Szaleństwo komandora Kłoczkowskiego

Szaleństwo komandora Kłoczkowskiego

ORP "Orzeł" w lutym 1939 r.
ORP "Orzeł" w lutym 1939 r. Źródło: NAC
  • Marcin BartnickiAutor:Marcin Bartnicki
Dodano: 
12 września 1939 r. ORP „Orzeł” mógł zatopić niemiecki zbiornikowiec „Bremen”. Dowodzący polskim okrętem komandor Henryk Kłoczkowski sprzeciwił woli załogi i odmówił odpalenia torped lub abordażu.

Komandor tłumaczył powstrzymanie się od ataku koniecznością zastosowania się do protokołu londyńskiego i tym, że statek nie ma ładunku. „Gdy to mówił, wyglądał, jakby odszedł od zmysłów, trzęsąc się, usiadł bezmyślnie przy kole ratunkowym, coś niezrozumiale bełkotał i płakał – pisze Mariusz Borowiak w książce »Stalowe Drapieżniki«. – W tym momencie stało się jasne, że Kłoczkowski nie będzie próbował podejmować jakiejkolwiek walki. Jest prawdopodobne, że ów oficer mógł cierpieć na schorzenie, które najogólniej można określić jako patologiczny lęk przed niesprostaniem swoim obowiązkom. Taka jednostka chorobowa istnieje”.

Trudno dziwić się irytacji załogi, która rwała się do ataku. Oficerowie prosili nawet o wydanie rozkazu. Odmowa zatopienia wrogiego statku w czasie wojny wyglądała dla nich wyjątkowo podejrzanie. Komandor mógł rzeczywiście załamać się psychicznie, nie myśleć jasno przez dolegliwości, symulować chorobę i być tchórzem, a nawet sprzyjać Niemcom. Jego decyzja o niezatapianiu statku była jednak zgodna z polskim i międzynarodowym prawem oraz z instrukcjami dowództwa floty. Zabraniał tego bowiem protokół londyński z 1936 r., podpisany również przez Polskę. 25 maja 1937 r. wprowadzono odpowiednie przepisy wykonawcze: „Okręt wojenny nawodny lub też podwodny nie może zatopić statku handlowego, względnie uczynić go niezdolnym do dalszej żeglugi, nie umieściwszy uprzednio pasażerów, załogi i dokumentów okrętowych w bezpiecznym miejscu. W tym celu łodzie okrętowe nie mogą być uważane za miejsca bezpieczne, chyba że uwzględniając stan morza i warunków atmosferycznych, bezpieczeństwo pasażerów i załogi zostanie zapewnione przez bliskość lądu lub obecność innego statku, który byłby w możności zabrać ich na pokład”. Strzelać bez ostrzeżenia można było wyłącznie do okrętów wojennych lub konwojowanych przez nie statków.

Ten absurdalny w warunkach wojny totalnej protokół został szybko zarzucony przez wszystkie strony konfliktu. Warto jednak pamiętać, że w pierwszych dniach wojna na morzu miała jeszcze względnie cywilizowany charakter. Można wysunąć argument, że atak na „Bremen” mógł być aktem zemsty za niemieckie zbrodnie wojenne. Trudno jednak przypuszczać, aby ukrywający się okręt podwodny był o nich dobrze poinformowany. Małe zwycięstwo na morzu nie zmieniłoby losów wojny, a polska prasa w 1939 r. nie potrzebowała go, aby ogłosić sukces na froncie. Od początku września publikowano przecież informacje m.in. o polskich samolotach bombardujących Berlin i żadne realne wydarzenia nie były do tego potrzebne. Łatwo można wyobrazić sobie, co z takiego łamiącego prawo międzynarodowe ataku zrobiłaby propaganda Goebbelsa.

Przejęcie kontroli nad niemiecką jednostką również nie miało uzasadnienia. Co właściwie polscy marynarze mieliby zrobić z takim statkiem, skoro do Helu nie mógł przebić się nawet okręt podwodny, a porty od dawna były odizolowane? Taka akcja narażała na niebezpieczeństwo całą załogę i nie miała żadnego sensu.

Dobitnie pokazały to wydarzenia z 1 października. Załoga, już bez Kłoczkowskiego na pokładzie, zatrzymała niemiecki uzbrojony statek. „Orzeł” nie mógł wykonać ataku, ponieważ osiadł na mieliźnie. Niemcy zastosowali się jednak do polecenia Polaków i zatrzymali statek, nadali jednak zaszyfrowany sygnał z informacją o swojej sytuacji. Zanim ORP „Orzeł” wydostał się z mielizny, w drodze był już niemiecki samolot, który miał go zniszczyć. Zrzucił bomby, jednak Polakom udało się uciec.

Cały artykuł dostępny jest w 11/2017 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.