Powoli zapadający zmrok, cisza, szmer niewyraźnych modlitw, wreszcie powoli sunący ku krzyżowi sznur wiernych – wielkopiątkowe nabożeństwo, ogołocone ze znaków triumfu i chwały, ma w sobie coś dramatycznego. Tak jak słowa Chrystusa na krzyżu, zanotowane przez Marka i Mateusza, w których wykrzyczana jest nieskończona otchłań cierpienia. Od kiedy pamiętam, chciałem – tak jak tylu innych – przedrzeć się przez zasłonę historii i zobaczyć, jak to naprawdę było. Jak wyglądał ten dzień w roku 30 albo 31 naszej ery. Co się wtedy dokładnie, minuta po minucie, wydarzyło. Pojmanie w Ogrójcu, przesłuchanie przed władzami żydowskimi, uwięzienie, wydanie Jezusa Piłatowi, krótka rozprawa, wyrok, wyprowadzenie skazańca, stracenie, śmierć.
Scena po scenie wypadki te zostały przedstawione przez czterech ewangelistów. Dzisiaj coraz częściej podważa się ich rzetelność. Wielu znanych i cenionych komentatorów twierdzi, że przekazane w świętych tekstach obrazy niewiele mają wspólnego z faktami. Chrześcijanin, gdy pierwszy raz styka się z dziełami współczesnych badaczy musi być zaskoczony radykalizmem ich wniosków z jednej strony i pewnością siebie z drugiej. Mówi mu się często, że to, co Kościół brał za wierny opis zdarzeń, w istocie było obrazem spaczonym, legendarnym, mitycznym, wykrzywionym. Że wszystkie te sceny, które przez wieki przeszywały wyobraźnię, które stały się źródłem „Pasji” Bacha, obrazów El Greca czy też tak bardzo polskich misteriów kalwaryjskich, nie mają osadzenia w historii. Ułudą i iluzją są jedynie. Albo – jak często się twierdzi – dziełem złej woli. „Marek przekazał przyszłym pokoleniom jako dziedzictwo opis Pasji, który utrwalił obraz żydowskiej perfidii i złośliwości” – pisze australijska badaczka Paula Fredriksen. Tym samym wrogość do Żydów i judaizmu znalazła się w samym sercu Ewangelii św. Marka, a w konsekwencji chrześcijaństwa. Kiedy zatem w okresie postu katolicy w Polsce śpiewają o Jezusie, który był
„U sądu Annaszowego naigrawany […]
Przez ulice sromotnie
Do Kaifasza za włosy targany […]” (cyt. za „Gorzkie żale”, wydanie z 1707 r.)
to powielają jedynie nieprawdziwą i szkodliwą opowieść z początku wieków.
Fredriksen nie tylko jest wpływową autorką książek o początkach chrześcijaństwa, profesorem kilku ważnych uniwersytetów, ale także była konsultantem wyprodukowanego przez BBC historycznego filmu o dziejach Nazarejczyka. Nie trzeba specjalnie się wysilać, żeby odgadnąć, jaka wersja opowieści o Męce Pańskiej dotarła do wielomilionowej publiczności.
Dowód na uprzedzenie
Kiedy bliżej przyjrzeć się argumentom, za pomocą których tacy znawcy jak Fredriksen dowodzą swych tez, łatwo się okaże, że przekonaniu o własnej słuszności nie odpowiada siła racji. To, co rzekomo miało być sprzecznością, fałszem, okazuje się najczęściej tylko różnicą perspektywy, innym punktem widzenia. Rzeczą najbardziej naturalną w świecie, zważywszy na to, że pisma zawierające opis męki miały autorów o niejednolitej wrażliwości, wiedzy, literackich umiejętnościach; powstały w okresie może nawet kilkudziesięciu lat, w innych, odległych często geograficznie i kulturowo miejscach. To zaś, w czym niektórzy dostrzegają pierwotne ziarna antysemityzmu, opis Męki Pańskiej, zdaje się właśnie wyjątkowo rzetelnym i wiarygodnym przedstawieniem przebiegu wypadków.
Mylę się? Zbyt łatwo przechodzę do porządku dziennego nad ustaleniami naukowców? Nie sądzę. Żeby to pokazać, wystarczy skupić się na kluczowych fragmentach Pasji. Jeden szczególnie budzi opór naukowców. Jest to mianowicie relacja z przesłuchania Jezusa przed Sanhedrynem, dramatyczne pytanie Kajfasza, odpowiedź Nazarejczyka, wreszcie decyzja o wydaniu go rzymskiemu gubernatorowi. Scena ta wielu współczesnym autorom zdaje się wydumana, nieautentyczna, wtórna. Ma być koronnym dowodem uprzedzeń ewangelistów. Nie pora tu wymieniać nazwiska wszystkich autorów, którzy kwestionują opis Marka i – jak powszechnie się uważa – idących za nim Mateusza i Łukasza. Każdy rok przynosi bowiem kolejne prace i książki.
Jednak zarzuty dwóch komentatorów, sądzę, zasługują na szczególną uwagę. Jeden i drugi bowiem, jak nikt inny, przyczynili się do nowego spojrzenia na dzieje Jezusa. Jeden i drugi podkreślali znaczenie żydowskości Galilejczyka. Ich książki stały się rzeczywistym przełomem, na nich – można śmiało powiedzieć – wychowała się większość piszących obecnie amerykańskich, angielskich, niemieckich czy francuskich egzegetów. Pierwszy to Geza Vermes, węgierski Żyd, niegdyś ksiądz katolicki, następnie znakomity znawca pism z Qumran, ich wydawca, tłumacz, profesor z Oksfordu, autor wielu książek o Jezusie, kilku tłumaczonych też na język polski. Drugi to Ed Sanders, polskiemu czytelnikowi całkiem nieznany, amerykański liberalny protestant, najbardziej pewnie wpływowy komentator zeszłego stulecia w Stanach, od którego – jak twierdzi wielu – zaczął się całkiem nowy okres poszukiwań historycznych (tzw. Third Quest), których głównym celem miało być rozumienie Jezusa w kontekście współczesnego mu judaizmu.
Obaj wiele wysiłku włożyli w przemyślenie na nowo historyczności Męki Pańskiej. Istnieją dobrze znane trudności – pisał Sanders – niepozwalające uznać za prawdziwe scen procesu Jezusa przed Sanhedrynem i oskarżenia Go o bluźnierstwo. Faktyczny punkt sporu Jezusa z władzami żydowskimi musiał być inny. Sanders wymienia siedem głównych wątpliwości co do wiarygodności przebiegu zdarzeń opisanych w ewangeliach. W podobnym duchu swoje zarzuty przedstawił Vermes.
Aby je należycie zrozumieć, trzeba mieć przed oczami ewangeliczny opis Pasji – przytoczę tu opowieść z Ewangelii św. Marka, gdyż uchodzi ona za najwcześniejszą, za źródło, z którego korzystali późniejsi autorzy. Marek najpierw opisuje ujęcie Jezusa, następnie pisze o przesłuchaniu przed Sanhedrynem. To najwyraźniej się przeciągało, gdyż sędziowie nie byli w stanie znaleźć świadków, których zeznania zgodnie obciążałyby proroka z Galilei. W tym momencie do akcji wkracza Kajfasz, arcykapłan, przewodniczący zgromadzenia. „Wówczas najwyższy kapłan zapytał Go jeszcze: »Czy Ty jesteś Chrystusem, Synem Błogosławionego?«. Jezus odpowiedział: »Ja jestem. Ujrzycie Syna Człowieczego, siedzącego po prawej stronie Mocy i przychodzącego wśród obłoków niebieskich«. Wtedy najwyższy kapłan, rozdzierając swoje szaty, powiedział: »Na co trzeba nam jeszcze świadków? Słyszeliście bluźnierstwo. Co o tym sądzicie?«. A oni wszyscy orzekli, że winien jest śmierci” (Mk14, 61–63). Otóż zdaniem komentatorów taki dialog nie mógł mieć miejsca. Ani arcykapłan nie mógł pytać w ten sposób Jezusa, ani ten nie mógł mu takimi słowy odpowiedzieć. Dowodem nieprawdziwości tej krótkiej wymiany zdań mają być sama jej treść, użyte w niej wyrażenia. Dlaczego?
Bez Niedzieli Palmowej
Opis przesłuchania przed Sanhedrynem – wskazuje Sanders – został przygotowany tylko przez scenę wjazdu triumfalnego Jezusa do Jerozolimy. Jednak ta scena właśnie, jedyna, która tłumaczyłaby pytanie arcykapłana o to, czy Jezus jest Mesjaszem, czyli o to, czy zamierza przywrócić królestwo Dawida, sama rodzi poważne trudności.
Dlaczego nagle Jezus, który nikomu nie pozwalał mówić o swej godności mesjańskiej, decyduje się na publiczną demonstrację i nawiązuje wyraźnie do symboliki królewskiej? W jaki sposób zgromadzeni na święto Paschy Żydzi mieliby dostrzegać w nim następcę Dawida, skoro sam wcześniej zabraniał się tak nazywać? Dlaczego mieliby widzieć w nim króla Zbawcę, skoro nic z czynów Galilejczyka – uzdrawianie chorych, egzorcyzmy, nauczanie – nie odpowiadało temu, co miał reprezentować król z dynastii Dawidowej? Na kartach Ewangelii św. Marka Galilejczyk zachowuje swą tożsamość w tajemnicy. Nie odpowiada nawet twierdząco na wyznanie Piotra (inaczej niż u Mateusza, gdzie uznanie Jezusa za Mesjasza spotyka się z pochwałą i aprobatą rabbiego z Nazaretu). Gdyby nie scena wjazdu do Jerozolimy – dowodzi Sanders – gdyby nie okrzyki Hosanna i nie tłum witający Jezusa słowami o „królestwie naszego ojca Dawida” (Mk 11, 10), nie dałoby się zrozumieć pytań Kajfasza. Skoro triumfalnego wjazdu najpewniej nie było, skoro obchodzona przez chrześcijan Niedziela Palmowa najpewniej została wymyślona, to i arcykapłan nie mógł przesłuchiwać Jezusa w sposób podany przez Marka.
Dlaczego miałby on pytać Jezusa o to, czy jest Chrystusem, Synem Błogosławionego (według Marka) czy Synem Bożym (według Mateusza, Mt 26, 63//Mk 14, 61), skoro według Marka Jezus nie wspomina o sobie ani jako o królu, ani wyraźnie o tym, że jest Mesjaszem? Wjazd do Jerozolimy na osiołku został zatem wykoncypowany po to, by uzasadnić pytania arcykapłana, te zaś nie są niczym innym jak tylko chrześcijańską twórczością, mającą obciążyć winą władze żydowskie – brzmi konkluzja.
Prawdę powiedziawszy, całe powyższe rozumowanie, na pozór tak mocno osadzone w kontekście, ma poważne braki i dziury. Nie jest prawdą, że pytania arcykapłana nie miały podstaw we wcześniejszej działalności Jezusa. Czy nie nauczał on o nadejściu Królestwa Bożego? Ależ nauczał. Czy owego przyjścia nie wiązał ze swoją osobą? Ależ wiązał. Czy ten, kto obiecywał, że przynosi panowanie Boga, nie sugerował tym samym, że ma władzę równą królewskiej?
Ciekawe, że żadnych trudności w opisie Marka nie dostrzega inny znany badacz Nowego Testamentu, brytyjski komentator Maurice Casey. Jest on świadkiem o tyle cennym, że jest zadeklarowanym ateistą, odrzucającym wszelkie nadprzyrodzone roszczenie chrześcijaństwa, a zarazem jednym z lepszych znawców epoki, wybitnym specjalistą od języka aramejskiego. Otóż stwierdza on, co następuje: „Nauczanie o Królestwie Bożym było główną częścią przepowiadania Jezusa. Pascha była świętem wyzwolenia Izraela z Egiptu, czego dokonała potężna ręka Boga. Podczas tego święta ogromna większość ludzi czekała na ostateczne ustanowienie królestwa Boga, a to właśnie przepowiadał Jezus”. Ze względu na te oczekiwania, ze względu na rozbudzone nadzieje na wyzwolenie Pascha należała do najbardziej niebezpiecznych politycznie z rzymskiego punktu widzenia świąt. To dlatego – wskazywał współczesnym autorom ewangelii żydowski historyk Józef Flawiusz – przybywał tam na uroczystości z nieodległej Cezarei Nadmorskiej Poncjusz Piłat. Sam musiał dopilnować sytuacji, a jego żołnierze baczyli, czy rozentuzjazmowany tłum nie ulegnie podszeptom agitatorów. A zatem tak wjazd Jezusa do Jerozolimy, jak i powitanie go przez tłum jako możliwego dziedzica Dawida nie mają w sobie niczego nieprawdopodobnego. Warto zresztą dodać, że określenie „Syn Dawida” pojawia się na ustach ludzi otaczających Jezusa wcześniej. Tak nazywa Galilejczyka ślepy Bartymeusz, co może być dowodem na to, że w taki sposób, jako na wybawiciela pomazańca, patrzyły na Jezusa szerokie kręgi ówczesnych Żydów. Zwykły lud, a jego przedstawicielem jest niewidomy żebrak, upatrywał w nim nadziei na wyzwolenie narodu.
Zresztą nie tylko scena triumfalnego powitania w bramach miasta pozwoliła zadać arcykapłanowi pytanie o to, czy Jezus jest Mesjaszem. Przecież już po tym wydarzeniu wypędził on kupców ze świątyni – co musiało wskazywać na to, że przypisuje sobie nadzwyczajną władzę, tak jakby mógł decydować o sposobie sprawowania kultu w świątyni. Żydowskie pisma z okresu, kiedy żył i działał Nazarejczyk, wspominają, że Mesjasz może zbudować nową świątynię.
Wreszcie można przypuszczać, że do przedstawicieli Sanhedrynu dotarła wieść o tajemniczym namaszczeniu Jezusa w Betanii. Gdy przebywał tam z uczniami, podeszła do niego kobieta i wylała na niego alabastrowy flakonik drogocennego nardu. Wprawdzie ewangelie mówią, że wylanie olejku było przygotowaniem do pogrzebu, ale był to także rytuał namaszczenia na króla. Źródłem wiedzy o tym wydarzeniu mógł być dla arcykapłana Judasz.
Nic dziwnego, że skoro arcykapłan przesłuchuje Jezusa, pyta go o to, czy uważa się za Mesjasza, Syna Błogosławionego. Ma wystarczająco dużo powodów: stoi przed nim człowiek, który nauczał o rychłym nadejściu panowania Boga i wyzwoleniu Izraela, wjechał wśród okrzyków tłumu wiwatującego na jego cześć jako króla do Jerozolimy, zaatakował świątynię, zapowiadając budowę nowej. To przecież według pism żydowskich miał zrobić Mesjasz, gdy się objawi. Pytanie Kajfasza jest zatem doskonale osadzone w realiach tamtej epoki. Oczywiście, Kajfasz nie pyta po to, by uznać w Jezusie, stojącym przed nim bezbronnym, związanym i poniżonym Galilejczyku, swego władcę, króla z rodu Dawida. Pyta o to, czy Jezus się za takiego uważa, by następnie stosownie do sytuacji właściwie go ukarać.
Przyznał się czy nie?
Ewangelie w zdumiewająco niechętny sposób – zauważają krytycy – przedstawiają to, że Jezus przyznał się do rzekomego zarzutu, choć niewątpliwie wszyscy ewangeliści wierzyli, iż był on Chrystusem i także Synem Bożym. Tylko Marek podaje, ze odpowiedź Jezusa na pytanie arcykapłana była bezwarunkowo twierdząca. Inni się wahają. Mateusz przekazuje, że Jezus odpowiedział Kajfaszowi: „Tyś powiedział”. Od Łukasza trudno się dowiedzieć, jaka była właściwie odpowiedź: „Jeśli wam powiem, nie uwierzycie, a jeśli zapytam, nie odpowiecie”. Skąd takie różnice?
Według jednej z hipotez ewangeliści tak bardzo chcieli uwolnić Jezusa od zarzutu bluźnierstwa, że zniekształcili prostą odpowiedź zapisaną przez Marka. W ich świadomości Jezus był równy Bogu, ale gdyby faktycznie to wyznał przed Kajfaszem, zasłużyłby na skazanie. Aby ocalić jego niewinność, ewangeliści wprowadzili dwuznaczne określenia. Jest jednak bardziej prawdopodobne – twierdzą inni krytycy – że oskarżenie o bluźnierstwo nie było głęboko zakorzenione w tradycji. Niepewność co do tego, jak brzmiała odpowiedź Jezusa – czy była twierdząca, czy wymijająca – ma pokazywać, że ewangeliści tak naprawdę niczego pewnego o samym przesłuchaniu nie wiedzieli.
Trudno, mniemam, uznać te argumenty za istotne. Każdy z ewangelistów stanął przed tym samym problemem: jak oddać to, że Jezus uznawał siebie za Mesjasza, ale nadawał temu tytułowi nową treść. Tak naprawdę wszyscy trzej, za pomocą różnych środków stylistycznych, pokazują to samo. Jezus przyznał, że jest Mesjaszem, ale w następnym zdaniu sam powiedział, co to według niego znaczy. Samo proste potwierdzenie lub zaprzeczenie nie wchodziło w rachubę. Już to, że Jezus uważał, iż Mesjasz musi cierpieć, i wierzył, że oczekiwanym znakiem mesjańskim są egzorcyzmy i uzdrowienia, było czymś niesłychanym. Żydzi spodziewali się Mesjasza wojownika, zwycięzcy w bitwach, pogromcy pogan. W oczywisty sposób Nazarejczyk nie pasował do takich wizji. I to właśnie starali się pokazać ewangeliści. Przekazują zatem różną w formie odpowiedź Jezusa nie dlatego, że brak im było wiedzy, że nie mieli dostępu do świadectw; nie, chcą opisać zupełnie nowe doświadczenie, nowe zjawisko, które wykracza już poza ramy judaizmu. Jezus uważał siebie za Mesjasza, a jednocześnie jego pojmowanie swojej roli daleko wykraczało poza granicę, jaką przypisywała jej tradycja żydowska.
Rozdarte szaty Kajfasza
Kiedy do arcykapłana dociera odpowiedź Jezusa, rozdziera swoje szaty i woła, że usłyszał bluźnierstwo. Jednak nic z tego, co powiedział Jezus – zdaniem krytyków – nie może zostać uznane zgodnie z ówczesnymi przepisami za świętokradcze. Takiej reakcji nie mogły wywołać ani słowa Jezusa o tym, że ma się za Mesjasza, ani to, że mieni się być Synem Bożym. Po pierwsze – twierdzi Sanders – połączenie obu określeń w jednym pytaniu wydaje się bardziej dziełem chrześcijan niż Żydów: poza ruchem chrześcijańskim nie ma dowodu dla powiązania „Mesjasza” z „Synem Bożym” w jednym zdaniu. To nie Kajfasz zatem pyta Jezusa o to, czy jest Chrystusem, Synem Bożym, to późniejsi chrześcijanie wkładają mu takie pytanie w usta.
Dalej – żadne słowo Jezusa zanotowane w ewangeliach nie pozwala uznać, że zbluźnił. Zgodnie z rabiniczną definicją, aby uznać człowieka za sprawcę świętokradztwa i skazać go na śmierć, konieczne było wyraźne wypowiedzenie przez niego imienia Boga Jahwe. Jednak nawet gdyby uznać, że ten przepis zawarty w Misznie nie obowiązywał jeszcze w I w. n.e. – znalazł się on w późniejszym, pochodzącym z początku III w. n.e. zbiorze praw – i tak nie sposób zrozumieć, dlaczego Kajfasz miałby drzeć swoje kosztowne szaty.
Żydowski historyk Józef Flawiusz pisze o następujących po sobie rzekomych mesjaszach, ale żadnemu nie postawiono zarzutu bluźnierstwa. Wielu z nich próbowało poderwać Żydów do walki z Rzymianami. Niektórzy zapowiadali cudowne znaki, wzywali do wyjścia na pustynię, głosili, że na ich głos rozstąpi się rzeka Jordan, nikogo jednak nie skazano za bluźnierstwo. Podobnie oburzenia arcykapłana nie powinno wywołać uznanie się przez Jezusa za „Syna Bożego”. Zwrot ten bowiem nie oznaczał, że komuś przypisywano boskość. Syn Boży to w ówczesnym kontekście po prostu wierny Izraelita – król, prorok, nauczyciel; praktycznie każdy, kto wypełniał gorliwie przepisy Prawa, mógł zostać uznany za Syna Bożego. Nawet wszyscy Izraelici, jak świadczy o tym sam św. Paweł, mogli być nazwani „synami Boga”. Wniosek? Dopiero po tym, jak chrześcijanie uznali, że sam Jezus był Bogiem, to twierdzenie nabrało charakteru bluźnierstwa. W rozumieniu chrześcijan określenie „Syn Boży” przestało odnosić się do sprawiedliwego człowieka, a stało się tytułem wyrażającym boskość Jezusa. Gdyby arcykapłan usłyszał, że Jezus ma siebie za Syna Bożego, wzruszyłby co najwyżej ramionami, bo w określeniu tym nie znalazłby niczego obrazoburczego.
Również te zarzuty nie są mocniejsze niż pozostałe. Po pierwsze w tradycji żydowskiej, znanej z pewnością Kajfaszowi, „Mesjasz” był nazywany „Synem Bożym”. Tak mówi o przyszłym królu Zbawcy prorok Natan do króla Dawida. Nic dziwnego zatem, że Kajfasz mógł zadać takie pytanie Jezusowi. Po drugie pisma z Qumran pokazują, że tytuł „Syn Boży” był znany współczesnym Jezusa. Więcej. Odnoszono go do króla o nadzwyczajnych prerogatywach, zapewne króla, z którym łączono mesjańskie oczekiwanie na ostateczne wyzwolenie Izraela.
Można zatem sądzić, że arcykapłan mógł użyć zwrotu „Mesjasz, Syn Boży”, mając na myśli człowieka namaszczonego, przeznaczonego do panowania. Po prostu zapytał, czy Jezus mieni się królem-wyzwolicielem. Pytanie to najpewniej zostało – nie mam wątpliwości, zważywszy na okoliczności – zadane w tonie mocno ironicznym.
Dlaczego w takim razie rozdarł szaty, gdy usłyszał odpowiedź podsądnego? Bluźnierstwem nie było to, że Jezus przyznał się do godności mesjańskiej, ale to, jakie znaczenie jej nadał! Odpowiadając arcykapłanowi, Jezus przywołał dwa krótkie cytaty – jeden z Księgi Psalmów (Ps 110, 1), drugi z Księgi Daniela (Dn 7, 13). Żaden z następujących po sobie mesjaszów lub pretendentów do tronu Izraela nie mówił o sobie jak o Synu Człowieczym, który zasiądzie na tronie po prawicy Boga i przybędzie na obłokach. W pismach Starego Testamentu przybycie na obłokach czy chmurach było znakiem wskazującym na obecność Jahwe. Jeśli zatem ktoś mówił o sobie, że przybędzie na obłokach, to znaczy, że odnosił do siebie obraz, który zgodnie z tradycją żydowską był zastrzeżony dla samego Boga. Krótko mówiąc, Jezus uczynił siebie równym Bogu.
Określenie „Syn Człowieczy” musiało być doskonale znane Kajfaszowi. Pochodziło z napisanej co najmniej sto kilkadziesiąt lat wcześniej Księgi Daniela. To tam pojawia się tajemnicza postać „jakby Syna Człowieczego” lub „jakby człowieka”, która razem z Bogiem będzie sprawować sądy i której zostaje przekazane panowanie. Można być pewnym, że ta tajemnicza osoba, pierwotnie zapewne rozumiana jako podmiot zbiorowy, personifikacja wspólnoty świętych Izraelitów, stała się szybko przedmiotem fascynacji i dociekań jakiejś grupy Żydów. W napisanej być może jeszcze przed narodzinami Jezusa Księdze Henocha Syn Człowieczy zasiada na tronie jako ostateczny sędzia świata. Czy możliwe zatem, że arcykapłan żydowski nie słyszał o tym?
Tak jak Jezus arcykapłan, sądzę, znał Księgę Daniela oraz psalmy i wiedział, że ten, kto mówi o sobie, że zasiądzie po prawej ręce Boga na tronie, kto wyobraża sobie, że przybędzie na obłokach, przekracza ostrą granicę oddzielającą to, co ludzkie i co boskie. Gniew arcykapłana wywołało nie to, że Jezus miał się za Mesjasza – faktycznie, nie on jedyny. Tak samo nie przeraziły go słowa o tym, że Jezus uważał siebie za Syna Bożego – być może Kajfasz dostrzegłby w tym nadmierne zadufanie. Nie. Tym, co wywołało tak gwałtowną reakcję, było posłużenie się przez Jezusa dwoma obrazami: tronem po prawicy Boga oraz obłokami, na których przybywa.
Sekwencja zdarzeń wyglądała tak: wystąpienie Jezusa przeciw świątyni sprawiło, że arcykapłan zadał pytanie o to, czy jest on mesjaszem. Gdyby Jezus poprzestał na odpowiedzi twierdzącej, może skończyłoby się wszystko na krótkiej chwili poniżenia, może na 39 razach rózgą – karze dotkliwej i bolesnej, ale nie śmiertelnej. Jednak odpowiedź była inna. Jezus, nauczyciel z prowincjonalnej Galilei, sam ogłosił, że przysługuje mu godność przewyższająca wszystko to, co do tej pory tradycja przewidywała dla największych bohaterów judaizmu. Mówiąc, że zasiądzie na tronie po prawicy Boga i że przyjdzie na obłokach Jezus wskazał, że jego godność nieporównywalnie przekracza to, co Żydzi gotowi byli przyznać Abrahamowi, Mojżeszowi, Eliaszowi czy Dawidowi. W oczach arcykapłanów był to przejaw niesłychanej wręcz arogancji. Oto samozwańczy prorok z Galilei śmie wynosić siebie ponad największych patriarchów i przywódców Izraela, ba, przypisuje sobie miejsce w niebie oraz władzę równą Bogu. Podobnym przejawem pychy – z punktu widzenia przesłuchujących – było dodatkowo to, że Jezus uznał siebie za ich sędziego. Tym samym zakwestionował ich pochodzący od Boga autorytet. Rozdarcie szat przez arcykapłana, plucie na Jezusa, bicie go i policzkowanie były odpowiedzią na niesłychane bluźnierstwo, którego – jak uważali – stali się świadkami.
Również inne próby zakwestionowania rzetelności Pasji nie wydają się przekonujące. Ani to, że do przesłuchania nie mogło dojść podczas Paschy, ani różnice w sprawie daty stracenia między Markiem, Mateuszem i Łukaszem a Janem, ani wreszcie pozostałe niejasności czy chropowatości. Należy, mniemam, widzieć w nich – podobnie jak najlepsi komentatorzy – nie dowody zafałszowania, ale znaki autentyczności. Cokolwiek by na ten temat powiedzieli niektórzy badacze starożytności, kolejne opisy Pasji nawzajem się potwierdzają, a nie sobie przeczą.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.