Poniższy tekst to fragment książki Sławomira Kopra pt. „Szokujące tajemnice autorów lektur szkolnych”, wyd. Fronda.
Burzliwa młodość pisarki
W pewnym sensie można uznać, że upodobanie do teatru Zapolska otrzymała w genach. Jej matka była bowiem tancerką baletową, która wyszła za zamożnego ziemianina z Wołynia. Musiała to być wielka miłość i zapewne jeszcze większa namiętność, skoro Wincenty Piotrowski herbu Korwin zdecydował się na podobny mezalians.
Inna sprawa, że był to osobnik mocno niezrównoważony psychicznie. Jako człowiek głęboko wierzący ślubował odbycie pieszej pielgrzymki do Ziemi Świętej, ale gdy obowiązki rodzinne i zawodowe uniemożliwiły mu podróż, znalazł kompromisowe rozwiązanie: każdego dnia przebierał się w strój pątnika, po czym z kosturem w ręku odbywał spacer po dworskim parku, skrupulatnie sumując przebyte każdego dnia odcinki. Miał bowiem nadzieję, że w końcu zbierze odpowiednią liczbę kilometrów, która będzie odpowiadała odległości z Wołynia do Jerozolimy.
Poza tym miał zwyczaj osobiście prowadzić nabożeństwa dla rodziny (!) i – mimo że brakowało mu umiejętności wokalnych – brawurowo popisywał się wtedy śpiewem. Wzbudzało to wśród uczestników ogólną wesołość, co odbierało powagę odprawianym obrzędom.
Natomiast matka przyszłej dramatopisarki nie specjalnie interesowała się trójką dzieci, bardziej pociągały ją eleganckie stroje, biżuteria i rozrywki. Małżeństwo z bogatym ziemianinem stało się dla niej sposobem na wygodne życie, a Gabriela, która nigdy nie uchodziła za osobę specjalnie oszczędną, uważała, że jej rodzicielka „wyrzucała po prostu pieniądze przez okno”. Na domiar złego pisarka odziedziczyła po niej słaby wzrok i skłonności do chorób kobiecych.
Zapolska pobierała domową edukację, następnie trafiła na dwa lata do szkoły dla dziewcząt przy klasztorze sióstr Sacré Coeur we Lwowie. Ostatecznie ukończyła prywatną pensję Walentyny Horoszkiewicz, a czas spędzony w obu placówkach na zawsze zraził ją do ówczesnych metod edukacyjnych. Po latach miała ukazać je w krzywym zwierciadle w powieści Przedpiekle, której publikacja wywołała niemały skandal.
Zgodnie z ówczesnymi obyczajami Gabriela młodo wyszła za mąż. Zaraz po ukończeniu nauki poznała bowiem młodego porucznika ze Żmudzi, Konstantego Śnieżkę-Błockiego, który niebawem jej się oświadczył. Kilka miesięcy później zawarli małżeństwo. Po latach Gabriela miała je określać jako „nieszczęście swojego życia”.
Panu młodemu chodziło chyba tylko o posag, ale jego wysokość – 40 tysięcy rubli (około 480 tysięcy euro) – mocno go rozczarowała. Sytuacji nie zmienił nawet fakt, że kwotę wypłacono w całości zaraz po ślubie. Zresztą Błocki nigdy specjalnie nie interesował się żoną, nie był jej też wierny, a do tego zdecydowanie przedkładał męskie rozrywki ponad życie domowe.
Wprawdzie niewiele wiemy o losach Zapolskiej w tamtym okresie, ale niektórzy badacze snują hipotezy, że być może pisarka urodziła mężowi dziecko, które wkrótce zmarło. Niewykluczone także, że przyszło na świat obciążone dziedziczną kiłą po ojcu i było niewidome od urodzenia. Tragedia ta miała ostatecznie odsunąć Zapolską do męża tak, że zerwała z nim wszelkie kontakty i rozpoczęła starania o unieważnienie małżeństwa. W imperium rosyjskim nie przeprowadzano bowiem rozwodów cywilnych, a rozwiązanie związku drogą kościelną wymagało wiele cierpliwości i znacznych kosztów.
Rodzice pani Gabrieli nie byli zachwyceni rozpadem małżeństwa, ale przyszła pisarka zdecydowała się wymazać Błockiego ze swojego życia. Zamieszkała u siostry ojca w Warszawie i tam zetknęła się z członkami Towarzystwa Przyjaciół Sztuki Dramatycznej, co miało zadecydować o jej dalszych losach.
Dole i niedole młodej aktorki
Piotrowscy mogli być przerażeni – ich córka stała się bowiem skandalistką. Odeszła od męża, starała się o unieważnienie małżeństwa, a na dodatek zaczęła występować na scenie. Wprawdzie początkowo były to przedstawienia amatorskie, ale dostępne dla publiczności, gdyż odbywały się w gmachu Towarzystwa Dobroczynności przy Krakowskim Przedmieściu.
Stosunek społeczeństwa do aktorów był dowodem hipokryzji belle époque. Wprawdzie teatr stanowił jedną z najważniejszych rozrywek tamtych lat, a kulturalny Europejczyk nie wyobrażał sobie bez niego życia, lecz aktorzy zajmowali stosunkowo niskie miejsce w hierarchii społecznej. Pokazywanie się na scenie uważano za niegodne przyzwoitej kobiety – taka osoba nie mogła być przyjmowana i szanowana w eleganckim towarzystwie. Urodziwe aktorki uwielbiano, lecz traktowano je jak luksusowe kurtyzany czy wręcz kobiety upadłe. Nie bez powodu – jak ironizował Boy-Żeleński – uważano, iż uczciwej dziewczynie w przypadku „chwili zapomnienia” pozostawało „chyba umrzeć już albo zostać artystką”.
Inna sprawa, że większość aktorek faktycznie prowadziła swobodny tryb życia w otoczeniu zamożnych przyjaciół czy sponsorów. Kariera sceniczna nie trwała bowiem zbyt długo, a na wysokie apanaże mogły liczyć tylko uznane gwiazdy. Dlatego młode adeptki Melpomeny starały się zapewnić sobie przyszłość poprzez intymne kontakty z bogatymi wielbicielami. Małżeństwo nie wchodziło w rachubę, tego rodzaju związki uważano za skandaliczny mezalians – w tej kwestii belle époque stwarzała bariery nie do sforsowania. Incydentalne przypadki potwierdzały tylko regułę, a warunkiem ślubu było najczęściej porzucenie zawodu.
Zapolska jednak nie przejmowała się opiniami otoczenia i zadebiutowała w sztuce Aleksandra Fredry, Próba przedstawienia amatorskiego. Recenzje ze spektaklu były bardzo pozytywne, zaś Gabriela została wymieniona po nazwisku jako pani Błocka.
„Nie dziwi to nas wcale – informowano na łamach »Kuriera Warszawskiego« – kiedy na takie przedstawienia widzimy niewielką salkę teatrzyku dobroczynności napełnioną po brzegi, (…) bo staranna gra amatorów, których doprawdy niejednej trupie prowincjonalnej można by za wzór przedstawić”.
Recenzent zauważył, że w gronie aktorów „można by w zarodzie prawdziwe talenty odszukać” i w przypadku Zapolskiej nie mijał się z prawdą. Pani Gabriela miała występować na tej scenie jeszcze przez pół roku i z tego okresu pochodzą też jej pierwsze próby literackie. Niebawem jednak wszystko zeszło na plan dalszy, gdyż nawiązała romans z szefem zespołu, Marianem Gawalewiczem, a co gorsza – zaszła z nim w ciążę. W tamtej epoce oznaczało to prawdziwą katastrofę.
Zgodnie bowiem z ówczesną obyczajowością wszyscy przymykali oczy na wizyty żonatych mężczyzn w lupanarach czy na niemal oficjalne utrzymanki, ale reputacja kobiet z towarzystwa powinna pozostać bez skazy. Dlatego pozamałżeńskie dziecko w porządnej rodzinie nie mogło się przydarzyć. Tym bardziej że ojciec Gabrieli był postacią powszechnie znaną w stolicy, jej brat – wziętym warszawskim prawnikiem, a siostra wyszła za hrabiego Łubieńskiego.
Jednak nawet w tak zakłamanej epoce istniały metody na omijanie tego rodzaju problemów, gdyż niejednej pannie czy mężatce zdarzały się bowiem „chwile zapomnienia”. Najczęściej stosowanym rozwiązaniem był pobyt w klasztorze niemal do końca ciąży, a następnie poród jak najdalej od miejsca zamieszkania. Dziecko oddawano do adopcji, a za pieniądze można było załatwić praktycznie wszystko. Z tej opcji skorzystała również Zapolska, która trafiła do jednego z warszawskich żeńskich zakonów, a córkę urodziła w zakładzie położniczym w Wiedniu. Tam też dziewczynkę pozostawiła, obiecując, że wróci po nią, gdy ustabilizuje swoją sytuację finansową. Więcej jednak już córki nie zobaczyła, gdyż dziewczynka zmarła we wczesnym dzieciństwie.
W tym czasie Gawalewicz zniknął z życia Gabrieli (po latach miał wydać paszkwil Ćma, w którym opisał ich związek). Aktorka uznała więc, że do Warszawy nie ma po co wracać, i przeniosła się do Krakowa, gdzie trafiła do teatralnego zespołu Stanisława Koźmiana uchodzącego za jeden z najlepszych w kraju.
„Jego sumienność – wspominała pisarka – jego zapał prawdziwy, jego namiętność w rozbudzaniu talentów aktorskich ze strony, z której najłatwiej było do nich przemówić, jego wykształcenie i ciągłe kształcenie się dalsze jako kierownika artystycznego, jego wielki smak w umiarkowaniu efektów – tworzyły tę piękną linię, poza którą nie wykraczała nigdy scena krakowska. On nakreślił artystom kres, poza który nie wolno im było przejść w grze i do którego musieli zredukować i zastosować swoje temperamenty i technikę. (…) Ita linia, ten kres trwał ciągle w teatrze krakowskim. Koźmian [potem] usunął się, ale przecież jego pojęcie piękna kierowało grą artystów tamtejszych”.
Zapolska zadebiutowała na krakowskiej scenie w styczniu 1882 roku w przedstawieniu Spudłowali autorstwa Kazimierza Zalewskiego. Nie były to jeszcze czasy wspaniałego gmachu Teatru Miejskiego (później imienia Słowackiego), który powstał dopiero 11 lat później, i debiut Zapolskiej odbył się w budynku po dawnym magazynie meblowym. Nie zmienia to jednak faktu, że pierwsze kreacje Gabrieli spotkały się z przyjaznymi opiniami widzów i krytyków. Dziwiono się nawet, że tak uzdolniona artystka wywodzi się z teatru amatorskiego.
„Wczorajszy jej występ przekonał – podsumowywano na łamach »Czasu« – że p. Zapolska jest istotnie jeszcze amatorką, ale inteligentną, a zatem taką, która może zostać bardzo dobrą artystką. Powierzchowność powabna, wzięcie dobre, głos niezbyt silny, ale przyjemny, a przede wszystkim zupełnie doskonałe zrozumienie każdego słowa roli, oto dodatnie strony świadczące, że p. Zapolska rozpoczynając zawód artystyczny ma tę nad wielu innym i niezaprzeczoną wyższość, iż jest osobą wykształconą i dobrze wychowaną”.
Niestety, młodej aktorce nie było dane rozkoszować się sukcesem, o co postarali się zawistni koledzy z zespołu. Nikt nie lubi przecież konkurencji, szczególnie gdy jest nią 25-letnia urodziwa kobieta. Zakulisowe intrygi spowodowały, że dostawała nieodpowiednie dla siebie role, które dodatkowo wymagały znacznych nakładów finansowych.
Miesięczne gaże początkujących krakowskich aktorek – podobnie zresztą jak na scenach warszawskich – wynosiły wówczas od 10 do 30 guldenów (od 126 do 378 euro). Dla porównania: wykwalifikowany robotnik zarabiał 40 rubli miesięcznie (480 euro), a porucznik dostawał 100 rubli żołdu.
Głodowe zarobki nie były jednak jedynym problemem Zapolskiej. Dyrekcja teatru nie zapewniała też kostiumów i aktorzy musieli przygotowywać je na własny koszt! Kłopot okazał się tym większy, że lwią część repertuaru stanowiły sztuki historyczne, w których należało wystąpić w strojach właściwych dla danej epoki. Zresztą nawet inscenizacje współczesne nakładały na wykonawców znaczne koszty. Inaczej bowiem prezentowała się na scenie arystokratka, a inaczej służąca.
„[Aktorka] powinna mieć kilka toalet balowych – narzekała Zapolska – kostium markizy, subretki, wieśniaczki, parę eleganckich toalet wizytowych z odpowiednimi akcesoriami. Również musi posiadać kostium hiszpański, włoski, grecki, egipski, nawet starożydowski”.
Oczywiście prawdziwe gwiazdy nie mogły narzekać na apanaże, chociaż również musiały zapewnić sobie kostiumy na własny koszt. Nieco młodsza od Zapolskiej Maria Wisnowska u schyłku swojej błyskotliwej kariery zarabiała 2500 rubli rocznie i 15 rubli za spektakl, co w sumie dawało kwotę ponad 5 tysięcy rubli (około 60 tysięcy euro). Jednak podobne dochody otrzymywały tylko nieliczne aktorki, natomiast większość z nich z trudem wiązała koniec z końcem.
Pani Gabriela szybko zraziła się do krakowskiej sceny i niebawem zasiliła szeregi wędrownej trupy aktorskiej pod kierownictwem Józefy Piaseckiej. Okazało się to wyjątkowo męczącym doświadczeniem, gdyż linie kolejowe w Galicji dopiero powstawały i do wielu miejscowości można było się dostać wyłącznie transportem konnym. Gaże zależały od frekwencji na poszczególnych przedstawieniach i dlatego oszczędzano praktycznie na wszystkim.
Zespół nie korzystał z przyzwoitych hoteli, natomiast właściciele kwater często nie chcieli przyjmować wędrownej trupy o podejrzanej reputacji. W tej sytuacji aktorom zdarzały się noclegi na scenach, na których wcześniej występowali, czy nawet w nieużywanych jeszcze trumnach w zakładach pogrzebowych. Pojęcie higieny osobistej praktycznie nie istniało, a życie artysty prowincjonalnego przebiegało dosłownie „w głodzie i chłodzie” i składało się z ciągłych podróży oraz oczekiwania na zaproszenie na kolację ze strony prowincjonalnych notabli. Czasami za udany wieczór uznawano ten, gdy trupa otrzymywała 15 guldenów za spektakl, a do tego „pół kalafiora gratis” na głowę.
Gabriela wytrzymała w zespole zaledwie kilka miesięcy, ale był to ważny okres w jej życiu zawodowym. Po raz pierwszy grała bowiem poważniejsze role, a jej sztuka aktorska znacznie zyskała w kontakcie z bardziej doświadczonymi kolegami. Zapolska potrafiła bowiem podpatrywać metody stosowane przez innych aktorów, co było zresztą powszechną praktyką.
„W braku szkoły dramatycznej – potwierdzał reżyser Emil Deryng – teatry amatorskie i tak zwane prowincjonalne bywają kolebką przyszłych pracowników sceny: stąd czerpią zasób sił nowych dyrekcje teatrów większych”.
Po porzuceniu trupy Zapolska związała się z teatrem poznańskim, ale pracowała tam zaledwie przez trzy miesiące. Wtedy to jednak po raz pierwszy wcieliła się w rolę Nory w dramacie Ibsena, która miała pozostać jej ulubioną kreacją sceniczną. Problemem stała się jednak wypłacalność teatru, co ostatecznie zadecydowało o rozwiązaniu umowy. Gabriela trafiła następnie do polskiej trupy w Petersburgu, gdzie zbierała bardzo pozytywne recenzje. Podobno nie narzekała też na finanse i po latach wspominała, że dostała nawet „700 rubli, srebrną koronę, brylantowe kolczyki, bransoletkę, medalion i srebrny samowar”.
Przygoda nad Newą trwała kilka miesięcy, po czym aktorka pojawiła się we Lwowie. Poprzedziła ją sława petersburskich sukcesów i miejscowa publiczność oczekiwała od niej znakomitych kreacji, tym bardziej że była już znana także ze swoich utworów literackich przedrukowywanych przez miejscową prasę.
Nowela Małaszka wzbudziła nawet oburzenie krytyków, gdyż autorce zarzucano zbytni naturalizm oraz robienie „sztandaru ze spódnicy”. Nie był to zresztą wyjątek we wczesnej twórczości Zapolskiej, gdyż powieść Kaśka Kariatyda wywołała tak wielki skandal, że „Dziennik Lwowski” nie dokończył jej druku.
Natomiast recenzje gry aktorskiej z czasów jej dwuletniego pobytu nad Pełtwią były umiarkowanie pozytywne. Wprawdzie uznano Gabrielę za „sympatyczną i mile widzianą”, ale też podkreślano jej braki. Krytycy zwracali uwagę na „nadmiar temperamentu”, przez co nie potrafiła „utrzymać gry w granicach artystycznej miary”, co „raziło niejednokrotnie zbyt jaskrawym, niesmacznym realizmem”. Miała też irytujący zwyczaj „akcentowania wszystkich drażliwych ustępów”, co w czasach belle époque uchodziło za brak kultury scenicznej.
Dodatkowo powszechnie komentowano nie najlepszą dykcję aktorki, co stanowiło już poważny problem. Zapolska w ogóle nie miała bowiem zbyt silnego głosu, a Teatr Skarbkowski, gdzie odbywały przedstawienia, był jednym z największych w Europie (widownia mieściła 1430 osób). Podkreślano również, że głos Gabrieli „w wyższych tonach szczególnie chroma, jest trochę nierówny i razi monotonnością”. Często też wygłaszała kwestie zbyt szybko, przez co „nie można było rozumieć czwartej części tego, co mówiła”.
Aktorka nie kryła oburzenia wobec zarzutów, tym bardziej że recenzenci mieli też pretensje do jej garderoby. Inna sprawa, że Zapolska była choleryczką i nigdy nie potrafiła znieść krytyki. Przez pewien czas przebąkiwała nawet o pozwie sądowym, by wreszcie obrazić się na Lwów, jego publiczność i krytyków – i powrócić do Poznania. Tam wytrzymała dwa sezony, a do pasji doprowadził ją jeden z recenzentów, który zarzucał, że aktorka ma irytującą „manierę stawiania oczu w słup”. Ogólnie była jednak w Poznaniu ceniona znacznie wyżej niż nad Pełtwią, a w większości jej grę oceniano stosunkowo pozytywnie, jak na przykład po premierze Georgette Victoriena Sardou.
„Rodzaj talentu artystki – zauważał jeden z krytyków – zawsze nerwowy, kapryśny nieco i oryginalny, nadaje się wprawdzie więcej do przewrotnych charakterów intrygantek i kokietek aniżeli do przedstawienia łagodnych charakterów i ofiar. Ale do nienormalnej, sztucznej tej kreacji Sardou artystka wybornie się właśnie umiała zastosować. Łatwiej nam wierzyć w końcu w egzystencję takiej nerwowej bardzo Pauli, jak ją pojęła p. Zapolska, niż byśmy w nią mogli uwierzyć, gdyby na zwykłą nutę bolejących, smętnych ofiar odegraną została”.
Zapolska uważała jednak scenę poznańską za podrzędną i marzyła o przenosinach do Warszawy. Prosiła o protekcję znajomych, gdyż pragnęła trafić do zespołu Teatrów Rządowych, co mogło jej zapewnić stabilizację finansową. Obawiała się jednak, że ojciec i brat pokrzyżują te plany – obaj mieli bowiem nad Wisłą duże koneksje, a nie byli zachwyceni perspektywą scenicznych popisów córki i siostry.
Warszawskie rozczarowanie
Najłatwiej było o debiut podczas wakacyjnej przerwy w działalności teatrów – gdy większość artystów wyjeżdżała na urlopy, pozostali występowali na scenie Teatru Letniego, zaś luki kadrowe wypełniali przybysze z prowincji. Po raz pierwszy Zapolska zaprezentowała się publiczności w połowie lipca 1887 roku, a na kolejne występy przyszło jej poczekać do września. Dlatego też w międzyczasie ruszyła na prowincję z jednym z zespołów objazdowych, chociaż szczerze nie znosiła takich wędrówek. Zawsze podkreślała, że podróżowała i grała bez względu na pogodę i „nie wiadomo było, co wieczorem kupić: czy bułkę, czy naftę, aby się roli uczyć”.
Zapolskiej nie udało się podbić stołecznych scen, chociaż podkreślano, że „była talentem niezaprzeczonym, indywidualnością z temperamentem aktorskim”, jednak brakowało jej pracy nad warsztatem. Dlatego też sprawiała wrażenie artystki z „piętnem pewnego zaniedbania, które pozwalało na wykraczanie poza sferę możliwą”. Najwyraźniej ekspresję sceniczną Gabrieli uznawano za nie do przyjęcia.
„A mówiliśmy pani Zapolskiej – podsumowywał jeden z dziennikarzy – że się na warszawską scenę nie dostanie. To trudno; mniej talentu, więcej »sztuki życia«, a przede wszystkim niech no pani zajdzie w lata, dobrze się na prowincjonalnej scenie zużyje... Wtedy, no, może będzie co innego. Pani Zapolska widocznie postanowiła dobrych rad słuchać... i dobrawszy sobie kompanię dramatyczną, podróżuje po miastach kochanej prowincji naszej”.
Gabriela była realistką i zdecydowała się skoncentrować na pisaniu. Zamierzała nadal publikować w czasopismach, ale też chciała tworzyć na scenę. Wychodziła bowiem z założenia, że tak dobrze poznała życie teatralne i gusty publiczności, iż stworzy dramaty, które uzyskają uznanie. Nie była już debiutantką: we Lwowie wystawiono jej adaptację powieści Kraszewskiego Chata za wsią, natomiast w Poznaniu sukces odniosła sceniczna wersja Małaszki. Inna sprawa, że w Warszawie uznano ten utwór za wyjątkowo płaski i nudny, a do tego zarzucono Gabrieli splagiatowanie pewnego rosyjskiego dzieła.
W tym czasie „Przegląd Tygodniowy” – obawiając się reakcji czytelników – odrzucił jej kolejną powieść, Przedpiekle, w której Zapolska zaatakowała instytucję pensji dla dziewcząt. Była to wówczas podstawowa metoda edukacyjna dla młodych panien z dobrych domów i nikt nie wyobrażał sobie jej likwidacji. Gabriela wiązała duże nadzieje z publikacją tej powieści i niepowodzenie kompletnie ją załamało. W efekcie usiłowała popełnić samobójstwo, trując się fosforem z zapałek, ale – na szczęście – została odratowana. Przedpiekle ostatecznie trafiło do druku i faktycznie wywołało ogromny skandal, co zapewniło autorce rozgłos. Mimo to z powodu złośliwych komentarzy na temat próby samobójczej Zapolska opuściła Warszawę, przenosząc się pod Wawel, gdzie dwukrotnie wystąpiła nawet na scenie. Jej role uznano jednak za kreacje nie „artystki, ale cieśli”, zwłaszcza że w ostatnich latach Zapolska bardzo przytyła.
Skoncentrowała się więc na pisaniu recenzji do warszawskiej prasy, zdając sobie sprawę, że bilans ostatnich lat jest dla niej niekorzystny. Jednak nie traciła nadziei, gdyż wreszcie udało jej się unieważnić małżeństwo, a do tego planowała odzyskanie posagu. Podjęła zatem decyzję o przeprowadzce do Paryża, by pobierać naukę gry aktorskiej i szlifować język. Do Warszawy czy Lwowa nie chciała wracać, a Krakowa miała już serdecznie dosyć:
„Życie tu idiotyczne okropnie. Ludzie chodzą po rynku jak bydło, mężczyźni zaczepiają kobiety, muzyka gra, księża romansują z mężatkami, a potem płacą za to mężom. Mną się zajmują bardzo i bardzo niegodziwie. Każdy mój krok komentują, dokuczają mi, robią potworne plotki”. (…)
Powyższy tekst to fragment książki Sławomira Kopra pt. „Szokujące tajemnice autorów lektur szkolnych”, wyd. Fronda.
Czytaj też:
Kornel Makuszyński. Bogacz i antyfeministaCzytaj też:
Sekretna galeria. Co artyści ukryli w swoich arcydziełach?Czytaj też:
"Agentura"
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.