O wiele trudniej było z potężnym plemieniem Indian Navaho. Dotychczas w razie poważnego zagrożenia stawali się nieuchwytni, znikając w swojej twierdzy - Kanionie De Chelly. Ogromna dziura w ziemi, z licznymi odnogami, stromymi urwiskami i wyrastającymi na kilkadziesiąt metrów w niebo skalnymi ostańcami, stanowiła twierdzę nie do zdobycia. Indianie mogli tam przebywać miesiącami, korzystając ze zgromadzonych w ukrytych jaskiniach zapasów, uprawiając na dnie kanionu kukurydzę i wypasając owce.
Wojownicy w rezerwacie
W lipcu 1863 r. Carson niechętnie przystąpił do wypełniania polecenia Carletona. Wojownikom Navaho miała zostać wypowiedziana "zdecydowana wojna", a kobiety i dzieci wzięte do niewoli. Traktat pokojowy z Indianami miał być podpisany dopiero po ich przesiedleniu do rezerwatu. Jak można się było spodziewać, Navahowie zastosowali swoją starą taktykę. Wyprawa Carsona natrafiała na puste wioski. Mieszkańcy kryli się w zakamarkach przepastnego kanionu. Zdesperowany Carson, chcąc jak najszybciej zakończyć swoje zadanie, zaczął stosować taktykę spalonej ziemi. Kukurydzę, której nie zjadły konie i muły Amerykanów, palono, a owce zabijano. Karson w końcu wyciął nawet słynne sady brzoskwiniowe, których uprawy Navahowie nauczyli się kilkaset lat wcześniej od Hiszpanów. W czasie wyprawy zniszczone zostało około tysiąc ton żywności. Z nadejściem jesieni Indianom zajrzał w oczy głód. Pierwsze ich grupy zaczęły oddawać się w ręce amerykańskich żołnierzy. Mimo że Carson chciał przerwać kampanię na czas zimy, Carleton nie tylko rozkazał mu ją kontynuować, ale również zapuścić się do Kanionu de Chelly. Indianie musieli porzucić swoje domy i przeżyć mrozy chowając się w jaskiniach i skalnych rozpadlinach, nie rozpalając nawet ognia.
Taktyka Amerykanów okazała się skuteczna. Nawahowie pozbawieni zapasów przekonali się, że wróg o każdej porze może zapuścić się do ich najświętszych miejsc. Z końcem zimy coraz liczniejsze grupy udawały się do Fortu Canby, prosząc o pomoc. Carson nieustannie pisał prośby do Carletona o dostawy jedzenia, koców i opału, żeby ocalić jak najwięcej Indian. Wkrótce 9 tys. Navahów wyruszyło w "Długi Marsz" do Hweeldi - Miejsca Smutku - jak nazywali oddalony o kilkaset kilometrów rezerwat w Bosque Redondo. Wybór tego miejsca okazał się kompletną katastrofą. Wapienna woda nie nadawała się do picia. Plony nie udawały się, a drzewo na opał trzeba było spławiać rzeką z odległości kilkudziesięciu kilometrów. Indianie zamiast nauczyć się rolnictwa, kompletnie uzależnili się od pomocy amerykańskiego rządu. Koniec udręki nastąpił dopiero w 1868 r. po wizycie gen. Shermana, członka Indiańskiej Komisji Pokojowej ustanowionej przez Kongres dla rozwiązania problemu Indian Wielkich Równin. W imieniu rządu zawarł on z Nawahami traktat, w którym w zamian za możliwość powrotu na dawne ziemie zobowiązali się do poniechania łupieżczego stylu życia i nie opuszczania granic nowego rezerwatu.
Po przesiedleniu Nawahów, Carleton zabrał się za innych Indian z prerii - Komanczów, Kiowów i Apaczów. Carson mimo pogarszającego się stanu zdrowia i znużenia życiem w drodze, podjął się i tego zadania.
Indianie zagrażali karawanom kupców i osadników na Szlaku Santa Fe. Z powodu trwającej wojny był on prawie pozbawiony ochrony wojska. W listopadzie 1864 r. ludzie Carsona odkryli kilka indiańskich wiosek, przygotowanych do zimowego odpoczynku. Po zaatakowaniu i zniszczeniu pierwszej z nich stanęli twarzą w twarz z trzema tysiącami indiańskich wojowników gotowych do walki. Carson, który sam dysponował nieco ponad trzystu żołnierzami i 70 indiańskimi zwiadowcami, umiejętnie zorganizował obronę, opierając ją o gliniane zabudowania na szczycie niewielkiego wzgórza zwanego Adobe Walls. Stamtąd mógł skutecznie razić atakujących pociskami z dwóch lekkich haubic i ogniem z karabinów, korzystając z ukrycia, jakie dawały stare ceglane mury. Po sześciu godzinach walki, kiedy kończyła się amunicja do dział, Carson zarządził odwrót. Idąc brzegiem rzeki, umiejętnie ubezpieczany ogniem z posuwających się z tyłu kolumny dział wydostał się z pułapki. Mimo miażdżącej przewagi przeciwnika ludzie Carsona zdołali się wycofać, tracąc jedynie sześciu zabitych i dwudziestu pięciu rannych.
Pod koniec wojny secesyjnej, w marcu 1865 r. Carson został awansowany do stopnia brevet generała brygady i wyznaczony na dowódcę Fortu Garland w Kolorado. Miał tam wielu przyjaciół z plemienia Jutów. Pełnił też funkcję rządowego agenta tego plemienia. Po zwolnieniu z wojska zajął się swoim ranczem i wychowywaniem siódemki dzieci, które miał ze swoją trzecią żoną Josefą Jamarillo, pochodzącą z bogatej i szanowanej meksykańskiej rodziny. Aby ją poślubić, Carson zmienił wyznanie na rzymskokatolickie.
Stek z chili
W 1868 r. na prośbę wodzów Jutów udał się na wschodnie wybrzeże, żeby pośredniczyć w ich rozmowach z rządem federalnym. W Nowym Jorku dowiedział się, że cierpi na nieuleczalnego tętniaka aorty, który w każdej chwili może pęknąć. Wkrótce po powrocie do domu, w wyniku komplikacji przy narodzinach ich ósmego dziecka, zmarła Josefa. Stan zdrowia Carsona przybitego tym faktem jeszcze się pogorszył. Całymi dniami leżał teraz w oddalonym od domu o kilka mil Forcie Lyon, pod stałą opieką wojskowego lekarza kpt. Tiltona.
W końcu miał już dość kleików i ziółek, które serwował mu opiekun. Pewnego dnia poprosił Tiltona o przyrządzenie na obiad wołowego steku z papryką chili. Po jego zjedzeniu zaczął kaszleć i pluć krwią. Tętniak pękł, a Carson osunął się martwy na materac. Był 23 maja 1868 r. Kilka dni później został pochowany w Taos w Nowym Meksyku, gdzie przez wiele lat mieszkał.
Kit Carson już za życia stał się legendą. Był bohaterem niezliczonej liczby tzw. powieści wagonowych, opowiadających o niesamowitych przygodach zdobywców Dzikiego Zachodu. Zwykle tuzinami pokonywał w nich krwiożerczych i okrutnych Indian, kładąc ich z rewolweru, strzelby albo wbijając nóż w piersi i ratując z opresji białych osadników. W rzeczywistości bezwzględnie zwalczał członków niektórych plemion, ale przyjaźnił się z innymi. Był człowiekiem pogranicza, któremu przyszło żyć w surowych i pełnych przemocy czasach. Dostrzegał jednak, że Indian nie da się ucywilizować na zachodni sposób, i że jedynym sposobem zapewnienia pokoju jest pozostawienie im - choćby mocno okrojonych - ziem przodków i własnych zwyczajów i praw. Dzięki ludziom takim jak Carson, Indianie w obliczu przytłaczającego naporu zachodniej cywilizacji uniknęli całkowitej zagłady i zachowali swoją kulturę i tożsamość.
Od lat 60. XX w. podejmowano próby demitologizowania i oskarżania go o zbrodnie popełniane na Indianach i rasizm. Jednak próby te spełzły na niczym. Carson pozostaje jednym z symboli podboju Dzikiego Zachodu. W jego domu w Taos mieści się muzeum, jego imię nosi stolica Nevady i hrabstwo w Colorado, a w wielu innych miejscach wciąż stoją jego pomniki.
Grzegorz Janiszewski
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.