W tym momencie na scenie pojawił się ponownie dzielny porucznik z Pułku Czwartaków Feliks A. Wardziński, jeden z niewielu żyjących jeszcze Polaków, walczących w szeregach teksańskich. Zwrócił się do Houstona z pomysłem zniszczenia mostu na rzece Vince, by odciąć Santa Annę od innych oddziałów meksykańskich. Ten zgodził się i Wardziński, niemiecki zwiadowca Schmidt oraz dwóch Teksańczyków, korzystając z osłony nocy, minęli obóz przeciwnika i wykonali zadanie. Po południu, 21 kwietnia 1836 r., Houston – jak pisze Jarosław Wojtczak – dosiadając konia o imieniu Saracen, dał szablą rozkaz do ataku, co nastąpiło przy dźwiękach miłosnej piosenki zaczynającej się od słów: „Czy przyjdziesz do altanki, którą dla Ciebie przygotowałem?”.
Meksykanie nie spodziewali się już tego dnia żadnych działań, podobnie jak i Santa Anna, który po zażyciu opium spał w namiocie bądź umilał sobie popołudnie z pewną Mulatką. Zaskoczenie było całkowite i mimo że część żołnierzy meksykańskich stawiła opór, impet natarcia w ciągu 20 minut rozstrzygnął walkę na korzyść ludzi Houstona. Teraz Teksańczycy brali odwet, mordując znaczną część pokonanych, którzy na próżno krzyczeli, że nie byli ani w Alamo, ani w Goliad; w końcu interwencja Houstona i płk. Thomasa Ruska przerwała mord. Wśród jeńców nie było jednak prezydenta Santa Anny. I znów nosa miał Wardziński. Ze Schmidtem wypatrzył na drugim brzegu Vince żołnierza w mundurze szeregowca, którego przyprowadzili do obozu. Okazał się nim Santa Anna.
Czytaj też:
„Patriota” nie wytrzymuje konfrontacji z prawdą historyczną
Prezydent Meksyku musiał podpisać rozkaz wycofania swoich wojsk z Teksasu i uznać jego niepodległość. Sam Houston został pierwszym prezydentem nowego państwa na kontynencie amerykańskim, natychmiast uznanego przez Stany Zjednoczone. A na odsłoniętym sto lat później pomniku upamiętniającym bitwę na równinie San Jacinto napisano, że była ona jedną z walk decydujących o losach świata. Dała bowiem niepodległość Teksasowi, co 11 lat później przyczyniło się do wojny między dwoma sąsiadami. W jej konsekwencji Stany Zjednoczone zyskały jedną trzecią obecnej wielkości. Tak narodziło się światowe imperium.
„Farbują mundury”...
Po uwolnieniu się spod władzy Meksyku Teksańczykom pozostawało już tylko pozbawić wolności i ziemi indiańskich mieszkańców tych obszarów – Czirokezów, Komanczów i Apaczów. Ci bronili się długo i często z powodzeniem; w walkach z nimi, najpewniej z Komanczami, brał też udział jako żołnierz 1. pułku z Galveston Wardziński, który został ranny i już w sierpniu 1837 r. zwolniony z wojska. W dowód zasług nadano mu 230 akrów ziemi w Harris, w pobliżu dzisiejszego Houston, a także przekazano, jak skrupulatnie wyliczył Wald, dwie czapki, dwa wełniane żakiety, dwie pary wełnianych spodni, dwa koce, cztery pary trzewików i dwie pary skarpetek. Później na ranczu Wardzińskiego osiadł też ppor. Kartuski.
Wardzińskiemu trafiały się różne ożenki, ale jakoś nie miał słabości do cudzoziemek, a o Polkę było wtedy trudno. Uważał się zresztą za takiego patriotę, że życia swego z żadną kobietą obcego pochodzenia nie chciał wiązać choćby za największe majątki – pisał z pełnym przekonaniem o dalszych losach por. czwartaków Artur Wald.
Po kilku latach, w 1845 r., Teksas został przyłączony do Stanów Zjednoczonych, a dwa lata później wybuchła wspomniana wojna, która miała zdecydować o losach północnej części Meksyku, stanowiącej niemal połowę obszaru tego państwa. Do szeregów amerykańskich zgłosił się niemłody już Wardziński, poza nim służyli tam też inni Polacy, między innymi lekarz Feliks P. Wierzbicki, kpt. Napoleon Kościałkowski i Karol Radzimiński. Jak można się spodziewać, nie zabrakło ich również po drugiej stronie. Weteran powstania listopadowego, kawaler złotego krzyża Virtuti Militari, wybitny chirurg Seweryn Gałęzowski, od kilkunastu lat mieszkający w Meksyku, leczył rannych z obu walczących armii. Natomiast wspomniany już Konstanty Malczewski po zakończeniu wojny spotkał Radzimińskiego w czasie prac nad wytyczaniem nowej granicy meksykańsko-amerykańskiej.
Myśląc o tych Polakach na drugim kontynencie, mimowolnie brzmią w uszach słowa piosenki Jacka Kaczmarskiego o tych, którzy „farbują mundury, wędrują przez kraje i czasem strzelają do siebie nawzajem”. W przypadku tych, którzy służyli w armii amerykańskiej i meksykańskiej, możemy prawie na pewno orzec, że oni na szczęście do siebie nie strzelali.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.