Wywózki Polaków na Daleki Wschód to jedna z najbardziej bolesnych kart w naszej historii. Bolesna tym bardziej, że nie wiadomo dokładnie, jak wielu naszych rodaków zostało siłą deportowanych przez Sowietów. Tylko stosunkowo nielicznym udało się powrócić do Polski.
Od chwili wkroczenia na terytorium Rzeczpospolitej, Sowieci stosowali brutalne represje wobec miejscowej ludności. Dążono do szybkiej i maksymalnej sowietyzacji podbitych terenów np. poprzez nadanie wszystkim ludziom obywatelstwa ZSRS czy propagowanie wychowania laickiego. „Wrogów ludu” i „kontrrewolucjonistów” aresztowano i rozstrzeliwano. Tysiące ludzi zaczęto wysiedlać z miejsc ich zamieszkania. Represje, w pierwszej kolejności, dotknęły polską elitę, np. uczonych, lekarzy, prawników, urzędników, nauczycieli, księży, wojskowych, artystów i sportowców, których uważano za grupę najbardziej świadomą swej przynależności narodowej, a więc potencjalnie najbardziej niebezpieczną dla nowej sowieckiej władzy.
Sowieci dążyli do wyrugowania polskości z podbitych ziem. Jedną z metod wytępienia Polaków były masowe deportacje w głąb ZSRS. Tylko w latach 1940-1941 doszło do czterech wielkich wywózek Polaków na Wschód.
Cztery deportacje
Do pierwszych wysiedleń – około 55 tysięcy mieszkańców centralnej i zachodniej Polski – doszło już w październiku 1939 roku. Ludzi wywieziono do wschodnich obwodów Białoruskiej i Ukraińskiej SRR, w ramach tzw. rozładowywania miast kresowych. Choć liczba 55 tysięcy jest liczbą ogromną, było to dopiero preludium zbrodni, jakich Sowieci niebawem się dopuścili.
Za pierwszą masową deportację Polaków do ZSRS uważa się wywózkę, która rozpoczęła się w nocy z 9 na 10 lutego 1940 roku. Akcję poprzedziły staranne przygotowania. Wszystkie przesiedlenia bowiem Sowieci dokładnie zaplanowali. Była to metodyczna i świadoma walka z polskością i dążenie do eksterminacji narodu polskiego.
W lutym 1940 roku do ZSRS wywieziono 140 tysięcy Polaków. Głównie byli to wojskowi, pracownicy służby ochrony lasów i ich rodziny oraz tysiące zwykłych mieszkańców. Trafili oni do 115 osiedli w 21 republikach, krajach i obwodach sowieckich, głównie do obwodu archangielskiego, swierdłowskiego, do Komijskiej Autonomicznej Socjalistycznej Republiki Sowieckiej oraz Kraju Krasnojarskiego. Niespełna miesiąc później, 5 marca 1940 roku, Biuro Polityczne Komitetu Centralnego Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików) wydało rozkaz o zamordowaniu tysięcy polskich wojskowych i policjantów przetrzymywanych w obozach w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie oraz w więzieniach na Ukrainie i Białorusi (zbrodnia katyńska).
Druga deportacja rozpoczęła się 13 kwietnia 1940 roku. Objęła około 61 tysięcy ludzi, głównie urzędników, policjantów, nauczycieli i przedstawicieli ziemiaństwa.
Trzecia wielka wywózka Polaków do Związku Sowieckiego miała miejsce niedługo później, od 29 czerwca 1940 roku. Dotyczyła ona w dużej mierze Polaków, którzy uciekli na tereny kontrolowane przez ZSRS z obszaru okupowanego przez Niemców (tzw. bieżeńcy). Wśród nich aż 2/3 osób było pochodzenia żydowskiego. Byli to zarazem intelektualiści, nauczyciele, lekarze. Łącznie, w czasie trzeciej deportacji, na Syberię trafiło 80 tysięcy ludzi, głównie do obwodów: archangielskiego, swierdłowskiego, nowosybirskiego oraz do republik Komi, Maryjskiej, Jakuckiej i Kraju Ałtajskiego.
Czwarta deportacja rozpoczęła się niemal rok później, 20 czerwca 1941 roku. Z Polski wywieziono wówczas niemal 90 tysięcy ludzi – były to głównie osoby związane w jakiś sposób z osobami, które zostały deportowane przez Sowietów w poprzednich miesiącach. Polacy trafili wówczas głównie do Kraju Krasnojarskiego, Ałtajskiego, obwodu nowosybirskiego i Kazachstanu.
„Istnieją spore rozbieżności w ustaleniu liczby osób deportowanych w latach 1940–1941 w głąb Związku Sowieckiego. Niektórzy badacze szacują liczbę deportowanych na 800 tysięcy do miliona, inni na 300, 350 tysięcy. Te ostatnie dane pochodzą z udostępnianych po 1990 roku archiwaliów postsowieckich. Należy jednak zastrzec, że do dzisiaj polscy historycy nie mają pełnego dostępu do tych zbiorów. Jedno jest pewne, przez niemal dwa lata tzw. pierwszej okupacji sowieckiej (1939–1941) na Syberię zostało zesłanych kilkakrotnie więcej Polaków niż przez niemal dwieście lat rosyjskiej dominacji nad Polską przed 1917 rokiem. Pamiętać również trzeba, że w latach 1939–1941 zsyłani byli polscy obywatele bez względu na narodowość. Zdecydowaną większość – około 80% – stanowili Polacy, ale byli także Ukraińcy, Żydzi, Białorusini i Litwini mający polskie obywatelstwo. Również śmiertelność wśród zesłańców w okresie sowieckim była o wiele większa aniżeli w okresie carskiej Rosji. Ocenia się, że w latach 1939–1941 sięgała nawet 25% osób deportowanych.
Męczeńska droga deportowanych zaczynała się już w momencie najścia NKWD na ich domy, gdy dawano im kilkanaście minut na spakowanie się. Potem był trwający kilkadziesiąt dni transport na Syberię, w bydlęcych wagonach przy mrozie sięgającym pięćdziesięciu stopni Celsjusza. Często »miejscem osiedlenia« był zaśnieżony step lub tajga. Śmiertelność zwiększała również mordercza praca w kopalniach złota, niklu, węgla czy uranu”. (G. Kucharczyk, Deportacje Polaków na Syberię w XX wieku”)
Relacje deportowanych Polaków
„Sytuacja w wagonach była straszna. Na pryczach, pakunkach, walizkach, leżały lub siedziały w kuczki kobiety przez kilka dni nie zdejmując sukien. To też momentalnie pojawiły się wszy. Dzieci ułożone w wygodniejszych miejscach, ale bez dobrego powietrza, ruchu i należytego pożywienia zaczęły gorączkować. Nerwy ludzi, zmęczone zaduchem, brakiem snu, dobrej wody i gotowanego jadła, a nawet dostatecznej ilości wody do mycia, wytwarzały atmosferę nie do zniesienia. Żołnierze NKWD stali się ordynarni, grozili kolbami, ubliżali lub czasem kokietowali prostacko dziewczęta. „Eszelony” wlokły się powoli. Drzwi otwierano tylko przed większymi stacjami, gdzie kilkakrotnie tylko w ciągu 18. koszmarnych dni pozwalano ludziom przejść się, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Robiliśmy widocznie koszmarne wrażenie, bo ludzie tamtejsi patrzyli na nas z trwogą, a często z odrazą, jak na zbrodniarzy. W ciągu 18. dni podano 4 razy ciepłą strawę, raz w nocy, o drugiej, 2 razy wieczorem, 1 raz rano. Była przypalona, wstrętna kasza lub brudna zupa bez tłuszczu”. (I. Grudzińska-Gross, „»W czterdziestym nas Matko na Sibir zesłali…« Polska a Rosja 1939 – 1942”)
„10 lutego 1940 roku był dniem rozstania z tym, co kochałam. Z rewolwerem enkawudzisty przy głowie ojciec podpisał dokument, że to z dobrej i nieprzymuszonej woli będziemy przesiedleni w inne miejsce. Nie będę opisywać, co działo się w ciągu dwudziestu minut, jakie mieliśmy do zebrania się. Była sobota i mama tylko chleb do pieca wsadziła... a więc i tego nie było na drogę. Szynkę z komory wyrwał ojcu enkawudzista, mówiąc, że tam u nich jest mnogo wszystkiego, ale żeby nie zapomnieć piły i siekiery zabrać. Pies mój, Burek, ulubieniec, z którym po polach biegałam w dzieciństwie, ujadał straszliwie. Rwał się tak bardzo, że myślałam, iż zerwie się z łańcucha i rzuci na tych, którzy przyszli nas skrzywdzić.»Swołocz« – okropne słowo – usłyszałam i padł strzał” (Magdalena Dzienis-Todorczuk, Marcin Markiewicz, „Wagony szły na Wschód. Rzecz o sowieckich deportacjach z lat 1940-1941”)
„Wzdłuż ścian baraków zbudowane były dwupoziomowe prycze o wymiarach około 2,5 m długości i prawie 170 cm szerokości. Z trzech stron obite były dartymi [łupanymi] deskami szerokości około 30 cm, tworząc swego rodzaju skrzynię bez jednego boku. Była to standardowa, uregulowana zapewne jakimiś odgórnymi zarządzeniami władz, powierzchnia domu – legowiska przeznaczona dla czterech osób. Do rodzin, które składały się z trzech osób, dokwaterowywano osobę samotną lub kogoś z rodziny pięcioosobowej” (Magdalena Dzienis-Todorczuk, Marcin Markiewicz, „Wagony szły na Wschód. Rzecz o sowieckich deportacjach z lat 1940-1941”)
„Do najbliższej wioski mieliśmy 35 kilometrów. My, takie dzieci, chodzili na te wioski. Raz poszliśmy, a wtedy żyto skosili. Troszkę kłosków żeśmy sobie nazbierali. Nadjechał ubol na koniu. Dzieci większe ode mnie uciekły. A mnie on dopadł, żebra połamał, palec wybił, nogę pobił i zostawił. Tam niedaleko pracowali jeńcy niemieccy. Ja jęczałam, tak mnie bolało. Podeszli do mnie, wzięli i oderwali kawałek płótna ze swojej rubaszki i pookręcali moje rany. Brygadzista do nich coś powiedział, oni zrobili ze świerka wiązkę, położyli mnie i zawieźli 35 kilometrów. Niemiec mi po drodze łzy wycierał, ale on mnie nie rozumiał, ani ja jego. Dowiózł mnie na pół żywą. Ten młody jeniec niemiecki podał mi rękę, chociaż mógł zginąć razem ze mną. Leżałam długo.
Jeszcze jedno opiszę. Jak my poszli może 40 kilometrów i konia zdechłego znaleźli. Już oblazł ze skóry, ale Polacy wszystko zjedli. Było z nami trzech chłopców starszych. Obłupili tego konia i dali nam co gorsze, bo lepsze to oni zabrali. I wzięli my w te torby brzozowe. Wracamy z powrotem 40 kilometrów. Już słoneczko zachodziło. Zaczął deszcz padać. Jeden chłopiec miał kurzą ślepotę i zaczął płakać; ja też płakałam, on miał 10 lat, ja 11. Już nie mogliśmy dojść. Tam płynęła rzeka. Pokładliśmy się spać, torbę przywalili my kamieniami. Rano 10 kilometrów doszliśmy do baraków. I cieszyliśmy się, że już troszkę mamy co jeść”. (S. Potoczak, Zsyłka na Syberię)
„Rano obudziłem się i stwierdziłem, że ojca nie ma w izbie. Poszedłem zobaczyć, jak oprawia kozę. Zajrzałem do szopy i zdziwiłem się: koza stała w niej i spokojnie spoglądała na mnie. Poszedłem po śladach pozostawionych w śniegu i zobaczyłem, że za chatą ojciec obdziera ze skóry psa. Z zadowoleniem stwierdziłem, że nareszcie wpadł w sidła. Ojciec kazał pozacierać mi ślady na śniegu przy płocie i aż do drogi. Zrobiłem to najlepiej, jak umiałem. Przez trzy dni skóra na nas drżała, że żołnierze mogą po śladach dojść do nas. Na trzeci dzień spadł śnieg i zasypał wszystkie ślady. Teraz mogliśmy być spokojni. Mięso z tej zdobyczy było wykorzystane dokładnie, nawet wszystkie kostki zostały pooblizywane. Najwydajniejszym było sporządzenie galarety. Pomimo że nie było do niej żadnych przypraw ani warzyw, a soli było w niej jak na lekarstwo, to i tak smakowała jak najlepszy w świecie rarytas”. (Magdalena Dzienis-Todorczuk, Marcin Markiewicz, „Wagony szły na Wschód. Rzecz o sowieckich deportacjach z lat 1940-1941”)
„Małe dzieci na wozy, wsiadać, a większe dzieci szły pieszo. Mróz był minus 35 stopni. Zawieźli nas do wagonów bydlęcych, napakowali pełen wagon, a ubole stali i poganiali. Jak cały transport załadowali, to nas wieźli. Głodne. Chłodne. Jak chcieli, to nam coś rzucili i wstawili wiadro zimnej wody. Wieźli nas sześć tygodni do wołogodzkiej obłasti. A potem Ruscy z kołchozu, jak nas werbowali, dali podwody. I wieźli nas dwa tygodnie tymi konikami. Na noc nas gdzieś wpychali do chlewni, a rano przyjeżdżały drugie podwody. Dzieci takie malutkie. Jak które zamarzło, to enkawudzista za nogi i do śniegu jak psa wyrzucał. I tak my dojechali do łagrów Krutaja Osyp.
Tam były straszne łagry. Bardzo długie. Z jednej strony żerdzie i mech pokładziony i z drugiej strony też. A przez środek korytarz. I takie małe piecyki. Zimno, głodno i płacz. Lepiej, żeby nas zabili, jak my to mamy przeżyć. Pokładli my się spać. A w tych pryczach pluskwy i wszy gryzły. Na drugi dzień nas zawołali na stołówkę. Dali po małej, glinianej krynce zupy, prawie sama woda. I rozkaz, co mamy robić. Mamy się podporządkować, bo inaczej nie dostaniemy jeść.
Dzieciom dali po 10 deka chleba, te, co pracowały, dostały dwadzieścia i trochę więcej tej zupy. I do roboty, do lasu. Moja najstarsza siostra miała 15 lat. Dostała siekierę i piłę. Ma robić. A my z drugą siostrą, która miała 12 lat, i ja, lat 9, a z nami starszy z braci, siedmioletni, mieliśmy palić gałęzie. Najmłodszy brat miał 5 lat. Moją Mamusię dali do kuchni, żeby myła kotły po zupie i paliła w piecu. Gliniane krynki na zupę też żeśmy myli, aby były na rano. Wstawaliśmy o godzinie pierwszej w nocy. I szliśmy z Mamusią do kuchni. Ja musiałam jej świecić taką żarówką ze świerka, bo tam światła nie było. Nacięło się wcześniej patyczków świerkowych i podpaliło. Jak się wchodziło do tej stołówki, to szczury jak koty latały. Ciągle płakałam, bo się tak ich bałam. Potem przychodziły ruskie kucharki i gotowały zupę, żeby ludzie coś zjedli i w las. Wracali na wieczór do tych łagrów strasznych i zimnych. Palili w piecykach, przez całe noce, a dziury były w ścianach na wylot. Ubrania dali nam z worków. Na nogi łapcie z brzozy. Jak się przyszło do baraku, nogi były białe. Myśmy je rozcierali do czerwoności, boby się odmroziły. Boże, jak myśmy tam przeżyli?!” (S. Potoczak, Zsyłka na Syberię)
„Temperatura była bardzo niska [nawet do minus 70 stopni Celsjusza], a zimny wiatr z północy, niosący z sobą pył śniegu, mroził do szpiku kości. Nawet opaski ze szmat, jakimi chroniliśmy nasze twarze, zamarzały wokół ust, a zimne powietrze zapierało oddech. Tutaj marzło się nieustannie, od rana do nocy. Stojąc oparty na łopacie, przez szczeliny opaski patrzyłem na moich współtowarzyszy. Każdy z nich tak jak ja, stał nieruchomo, a przyprószony pyłem śnieżnym wyglądał jak biały słupek wystający ponad powierzchnię śniegu. Te ludzkie słupki stały jak duchy, zamarznięte w trakcie pracy i czekające na wybawienie od udręki białego piekła”. (Magdalena Dzienis-Todorczuk, Marcin Markiewicz, „Wagony szły na Wschód. Rzecz o sowieckich deportacjach z lat 1940-1941”)
Czytaj też:
Lektura "Dzieci Arbatu" zalecanaCzytaj też:
Jak Armia Czerwona Polskę wyzwalała? "Po pijaku", lecz metodycznieCzytaj też:
Hołodomor. Wielki głód. Jak Sowieci zagłodzili miliony Ukraińców