Co jest warzywem, a co owocem? Ta kwestia o ogromnym znaczeniu od wielu lat zaprząta umysły niemal wszystkich ludzi. Biolodzy i kucharze walczą na noże i pipety. Ci pierwsi tłumaczą, że owoc to część rośliny i pomidor jest oczywiście owocem (a dynia to jagoda). Kucharze upierają się, że botanicy muszą być szaleni, bo przecież decydująca jest różnica w smaku: owoce są słodkie, a warzywa nie. Swoje dokładają jeszcze lingwiści: owoce je się na surowo, a warzywa po uwarzeniu, czyli ugotowaniu we wrzącej wodzie.
I wówczas wchodzą do dyskusji – cali na biało – historycy, mówiąc, że wszystkie te argumenty są nieistotne, a całe zamieszanie da się łatwo wyjaśnić. Wystarczy cofnąć się 550 lat – do czasów średniowiecza. Wówczas podział był jasny: to, co wyciągało się z ziemi, było warzywem, a co zrywało z krzaka – owocem. No dobrze! – zakrzyknie czytelnik – a co z pomidorem?! Odpowiedź jest prosta: pomidorów w średniowieczu nie było.
A co było? Były groch, cebula, korzonki i duuużo kapusty. Kapusty było tak dużo, że znudzeni nią ogrodnicy zaczęli eksperymentować i wytworzyli różne jej odmiany: kalafior, jarmuż, kalarepę, brokuł, brukselkę. Nie były one jednak zbyt popularne, trudno je było bowiem przechować przez zimę.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.