Ocalała z pola śmierci

Ocalała z pola śmierci

Dodano: 

Na łące stał tłum Polaków, jak się później dowiedziałam ponad trzysta pięćdziesiąt osób. Nie łatwo jest zgładzić tak dużą grupę ludzi. Rozstrzeliwania trwały więc bardzo długo. Musieliśmy patrzeć na śmierć naszych sąsiadów, znajomych… Serie z broni maszynowej, krzyk mordowanych, przekleństwa katów. Sceny iście dantejskie.

Kiedy nadeszła nasza kolej, rodzice milczeli. Ja cały czas siedziałam w chuście, kurczowo wpijając się w plecy mamy… Ludzie stojący bezpośrednio przed nami zaczęli padać na ziemię, huk wystrzałów stał się ogłuszający… Kule zaczęły świstać obok nas…

Nagle niebo zawirowało mi nad głową i poczułam potężne uderzenie. Zorientowałam się, że leżę na ziemi, przygnieciona ciałem mamy. Mama miała ręce szeroko rozrzucone na boki. Nie ruszała się. Obok usłyszałam straszne jęczenie. To jęczał mój tata.

Wyjrzałam spod futra mamy i zaczęłam błagać go szeptem:

- Tato, tatusiu cicho… cicho…

Prosiłam go, zaklinałam, ale on coraz bardziej jęczał. Był ciężko ranny. Wtedy usłyszeli go Ukraińcy. Jeden z nich stanął nad ojcem. Wycelował z karabinu i dobił go na moich oczach. Kula trafiła w głowę. Uchem i ustami buchnęła gęsta krew, zalewając mu całą twarz. Schowałam się głębiej pod futro mamusi.

Ocalałe z piekła Wołynia

Leżałam nieruchomo udając trupa. Spod ciała mamy wystawała mi jedna noga. Bałam się zmienić pozycję, bo wydawało mi się, że banderowcy zapamiętali jak leżę. Jeżeli zobaczą, że coś się zmieniło – zorientują się, że żyję i mnie zamordują.

Cały czas w duchu się modliłam. Odmawiałam „Pod Twoją obronę uciekamy się, święta Boża Rodzicielko” i „Aniele Boży stróżu mój…”. Bo tylko tyle umiałam. Jak kończyłam jedno, zaczynałam drugie. I tak na okrągło.

Ile to mogło trwać – nie wiem. W końcu banderowcy sobie poszli pozostawiając za sobą łąkę usłaną ciałami rozstrzelanych ludzi. Po kilku godzinach odważyłam się wyjrzeć z kryjówki. Mimo, że był już wieczór, było jasno jak za dnia. To Palikrowy stały w ogniu. Na tle szalejących płomieni widać było uwijające się czarne postacie, skakały niczym malutkie chochliki. To Ukraińcy plądrowali wieś.

Szkoda naboju!

Stanęłam na nogi i zaczęłam szarpać mamę za rękę i krzyczeć:

- Mamusiu, wstawaj! Musimy iść, uciekać! Wstawaj.

Do mojej świadomości nie dochodziło to, że mama nie żyje. Potem dowiedziałam się, że dostała postrzał prosto w głowę, w potylicę. Ręce miała rozłożone jak na krzyżu. Pewnie w ostatniej chwili życia chciała mnie uchronić przed nadlatującą kulą.

Nagle spostrzegłam, że w kierunku pastwiska idzie dwóch mężczyzn. Pewnie usłyszeli, jak krzyczałam. Szybciutko z powrotem wczołgałam się pod mamę - starałam się odtworzyć pozycję, w której wcześniej leżałam. I zamarłam. Dwaj banderowcy zaczęli strzelać do rannych. Widocznie nie tylko ja przeżyłam masakrę.

W końcu stanęli nade mną. Byłam przerażona. Serce waliło mi jak oszalałe. Bałam się poruszyć, drgnąć, oddychać. Zacisnęłam mocno powieki, czekając na huk pocisku. Czekając na śmierć.

Jeden z banderowców powiedział, patrząc na mnie:

- Szkoda naboju. Ona już i tak nie żyje.

I na potwierdzenie tego, kopnął mnie mocno w wystającą nogę. Ja się nie poruszyłam, a nogę spuściłam bezwładnie. To utwierdziło upowców w przekonaniu, że jestem martwa. Poszli dalej. Odetchnęłam z ulgą… Będę żyć.
Do dziś nie wiem skąd w małym dziecku znalazło się tyle rozumu.

Długo tak leżałam bez ruchu. Bałam się, że mordercy znowu wrócą. W końcu usłyszałam ciche wołanie:

- Józiu, Józiu! Czy ty żyjesz? Józiu! - to była panna Róża, nasza sąsiadka.

Musiała widocznie usłyszeć jak wcześniej wołałam mamę. Ona też przeżyła, choć była poważnie ranna w plecy. Odezwałam się do niej. Chciałam wstać, ale nie mogłam. Ciało miałam zesztywniałe z zimna. Jakoś się jednak wygrzebałam i zaczęłam raczkować, czołgać się, po sztywniejących trupach. Patrzyły na mnie szeroko otwartymi, martwymi oczami. Na ich twarzach zastygło przedśmiertelne przerażenie.

Okazało się, że masakrę jakimś cudem przeżył również mój braciszek. Leżał pod zwałem trupów i teraz też wygrzebał się na powierzchnię. Razem z panną Różą pomogli mi iść. Byłam wysmarowana krwią od stóp do głów.

Razem z braciszkiem nie wiedzieliśmy co ze sobą począć. Zrobiliśmy więc jedyną rzecz, jaka przyszła nam do głowy - wróciliśmy do domu.

Smutny to był powrót. Tym bardziej, że na miejscu dowiedzieliśmy się, iż wszyscy ludzie, którzy ukryli się u nas w piwnicy ocaleli. Banderowcy ich nie znaleźli. Okazało się więc, że ta kryjówka była bezpieczna… Gdybyśmy wszyscy razem schronili się w piwnicy - rodzice by przeżyli…

Dom bez mamy i taty był dziwny, pusty. Obcy. Od tej pory byliśmy zdani tylko na siebie. Wszystko stało się tak raptownie! Z dnia na dzień zostaliśmy sierotami, z dnia na dzień nasz poukładany świat rozsypał się w drzazgi. Teraz najważniejsze były dwie sprawy: ocalenie przed ukraińskimi nacjonalistami. I uniknięcie śmierci głodowej.

Byliśmy bowiem potwornie głodni. W obejściu znaleźliśmy tylko kilka jajek, które od razu zjedliśmy na surowo. Bezskutecznie szukaliśmy jedzenia po szafkach, a nawet w śmieciach. Znaleźliśmy tylko zeschnięte skórki od chleba. Trochę wyki, ziarna. Nie mogło to na dłuższą metę zaspokoić naszego głodu.

Kiedy jedno z nas szukało jedzenia, drugie czuwało stojąc w oknie. Baliśmy się, że Ukraińcy mogą pojawić się znienacka i nas zabić.

Dlaczego ja?

Nie potrafię określić, jak długo koczowaliśmy w naszym splądrowanym domu. Może tydzień, a może dwa. Jedliśmy co popadnie, ze strachu baliśmy się oddalić. Cały czas byliśmy w pogotowiu, żeby – w razie niebezpieczeństwa - uciec do piwnicy.

"Dziewczyny z Wołynia"

Banderowców więcej już nie spotkaliśmy.

Przyszli za to Sowieci. Pewnego dnia, bez gadania, jak to oni, zabrali mnie i brata. Zapakowali nas na ciężarowy samochód i pojechali dalej. Okazało się, że wyłapują wszystkie włóczące się po okolicy dzieci, które straciły rodziców. Wieźli nas dzień i noc. Hen, daleko, nie wiem gdzie. Po dotarciu do docelowej miejscowości zostaliśmy rozdzieleni. Mnie oddali do jednego domu, a brata do innego. To była dla mnie prawdziwa tragedia.

Po tym wszystkim, przez co przeszłam, odebrano mi najbliższą osobę. Jedynego członka rodziny, który został mi na świecie. Miałam zaledwie kilka lat i zostałam sama jak palec. Po wojnie próbowałam brata odnaleźć. Bez skutku. Udało mi się to dopiero po kilkudziesięciu latach, tuż przed jego śmiercią.

Do siódmej klasy szkoły powszechnej mieszkałam u sióstr w klasztorze w Moszczanach. Potem przeniosłam się do Przemyśla, gdzie skończyłam szkołę krawiecką. Nie specjalnie lubiłam szyć, ale cóż… z czegoś musiałam przecież żyć. Odbijałam to sobie popołudniami, kiedy chodziłam do szkoły muzycznej. Potem skończyłam studium nauczycielskie w Rzeszowie. A zamieszkałam w Przemyślu.

Jak ułożyło mi się życie osobiste? W 1960 roku wyszłam za mąż. Rok później urodził się mój jedyny syn – Andrzej Bryg. Został znanym aktorem. Występował w teatrze imienia Juliusza Słowackiego w Krakowie i grał w głośnych kinowych filmach. Niestety obaj moi mężczyźni mnie opuścili. Obaj – mój mąż i mój syn - już nie żyją. Została mi wnuczka Diana, i mój prawnuk, Wojtuś.

To dziwne. Ale rozmawiając z panią o tych wszystkich sprawach, o ludobójstwie, o mojej utraconej rodzinie - pierwszy raz nie płaczę. Do tej pory nie mogłam o tym mówić spokojnie. Bez emocji. Mimo, że przecież minęło już tyle lat… to wszystko we mnie siedzi, tkwi. Jest jak nigdy nie gojąca się rana.

Nic w życiu nie zostało mi oszczędzone. Pan Bóg zabrał mi rodziców. Zabrał mi rodzeństwo. Zabrał mi ukochanego męża i zabrał mi jedynego syna. Moje ukochane dziecko. Czy mam o to wszystko pretensje do Boga? Czy zwątpiłam w Jego istnienie?

Na początku tak. Na początku nie potrafiłam sobie tego wszystkiego wytłumaczyć, zrozumieć. Dlaczego akurat oni? Dlaczego akurat ja? Dlaczego to na nas spadły takie straszliwe nieszczęścia? Jak Bóg mógł na to wszystko pozwolić? Z wiekiem przyszła jednak pokora i zrozumienie. Nie, nie mam pretensji do Boga. To bowiem nie Bóg zadał mi te wszystkie cierpienia. Zadali mi je ludzie.

Opowieść pani Józefy Bryg jest fragmentem nowej książki Anny Herbich „Dziewczyny z Wołynia” (Wydawnictwo Znak Horyzont).