Pierwsi, powołując się na prawa marksistowskiego determinizmu dziejowego dowodzą, że burżuazyjna, pańska Polska była trawiona czerwiem rozkładu i skazana na katastrofę. Przy najbliższej zawierusze po prostu musiała się zawalić, aby ustąpić miejsca państwu komunistycznemu, czyli PRL-owi.
Drudzy takim samym, niedopuszczającym najmniejszego sprzeciwu tonem dowodzą niemal dokładnie tego samego. Ponieważ Polska znajdowała się pomiędzy III Rzeszą a Związkiem Sowieckim, a na domiar złego została wyrolowana przez sojuszników, byliśmy skazani na utratę niepodległości. A skoro tak, to naszym przywódcom nie możemy nic zarzucić. Wszyscy byli genialnymi mężami stanu, a wszystkie ich decyzje jedynie słuszne. Czepiać się ich mógłby tylko jakieś zaprzaniec lub obcy agent.
Obie strony nie mają racji. Nie mają jej marksiści – II Rzeczpospolita wcale nie była państwem słabym i wcale nie była skazana na klęskę. Nie mają jej również nasi patriotycznie poprawni propagandziści, którzy nawet nie zdają sobie sprawy, że powtarzają stare tezy Ribbentropa i Mołotowa o II RP jako państwie sezonowym. Polska oczywiście mogła wygrać drugą wojnę światową. Istniał scenariusz, który pozwoliłby nam wyjść z niej obronną ręką.
Problem w tym, że nasi przywódcy – dokładnie odwrotnie niż to się nam wmawia – byli partaczami i nie byli w stanie tego zrozumieć. A było to niezwykle proste i oparte na żelaznej logice. Otóż skoro Polska została w 1939 roku napadnięta i rozebrana przez dwóch sąsiadów, bolszewików i Niemców, to oczywiste było to, że niepodległość odzyska tylko i wyłącznie wtedy, gdy obaj ci sąsiedzi zostaną pokonani. Gdy zarówno III Rzesza, jak i Związek Sowiecki legną w gruzach.
Aby Polska wyszła zwycięsko z drugiej wojny światowej konflikt ten musiał potoczyć się tak, jak potoczyła się, wygrana przez nas, pierwsza wojna światowa. A więc najpierw Niemcy powinni byli pokonać Związek Sowiecki (najlepiej okupiwszy to jak największymi stratami). A później sami powinni byli załamać się na froncie zachodnim w starciu z Anglosasami. Tylko i wyłącznie w takim wypadku Polska mogła się odrodzić, tak jak w 1918 roku odrodziła się na gruzach cesarskich Niemiec i carskiej Rosji.
Niestety – o czym pisze Stanisław Cat-Mackiewicz w swojej broszurze z początku 1943 roku – przywódcy polscy podczas drugiej wojny światowej postawili sobie zupełnie inny cel wojenny. Jaki? Pobić Niemcy!
„Lubię jedno zdanie Romana Dmowskiego: »Oni więcej nienawidzili Rosji, niż kochali Polskę« – pisał Mackiewicz. – Nad polityką naszego obecnego rządu wisi to samo (...). Ludzie ci więcej dbają o klęskę Niemiec, niż o wolność Polski. Mamy oczywiście słuszne powody do zemsty nad Niemcami. Ale sama zemsta nie może nas zadowolić. Chodzi nam o odbudowanie Polski, o niepodległość”.
Niestety dla generała Sikorskiego oraz jego politycznych przyjaciół i następców obie te sprawy były tożsame. Tym nieszczęsnym, oderwanym od rzeczywistości ludziom wydawało się, że zniszczenie III Rzeszy automatycznie pociągnie za sobą odbudowę Polski. A bolszewicy? Kto by się tam przejmował jakimiś bolszewikami! Przecież w 1941 roku podpisaliśmy z nimi pakt. A gdyby mimo to podskakiwali, to już nasi cudowni sojusznicy, Anglicy i Amerykanie, postawią ich do pionu!
W jednym ze swoich przemówień w 1942 roku gen. Władysław Sikorski wypowiedział zdanie będące kwintesencją polskiej polityki: „Do oswobodzonej Polski prowadzi jedna droga, wiedzie ona przez zdruzgotane Niemcy, wiedzie do oswobodzenia Wilna, Lwowa, Warszawy, Krakowa, Gdyni”. Premier mylił się. Droga do oswobodzenia Warszawy, Krakowa i Gdyni wiodła faktycznie przez zdruzgotanie Niemiec, ale droga do oswobodzenia Wilna i Lwowa wiodła oczywiście przez zdruzgotanie Związku Sowieckiego.
Takiej myśli jednak premier Sikorski, a później premier Mikołajczyk, nawet nie dopuszczali. Dla tych wiszących na angielskich klamkach i realizujących angielskie interesy polityków była to myślozbrodnia. Dla nich najważniejsza była „jedność antyhitlerowskiej koalicji” i zdruzgotanie III Rzeszy. A co potem? No przecież przelaliśmy tyle krwi, tyle się wycierpieliśmy, że wdzięczny świat po prostu będzie musiał nam w nagrodę zwrócić niepodległość. W wielkiej polityce bowiem, jak powszechnie wiadomo, najważniejszy jest honor.
Tak, niestety cała nasza polityka podczas drugiej wojny – a więc w godzinie największej próby – oparta była na śmiesznych, dziecięcych wręcz iluzjach. Lata 1939–1945 są okresem całkowitego uwiądu polskiego myślenia politycznego. Ludzie, którym przyszło dzierżyć w rękach ster spraw polskich, całkowicie zatracili poczucie racji stanu. Zamiast oprzeć się na realnych przesłankach, kierowali się mrzonkami i chciejstwem.
Byli jednak Polacy, którzy obronili wówczas nasz honor. Ludzie dzięki którym możemy dzisiaj powiedzieć, że nie wszyscy nasi rodacy podczas tej największej z wojen prowadzili politykę w stylu egzaltowanej pensjonarki. Że byli ludzie myślący realnie, rozumiejący, gdzie leży interes naszego państwa. Nie wysłuchano ich, ale byli. Jednym z czołowych przedstawicieli tej grupy był bez wątpienia Stanisław Cat-Mackiewicz. Mistrz mojego politycznego myślenia.
Gdy czyta się jego wojenne broszury – które wydawał w Londynie własnym sumptem i których rozpowszechnianie zausznicy Sikorskiego starali się za wszelką cenę zablokować – narzuca się wręcz jedna myśl. Jak Mackiewicz musiał się w tym Londynie męczyć! W jego tekstach, pełnych zimnej, logicznej argumentacji, jest bowiem jeszcze drugie dno, wyraźnie przeplatająca się przez nie nić. Jest to czarna rozpacz.
Oto bowiem grupa politycznych dyletantów – Sikorski, Mikołajczyk, Kot, Stroński, Stańczyk, Strasburger, Banaczyk (swoją drogą, cóż za galeria groteskowych postaci!) – pcha Polskę prosto w otchłań. Mackiewicz to widzi, próbuje alarmować, przekonywać, ostrzegać, zaklinać. Wszystko to jest jednak głosem wołającego na puszczy. Polacy zawsze bowiem bardziej cenili sobie piękne frazesy niż nieprzyjemną prawdę. Cat był bezradny.
Kiedyś Mackiewicz w przypływie szczerości przyznał, że był kiepskim premierem w roku 1954. Ale zaraz dodał, że byłby dobrym premierem w roku 1939 czy 1943. Czytając jego broszury z tego okresu trudno odmówić mu racji. To nie były megalomańskie przechwałki. W porównaniu z Sikorskim i Mikołajczykiem, którzy wspierając Związek Sowiecki przeciwko Niemcom z uporem i konsekwentnie działali na szkodę polskiej racji stanu, Mackiewicz jawi się jako naprawdę wielki polityk.
„Zagadnienie narodu polskiego to zagadnienie złej selekcji ludzi na czele – pisał. – Jesteśmy narodem zdolnym i patriotycznym, ale dziwnie między sobą zawistnym. Z całym rozmysłem, z całą chłodną i przestępczą świadomością wysuwamy na pierwsze miejsca ludzi najgorszych. Gdzieś z ciemnej ławy lub spod ławy wyciągamy jakiegoś jegomościa i wołamy triumfalnie: Oto jest ktoś, kto na siebie nie zdążył nikogo zagniewać. Drogo kosztowała i kosztuje Polskę ta metoda, na pozór niewinna, w gruncie rzeczy jak najbardziej zbrodnicza. (…) Jakże łatwo można wytłumaczyć każdemu Polakowi, że jest niezastąpiony. Już jest paralitykiem umysłowym, już z trudnością rusza ręką i nogą, a jeszcze daje się przekonać, że jest niezastąpiony”.
Jednocześnie zaś – przekonywał Cat – jednostki naprawdę wybitne, o szerokich horyzontach i wyrobionym poczuciu racji stanu są tłamszone i odsuwane na dalszy tor. Pisząc to Mackiewicz myślał o gen. Kazimierzu Sosnkowskim – ja czytając te słowa myślałem o Mackiewiczu.
Rok 1943, od którego zaczyna się tom wojennych broszur, który trzymacie Państwo w rękach, był dla Polski rokiem wielkiej klęski. W lutym tego roku pod Stalingradem skapitulowała bowiem armia feldmarszałka Friedricha Paulusa i jasnym stało się, że najbardziej korzystny dla Polski scenariusz nie spełni się. Niemcy przed własnym upadkiem nie dadzą rady rozbić Związku Sowieckiego. Od tego momentu Armia Czerwona przejęła inicjatywę i z każdym dniem zaczęła zbliżać się do naszych granic.
Podczas gdy prostoduszny Sikorski i nierozumiejący wiele z tego, co się wokół niego dzieje Stanisław Mikołajczyk obserwowali sowieckie sukcesy z prawdziwym zachwytem, Mackiewicz śledził je ze zgrozą. I nie on jedyny. Dla wszystkich rozsądnie myślących Polaków niemieckie klęski na froncie wschodnim były zapowiedzią klęski Polski. Zdania tego był choćby Tadeusz Katelbach, inny piłsudczyk, który trafił na emigrację i w swoim dzienniku z roku 1943 pisał:
1 lutego 1943
Jestem przybity. W dzisiejszym „Daily Mail” czytam wołowymi literami: „Stalingrad army wiped out”. 16 generałów dostało się do niewoli sowieckiej. Na razie... tylko 46 tys. jeńców! Przez chwilę radość, że Niemcy ponieśli klęskę, a zaraz potem radość przemienia się w rozpacz. Co to będzie? Co będzie, jak zawiodą wszelkie kontrofensywy niemieckie i armia sowiecka, może jeszcze w tym roku, zacznie zalewać Polskę?
15 lutego 1943
W „Daily Herald” przeczytałem wiadomość, która podziałała jak kojący balsam na wzburzone nerwy. Niemcy odebrali Charków! Może wreszcie zmięknie rura sowieciarzom.
18 lutego 1943
Sympatyczny płk Kijak, niezrażony upadkiem Charkowa, pociesza nas, że Niemcy jeszcze pokażą zęby.
13 maja 1943
Inwazja aliantów zachodnich na Europę – to, póki czas jeszcze, ostatnia nadzieja zajęcia Polski przez wojska alianckie i przez wojska polskie. Druga nadzieja to kontrofensywa niemiecka przeciw Rosji.
1 czerwca 1943
Żebyż wreszcie Niemcy zaczęli prać sowieciarzy na froncie wschodnim!
24 lipca 1943
Czy wrócimy do kraju? Czy warto się łudzić, że ofensywa na froncie wschodnim może odepchnąć Moskali od naszych granic? Czy żołnierz niemiecki, wiedząc o bombardowaniu jego miast i wsi, o klęskach w Afryce, a teraz na Sycylii, nie załamie się?
27 września 1943
Smoleńsk wzięty bez walk. Dziś sami Niemcy przyznają, że wojska sowieckie przekroczyły Dniepr. Jestem tak przybity tymi wiadomościami, że nie chce mi się nawet zastanawiać nad sukcesami wojsk alianckich we Włoszech. Nie mogę oderwać oczu od map frontu wschodniego, reprodukowanych w prasie angielskiej, na których zjawia się już granica polsko-sowiecka i słowo: „Poland”. Zimno mi się robi na myśl, że wojska sowieckie mogą niedługo wejść na nasze ziemie.
26 listopada 1943
Najpierw doniosło o tym radio, teraz czytam o tym w prasie. „Gomel falls – Germans retreat 23 miles”. A dalej straszne złowróżbne słowa: „Road to Poland open”. Droga do Polski otwarta.
Nie, Katelbach nie był żadnym zaprzańcem czy hitlerofilem. Był dobrym Polakiem i wielkim patriotą. A przede wszystkim mądrym człowiekiem. Rozumiał bowiem, że sytuacja Polski stała się fatalna. A jej wielkim paradoksem jest to, że jedyną siłą, jaka może zapewnić jej ratunek, jest Wehrmacht. Całe nadzieje Polaków winny były koncentrować się w tym, żeby niemiecka armia utrzymała bolszewików z dala od naszych granic, dopóki Amerykanie i Brytyjczycy nie pokonają III Rzeszy. Tak samo rozumował Stanisław Mackiewicz i to było właśnie to tytułowe „Albo-albo”.
„Albo wojna skończy się rozbiciem Niemiec przez Anglię i Amerykę przedtem, nim sowieckie wojska zajmą terytorium Rzeczypospolitej Polskiej – pisał w listopadzie 1943 roku. – W tym wypadku możemy liczyć na odzyskanie niepodległości. Albo wojna się skończy dla nas za późno, to znaczy już po wkroczeniu wojsk sowieckich na nasze terytorium i po okupacji przez Sowiety Polski w części lub w całości. W tym wypadku nie można liczyć na to, aby zwycięskie wojska sowieckie grzecznie ustąpiły nam miejsca. Wtedy będzie... koniec. Prawda to brutalna i straszliwa, ale prawda, a tylko głupie dzieci odpędzają prawdę machaniem rączek i krzykiem”.
Dokładnie w tym samym tonie i niemal dokładnie w tym samym czasie pisał Adam Doboszyński:
Albo – albo.
Albo Niemcy utrzymają wojska sowieckie na wschód od naszych granic i załamią się. Położenie będzie jasne. Armia Krajowa opanuje zbrojnie Kraj i polskie władze cywilne obejmą nad nim rządy.
Daj Boże, by taki był obrót rzeczy. Dla dobra Polski i dla pokoju świata.
Albo – w pościgu za cofającymi się Niemcami wojska sowieckie przekroczą Zbrucz. Nie wolno nam zamykać oczu na przeraźliwą prawdę, że grozi nam wówczas zajęcie nie tylko Ziem Wschodnich, ale całej Polski wraz z wszystkimi tego zajęcia konsekwencjami: armią Berlinga, komisarskim rządem Drobnera i Kornijczukowej, sierpem i młotem na Wawelu, „demokratycznymi” wyborami i plebiscytem. NKWD, łagrami i 17-tą republiką.
W tej sytuacji oczywiste było, w jakim kierunku powinna pójść polska polityka. Przede wszystkim żadnego pomagania Sowietom. Bo każda udzielana im pomoc przybliża Armię Czerwoną do granic naszego kraju i przyspiesza sowiecką okupację. Po drugie, żadnego przeszkadzania Niemcom. Bo każda dywersja, każde działanie wymierzone w Niemców na zapleczu frontu wschodniego osłabia niemiecki opór przeciwko nadciągającym bolszewikom.
Jakie tymczasem działania podjęli Polacy? Nasilenie antyniemieckiej dywersji i sabotażu, zamachy bombowe, wysadzanie pociągów idących na front wschodni. A wreszcie absurdalna „Burza” i samobójstwo Powstania Warszawskiego... A więc działano dokładnie na opak w stosunku do tego, jak należało działać. Tyle ofiar, tyle zniszczeń i wszystko całkowicie pozbawione sensu. Gdy rozsądny Polak myśli dziś o tamtych czasach i o tamtych decyzjach może popaść w rozpacz. A co dopiero wtedy. Biedny Stanisław Mackiewicz.
Tak gloryfikowana dzisiaj walka z Niemcami prowadzona przez polskie podziemie w roku 1943 i 1944 z perspektywy naszych interesów była bezcelowa. Niemcy były już bowiem pokonane, a ich klęska tylko kwestią czasu. Strzelanie do Niemców było więc marnowaniem energii i amunicji – której Armia Krajowa i tak miała niewiele – a jedynym jego efektem było mnożenie cierpień narodu polskiego dziesiątkowanego w ramach gestapowskiego odwetu.
„Wiemy, że niebezpieczeństwo [niemieckie] już minęło – pisał Cat w listopadzie 1943 roku. – Niemcy mogą jeszcze wiele zła i cierpień wyrządzić Polsce. Mogą zniszczyć resztę naszych zabytków, wymordować wielu Polaków, spalić i zgruchotać warsztaty pracy. Ale bez zbytniego optymizmu możemy już teraz w listopadzie 1943 roku powiedzieć, że Niemcy już nie zdołają same, o własnych siłach, bez niczyjej pomocy i wspólnictwa pozbawić nas prawa do niepodległości”.
Na pierwszy plan wysuwał się więc wówczas nowy nieprzyjaciel, który taką zdolność jak najbardziej posiadał. I do pozbawienia Polski niepodległości dążył z żelazną konsekwencją. Tym nieprzyjacielem był naturalnie Związek Sowiecki. Rząd Polski zamiast spojrzeć w oczy faktom wolał jednak niczym struś schować głowę w piasek. A nadciągającego śmiertelnego wroga, największego z wrogów, jakich mieliśmy w naszych dziejach, uznał za... „sojusznika naszych sojuszników”.
„Po raz drugi w wojnie obecnej sowieckie siły zbrojne przekraczają granice Polski – pisał w styczniu 1944 roku Stanisław Cat-Mackiewicz. – Dla naszych sojuszników dzień 17 września 1939 i dzień 4 stycznia 1944 mają całkiem inne znaczenie. Wtedy Sowiety działały w zgodzie z Niemcami, dziś są siłą miażdżącą te Niemcy. My jesteśmy w tej sprawie w innej sytuacji niż nasi sojusznicy. Dla nas istotnym jest, że i 17 września, i 4 stycznia Sowiety przekraczają naszą granicę z zamiarem przyłączenia naszych ziem do Rosji. I wtedy, i dziś nie ukrywały i nie ukrywają tych swoich zamiarów. (...) Czy Ameryka i Anglia wypowiedzą wojnę Sowietom o wolność Warszawy? Otóż przestrzegam, że nie wypowiedzą”.
Co zaś miał wtedy do powiedzenia polski premier Stanisław Mikołajczyk, człowiek, który kształtował naszą politykę? Otóż w wyemitowanym przez radio noworocznym przemówieniu stwierdził: „Tak jak pewne jest dziś zwycięstwo, tak pewne jest i to, że powstanie Polska wolna, silna i niepodległa”. A przecież wiedział już wówczas o Związku Patriotów Polskich, o PPR-ze, o idących u boku Armii Czerwonej jednostkach Berlinga... Wiedział o Katyniu. To, że taki człowiek stał na czele naszego rządu, było wielką tragedią Polski.
Są ludzie, którzy czerpią satysfakcję z mówienia: „A nie mówiłem!”. Stanisław Mackiewicz na pewno nie był jednym z nich. Rozmiar klęski, przed którą ostrzegał i która się ziściła, był zbyt wielki.
* * *
Na koniec trzy uwagi o samych broszurach. Dla mnie, ucznia i wyznawcy mackiewiczowskiej szkoły myślenia politycznego, ich zebranie i wydanie w Polsce przez niezastąpionego Jana Sadkiewicza jest wielkim wydarzeniem. Ileż to razy po wydaniu moich książek Pakt Ribbentrop-Beck i Obłęd ‘44 naskakiwali na mnie różni patrioci PRL-owskiego chowu, że łatwo mi się wymądrzać po siedemdziesięciu latach i pouczać ówczesnych przywódców. A przecież oni wtedy „nie mogli przewidzieć”!
Teraz, zamiast tłumaczyć im jak dzieciom sprawy oczywiste, po prostu odeślę ich do tych tomów dzieł Stanisława Mackiewicza. Mniej gadać, mniej krzyczeć, mniej się oburzać! Za to więcej czytać. I myśleć.
Uwaga druga. Ależ to jest świetnie napisane! Próbowałem sobie wyobrazić Mackiewicza w roku 1943 czy 1944. Jest wojna, Polska się wali, bolszewizm triumfuje, on bieduje w obcym, nieprzyjaznym Londynie. A mimo to pisze równie dobrze, jak pisał jako naczelny najlepszego dziennika Polski niepodległej – wileńskiego „Słowa”. Ba! Pisze lepiej! Ten styl, te bezkompromisowe szarże publicystyczne. A wreszcie anegdoty i kąśliwe złośliwości, bez których publicystka zmienia się w belferski dydaktyzm.
„Pytanie to jak zagadka tułało się po mojej głowie, a przeświecająca mi przez wzmianki gazet angielskich dziecinna, okrągła, pyzata twarz p. Mikołajczyka nabierała wyglądu znaku zapytania” – pisał w sierpniu 1943 roku. I jeszcze o polskim premierze: „Przyjrzymy się jego zaletom, które tak są wysuwane i reklamowane. Na Radzie Narodowej podniósł się głos triumfu, że pojawienie się p. Mikołajczyka w charakterze premiera zerwało z bałwochwalstwem dyplomu. Nie ma on za sobą ani uniwersytetu, ani gimnazjum, ani żadnej innej szkoły. »Umysł jasny, świeży, nauką żadną nie przyćmiony« – jak powiedział ktoś w zapale w toaście za stołem”.
Uwaga trzecia i ostatnia. Tym razem śmiertelnie poważna. Stanisław Mackiewicz był jednym z tych patriotów Rzeczypospolitej, któremu bliżej było do Wielkiego Księstwa Litewskiego niż do Korony. Piszący te słowa również zalicza się do tego wymierającego gatunku. Dlatego też, w tych krótkich końcowych refleksjach na temat broszur Mackiewicza, nie mogę nie wyróżnić jednego fragmentu, który czytałem z prawdziwie ściśniętym sercem.
Ziemie Wschodnie nie są jakąś kolonią polską, nie są polskimi Indiami czy Afryką, jak się może komuś zdaje. Są naszą ojczyzną. My, Polacy z ziem wschodnich, połączyliśmy nasz kraj z Polską w XIV, XV i XVI wieku, połączyliśmy go na dolę i niedolę, przez pokolenia biliśmy się o całość Polski, modliliśmy się o całość Polski, kochaliśmy całość Polski. Ale dziś nie pozwolimy, aby ktokolwiek dzielił Polskę na jakieś ziemie lepsze czy gorsze, rentowniejsze czy mniej rentowne, chciał jedne ratować, inne poświęcać, jeszcze inne wymieniać! Dla nas ziemia ojczysta jest przedmiotem kultu, czci, miłości i przywiązania, nie towarem do wymiany. Nie należymy do narodów koczujących. Mamy obowiązki wobec tego kraju właśnie od Dźwiny do Karpat – nie wobec jakiegoś innego!
Ciekawe, co by nam dziś miał do powiedzenia Stanisław Cat-Mackiewicz. Nam, którzyśmy się wyrzekli naszego świętego dziedzictwa na Wschodzie i zadowolili stworzoną przez Stalina Polską kadłubową.