którym odbyli ostatni etap podróży. Jechało się dużo przyjemniej niż ciężarówką przez Afganistan i Persję. Wreszcie można było wygodnie usiąść, nie trzęsło, nie wciskał się wszechobecny kurz. Kufajki, onuce, stare szmaty i kawałki samochodowych opon służące za buty zostały spalone jeszcze w Persji w ramach dezynfekcji i zastąpione czystymi ubraniami. W ogóle od momentu przekroczenia granicy sowieckiej Rosji dzieci czuły się coraz bardziej jak w raju albo w bajce. Najpierw tajemnicza Persja, teraz kolorowe Indie. Ciepło, czysto, a przede wszystkim jedzenie. Niemal na każdej stacji Hindusi gorąco witali polskie sieroty, obdarowywali je owocami, słodyczami i drobnymi zabawkami. Raz przez otwarte okno do wagonu wpadły małpki. Wydawały się z początku miłe i zabawne, ale szybko zaczęły rozrabiać. Kradły, co się dało, i błyskawicznie uciekały. Jednak mimo że Basia straciła przez nie soczystą pomarańczę, a innej dziewczynce małpa wyrwała z ręki czekoladkę, w dodatku szczerząc groźnie zęby, wizyta psotnych złodziejaszków miała swój urok. Niektóre dzieci same podsuwały im smakołyki i zaśmiewały się z akrobatycznych wyczynów zręcznych zwierzątek. A teraz księżniczka! Znowu bajka!
— Nie widzę, Pawełku! — jęknęła Basia.
— Wskakuj — nadstawił plecy.

Chętnie skorzystała z propozycji i wreszcie nikt jej nie zasłaniał. Na peronie przed budynkiem stacji stał wysoki mężczyzna w turbanie. Miał dobre, uśmiechnięte oczy, a otaczające go osoby odnosiły się do niego z wielkim szacunkiem. Basi przypomniały się wschodnie baśnie opowiadane przez mamę, jak ta o kalifie bocianie. Pomyślała, że Alince ta scena by się spodobała. Alinka uwielbiała bajki, a najbardziej lubiła historie z tysiąca i jednej nocy. Panu w turbanie towarzyszyła pięknie ubrana mała dziewczynka. Basia już wiedziała, że taka sukienka nazywa się sari. Dziewczynka patrzyła prosto na nią. Pewnie dlatego, że siedząc na plecach brata, Basia wystawała ponad tłum i najbardziej rzucała się w oczy. Pan w turbanie zaczął mówić po angielsku i wtedy księżniczka odwróciła głowę w jego stronę. Stojąca obok pani powtarzała wypowiadane przez niego słowa po polsku.
— …Nie jesteście już sierotami. Jesteście teraz Nawanagaryjczykami. Ja jestem Bapu. Ojciec wszystkich i wasz też.
— To maharadża — powiedział Paweł do siostry. — U niego mamy mieszkać.

Był 27 września 1942 roku. Do Dżamnagaru przyjechał właśnie drugi transport liczący dwieście dwadzieścioro polskich dzieci.

2.

Panie Janina i Jadwiga starały się bardzo, żeby wciągnąć dzieci w życie społeczne i towarzyskie. Uczyły kroków tanecznych i dobrych manier.
— Idź, poproś Emilkę — szturchnął Marka Felek, kiedy zjawili się nieco spóźnieni na sobotniej potańcówce. Akurat z gramofonu popłynęło sentymentalne przedwojenne tango To samo niebo.
— Coś ty! Ona się do mnie teraz w ogóle nie odzywa. Po tych twoich listach.
— Ja tylko chciałem wam pomóc.
— Akurat. Przez twoje głupie żarty na pewno nie zatańczy. Nawet nie ma co próbować.

Felek uwielbiał robić kawały i w którymś momencie zaczął pisać listy niby to od Marka do Emilki i od Emilki do Marka. Z początku oboje dali się nabrać i czuli się wobec siebie jeszcze bardziej niezręcznie, a Felek świetnie się bawił. Gdy sprawa się wydała, Marek z początku był zły, ale szybko mu przeszło. Za bardzo lubił Felka i łączyło ich zbyt wiele wspólnych męskich spraw. Natomiast Emilka zrobiła się jeszcze bardziej dzika.
— Zatańczy, mówię ci. Ty jej się podobasz. Podsłuchałem, jak Hela mówiła Eli. Albo Ela Heli. Nie odróżniam ich. — Tak naprawdę odróżniał świetnie, ale takim gadaniem, że niby w ogóle nie dba o dziewczyny, dodawał sobie animuszu. Marek podejrzewał nawet, że jedna z bliźniaczek mu się podoba, ale Felek tak zawsze kręcił i chachmęcił, jak coś opowiadał, że trudno było wyczuć, która.
— Bujasz, jak zwykle!
— Założymy się, że z tobą zatańczy? O znaczek z Sikorskim, na który wymieniłeś się z Józkiem. Jak wygrasz, oddam ci pawie pióra. Te znalezione wczoraj. Oba.

Do osiedla przychodziły listy z całego świata, z Anglii, Australii, Afryki, Kanady, Nowej Zelandii, Stanów Zjednoczonych, Włoch. Z tych wszystkich miejsc, gdzie były skupiska polskich uchodźców. Sporo listów było też od krewnych na froncie. A jeśli chodzi o znaczki, które chłopcy z zapałem zbierali, największym powodzeniem cieszyły się polskie. Znaczek z Sikorskim był naprawdę cennym nabytkiem, toteż Marek chwilę się wahał, nim w końcu wyciągnął rękę. Po przecięciu zakładu odwrócił się i podszedł do siedzącej pod ścianą dziewczynki. Tak, jak uczyła pani Jadwiga, szurnął nogami i się ukłonił.
— Czy mogę prosić? — W duchu stwierdził, że zabrzmiało to jakoś sztucznie. Emilka patrzyła na niego z takim samym przerażeniem w oczach, jak miało to miejsce w klasie.
— Tak — odparła niespodziewanie, kompletnie go zaskakując. Wstała, unikając jego wzroku. Wyszli na środek i stanęli naprzeciwko siebie. Próbował się uśmiechnąć, ale nie za bardzo mu wyszło. Ona była poważna. Trochę niezręcznie wyciągnął ręce, starając się nie zbliżać do niej za bardzo. Postanowił zachowywać odległość dużo większą niż przepisowa, żeby Felek znowu nie wymyślił czegoś głupiego. Emilka nawet mu się trochę podobała, choć za nic na świecie by się do tego nie przyznał. Kiedy w klasie wstawała do odpowiedzi, popatrywał na nią ukradkiem, żeby jej nie peszyć i żeby Felek nie zauważył. Zawsze była dobrze przygotowana, ale nigdy nie zgłaszała się sama, pewnie z powodu tej swojej chorobliwej nieśmiałości. A już gdy pani odpytywała kolejne osoby z zadanego na pamięć wiersza, miała taką minę, jakby chciała się schować w mysiej dziurze. Przy każdej odpowiedzi jej policzki barwiły się mocnym rumieńcem.

Zaczęli tańczyć i wtedy znów go zaskoczyła. Poruszała się tak lekko i zgrabnie i tak łatwo dawała się prowadzić, jakby miała taniec we krwi. Z żadną dziewczyną nie tańczyło mu się dotąd tak dobrze, nawet na zajęciach z panią Janiną. Nagle Emilka znalazła się przy nim blisko, dużo bliżej niż na odległość wyciągniętego ramienia, jak było na początku. Zarumieniła się nieznacznie, dalej na niego nie patrząc, a on nagle poczuł się tak jakoś dorośle i było to bardzo przyjemne. Chciał posłać Felkowi spojrzenie pełne triumfu i odszukał go wzrokiem, ale nic z tego nie wyszło, bo stojący pod ścianką Felek, uśmiechając się kpiąco, ułożył palce tak, że tworzyły prostokątną ramkę. Aha, znaczek przepadł, pomyślał Marek, okręcając wokół siebie lekką jak piórko Emilkę. Doszedł do wniosku, że jednak było warto. A Marian Demar z płyty ofiarowanej przez polskich marynarzy ze statku „Kościuszko” śpiewał:

Graj skrzypku, graj!
Przez całą noc,
Swe serce daj i wrażeń moc,
Niech skrzypki łkają, czarowne tango grają,
Za taką grę, dam życie swe.

3.

Przedstawienie z okazji 3 maja odniosło wielki sukces. Obecni byli widzowie hinduscy, a także kilku księży katolickich z Dżamnagaru, dwaj oficerowie ze szkoły marynarki wojennej i paru lotników amerykańskich polskiego pochodzenia. I oczywiście gość najmilszy, ukochany maharadża. Jam Saheb przyjechał z córeczką, tą samą Harshad Kumari, która towarzyszyła mu na dworcu w dniu przyjazdu Pawła i Basi. Zaczęło się od odegrania i odśpiewania hymnów, najpierw polskiego i angielskiego, a potem Nawanagaru. Maharadża miał łzy w oczach, obserwując go, wszyscy poczuli się wzruszeni. W programie były fragmenty sztuki Kościuszko pod Racławicami Teofila Lenartowicza i patriotyczne piosenki śpiewane przez dzieci. Jam Saheb żywo reagował i wyraźnie mu się spodobała piosenka o Warszawie. Prosta, radosna melodia sama wpadała w ucho. Poprosił nawet, żeby mu przetłumaczyć słowa, a pani Janina przy okazji opowiedziała mu o okolicznościach jej powstania.

Paweł zadowolony był ze swoich zuchów. Wypadli dobrze, ładnie włączyli się w ogólny chór i nie ryczeli już jak stado pawianów, co ku jego przerażeniu miało miejsce na pierwszej zbiórce. On sam ciągle zerkał na Bimalę siedzącą obok doktora Aziza. Parę razy zauważył, że patrzyła w jego kierunku. Robiło mu się wtedy ciepło na sercu. Po przedstawieniu dzieci otoczyły maharadżę, który uśmiechał się, żartował, głaskał je po głowach i jak zwykle wręczył 1001 rupii za udane przedstawienie. Ta jedna rupia była na szczęście i stanowiła zadatek na przyszły sukces i kolejną dotację. Pieniądze miały pójść na kostiumy do następnych spektakli, na krakowskie, łowickie i góralskie stroje szyte przez nauczycielki i wychowawczynie, a ewentualne nadwyżki — na wyprawy do kina w Dżamnagarze i inne przyjemności, stanowiące nagrodę za dobre sprawowanie.

Paweł nie podszedł, jak inni, do najważniejszego gościa, lecz skierował się w stronę doktora Aziza i jego rodziny stojących w towarzystwie pani Janiny.
— Słyszałem, że rozmawiałeś z Bimalą. — doktor Aziz odezwał się po angielsku ze względu na obecność żony i córki, które nie znały polskiego. Był w doskonałym humorze i uśmiechał się ciepło do stojących obok dzieci. — Tak, panie doktorze.
— A wiesz, dlaczego nazwałem córkę Bimala?
— Nie wiem.
— Po pierwsze dlatego, że to imię bardzo do niej pasuje, bo znaczy „delikatność”. A po drugie… Czy mówi ci coś nazwisko Rabindranath Tagore?
— Nie.
— To nasz wielki pisarz i poeta. Jest tak samo ważny dla nas, jak dla was Mickiewicz. Bimala to postać z jego powieści zatytułowanej Dom i świat. Jest to książka o Indiach, o pragnieniu wolności, które wy, Polacy, dobrze rozumiecie.
— Jak chcesz, Pawle, pożyczę ci ją — wtrąciła pani Janina. — Przed wojną Tagore był w Polsce bardzo popularny. Przetłumaczono wiele jego utworów. Akurat mam Dom i świat po polsku. Jesteś mądrym chłopcem i myślę, że będzie to dla ciebie pożyteczna lektura. Sporo się z niej dowiesz.
— Bardzo pani dziękuję. Chętnie przeczytam.

Spojrzał na prawdziwą Bimalę. Stała obok ojca i przysłuchiwała się rozmowie.
— Bimala w powieści symbolizuje Indie — dodał doktor. — Zgodnie z tradycją żyje w kobiecej części domu. Żeby wyjść na świat, do czego stara się zachęcić ją mąż, musi najpierw sama do tego dojrzeć. Tak samo nasz kraj dojrzewa do niepodległości i w końcu po nią sięgnie.
— Spojrzał na grupkę chłopców stojących nieopodal. — Chyba kolega cię woła — zauważył.

Paweł obejrzał się i zobaczył, że Józek z jego gromady zuchowej, uśmiechnięty od ucha do ucha, daje mu znaki. Przeprosił grzecznie i z żalem opuścił towarzystwo doktora, a zwłaszcza Bimali, z którą w swoim odczuciu zdecydowanie za rzadko miał okazję się spotykać.

— Maharadża już teraz zaprosił nas wszystkich do letniej rezydencji! — wyrzucił z siebie nowinę szczęśliwy Józek. — Mamy powtórzyć koncert dla jakichś ważnych gości. Znów zaśpiewamy!

A potem będzie podwieczorek. Dzieci uwielbiały te podwieczorki. Mogły się wtedy za wszystkie czasy objeść słodyczy i owoców. Poza tym sam pałac był piękny, zupełnie jak z bajki.

4

Kiedy Paweł radził się druhny Janki co do prowadzenia zbiórek, kilka razy podkreśliła, że dzieci kochają obrzędy, takie przyprawiające o dreszcz zachwytu tajemniczością czy niezwykłością. Piękno formy sprawia bowiem, że treść i sens silniej przemawiają, wzmacnia się więź społeczna i poczucie wspólnoty. Nie może być w tym jednak sztuczności ani przymusu. Przemyślawszy to sobie dobrze, Paweł w myśl tych zaleceń przeprowadził dla swoich zuchów nocny alarm. Niezapowiedziana pobudka, szybka zbiórka i wymarsz w pełnym rynsztunku poza obóz. Szli bezszelestnie w ciemności otulającej ziemię odpoczywającą po dziennym upale, aż zagłębili się w las. Tu było jeszcze bardziej tajemniczo niż na otwartym terenie. Towarzyszyły im dziwne szelesty i trzaski, gdzieniegdzie migotały złociste gwiazdeczki świetlików. Po piętnastu minutach dotarli na miejsce. Znajdowali się pod murem starej, dawno zapomnianej budowli, którą wchłonęła dżungla.
— Przynieście gałązki na ognisko — polecił Paweł.

Kilku chłopców ruszyło między drzewa. Po paru minutach przy murze wyrósł spory stosik. Na razie nie rozpalali ognia, tylko usiedli na leżących obok ruin kamieniach i w milczeniu patrzyli z ciemności w rozgwieżdżone niebo.
— Stąd Polski nie zobaczycie — zaczął mówić ściszonym głosem Paweł. — Nawet jeśli wejdziecie na najwyższe drzewo, na najwyższą górę. Ale, gdy spojrzycie w niebo, zobaczycie, że nad nami jasno świeci Gwiazda Polarna, która wskazuje północ. Widzimy ją my i widzą ją też nasi bracia w Polsce. Wszyscy harcerze polscy szukają jej na niebie, bo ona wyznacza kierunek. Nie tylko kierunek nocnego marszu, ale też kierunek naszego życia, prowadzący do Polski. Hindusi mówią Bande Mataram, co znaczy „Kłaniam się Tobie, Matko”, mając na myśli swoją ojczyznę. My tęsknimy do swojej i też jej się kłaniamy, jeszcze na razie z daleka.

Przez parę minut milczał, by w ciszy jego słowa głębiej zapadły w serca chłopców.
— Wkrótce noc się skończy — podjął. — Niebo na wschodzie zaróżowi się jutrzenką. Świt rozproszy ciemności i po nim nastąpi jasny dzień. I znów siedzieli w ciszy, zastanawiając się nad tym przesłaniem.
— A teraz rozpalcie ogień — powiedział w końcu. — I każdy z was niech w tym momencie pomyśli i sam sobie na to w duchu odpowie, w czym człowiek powinien szukać swego szczęścia.
Wkrótce zatańczyły iskierki i wyłoniły się z mroku poważne i skupione twarze. Siedzieli w milczeniu, aż pomału zaczęły gasnąć świetliki i ścichła pieśń świerszczy. Ognisko powoli dogasało. Zaczął się świt.
Paweł wstał i zaintonował, a oni podchwycili:

Wszystko, co nasze, Polsce oddamy,
W niej tylko życie, więc idziem żyć,
Świty się bielą, otwórzmy bramy,
Rozkaz wydany: wstań, w słońce idź!

Echo odbiło się od kamiennych ruin i popłynęło w dżunglę.

Powyższy tekst to fragment książki "Wszystkie dzieci maharadży" autorstwa Joanny Puchalskiej wydanej przez wyd. Fronda.

J. Puchalska, Wszystkie dzieci maharadży, wyd. Fronda

Czytaj też:
Co Niemcy zrobili z polskimi dziełami sztuki?
Czytaj też:
Świat bez gotówki. Rewolucja, która nadchodzi. Co czeka Zachód?