Na początku XIX w. marynarze tylko okazjonalnie stawiali stopę na położonej na antypodach wielkiej podwójnej wyspie, nazwanej dwa wieki wcześniej przez Holendrów Nową Zelandią. Jej nominalny odkrywca, Abel Tasman, nie zszedł na ląd. Bardziej prawdziwy, James Cook, który dotarł tam w 1769 r., zrobił to tylko na chwilę. Tubylcy słynęli bowiem z niepohamowanej wojowniczości i ludożerstwa. Toteż brytyjscy i amerykańscy wielorybnicy rzucali kotwicę przy brzegach bardziej południowej z dwóch wysp tylko z konieczności i chyłkiem, aby uzupełnić zapasy słodkiej wody i mięsa. To ostatnie trzeba było oskubać z piór, bo na Aotearoa, Długiej Białej Chmurze – jak miejscowi nazywali swoją ojczyznę – nie było właściwie żadnych czworonogów.
Najchętniej do garnków pakowano kaczki, kurki wodne i zabawne miejscowe chochliki o piórach przypominających włosy, zwane przez tubylców kiwi. Chętnie konsumowany, jako większy, był inny lokalny cudak. Owo wysokie na niemal metr indywiduum nazywano Strażakiem (Fireman), ponieważ jego grzechoczący głos przypominał marynarzom drewnianą kołatkę, której dźwiękiem ówczesna służba przeciwpożarowa ostrzegała przed ogniem. Od czasu do czasu trafiał się jednak prawdziwy rarytas. W 1845 r. niespełna 20-letni wielorybnik Burr Osborn na rozkaz swego kapitana wykopał z kolegami ponadtrzymetrowej głębokości dół pułapkę. Zdobyczą okazał się „prawdziwie monstrualny ptak, ważący około pięciuset funtów [ok. 227 kg – przyp. red.]. Kapitan był całkiem dobrym preparatorem i po załadowaniu powiedział, że zamierza go posłać do London Museum”. Osborn, spisujący swe wspomnienia dla wnuków, po ponad półwieczu zaznaczył, że nie wie, czy ów „wielki emeu” dotarł do miejsca przeznaczenia. Rejestry londyńskie nic o tym nie mówią. Wszystko wskazuje więc, że niezwykłe trofeum – być może pokiereszowane upadkiem na dno pułapki – zostało zjedzone na morzu.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.