W listopadzie 1939 r. premier i Naczelny Wódz, gen. Władysław Sikorski, nadał Warszawie Order Virtuti Militari za obronę we wrześniu 1939 r. Dwa lata później podczas spotkania z grodzieńszczanami – żołnierzami 6. Dywizji Piechoty armii Andersa – powiedział: „Jesteście nowymi orlętami. Postaram się, aby wasze miasto otrzymało Virtuti Militari i tytuł »zawsze wiernego«”. Nawiązywał do obrony Lwowa w 1918 r., polskiej młodzieży tego miasta i nadania mu orderu wojennego. W sprawie Grodna nie spełnił swojej obietnicy. Być może obawiał się, że byłoby to źle przyjęte przez władze Związku Sowieckiego, na którego ziemi formowała się właśnie polska armia, a Grodno we wrześniu 1939 r. walczyło przecież z Armią Czerwoną. Niestety, jego następcy także nie odznaczyli Grodna najwyższym polskim orderem wojennym, choć to miasto – i jego obrońcy, żołnierze oraz cywile – zasługiwało na to jako jedyne spośród kresowych miejscowości.
Z bolszewikami nie walczyć
Pamięć potrzebuje symboli. Symbolem września 1939 r. jest Westerplatte. Kojarzy się ono jednak tylko z jedną wojną: polsko-niemiecką. Druga, wrześniowa wojna, polsko-sowiecka, nie ma w naszej świadomości tak wyrazistego, nasuwającego się symbolu. A jest nim i powinno być właśnie Grodno.
Pamięć o wrześniu 1939 r. jest zdominowana przez wojnę z Niemcami. Nie tylko dlatego, że przez prawie 50 lat nie można było publicznie mówić i pisać o sowieckiej napaści 17 września. To oczywiście odegrało ogromną rolę, ale na kształt pamięci wpłynęło także to, że na drugim, wschodnim froncie walki były znacznie krótsze i mniej intensywne. Oczywiście spowodowane było to tym, że niemal wszystkie polskie siły zostały rzucone, by przeciwstawić się armii niemieckiej. Na skalę i siłę oporu na wschodzie Rzeczypospolitej wpłynął jednak także rozkaz marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza wydany 17 września: „Sowiety wkroczyły. Nakazuję ogólne wycofanie na Rumunię i Węgry najkrótszymi drogami. Z bolszewikami nie walczyć, chyba w razie natarcia z ich strony lub próby rozbrojenia oddziałów. Zadania dla Warszawy i miast, które się miały bronić przed Niemcami, bez zmian”.
Czyżby Śmigły uważał, że Armia Czerwona wkroczy z kwiatami w lufach karabinów? Józef Beck pisał we wspomnieniach, że marszałek uważał opór na wschodzie Rzeczypospolitej za beznadziejny. Minister radził jednak Naczelnemu Wodzowi, żeby przynajmniej „ostrzelać plac”. Byłaby to wyraźna demonstracja polityczna. Przekonanie o bezcelowości walki z Sowietami sprawiło, że Lwów broniący się przed naporem armii niemieckiej został poddany Armii Czerwonej, a z Wilna ewakuowano wojsko ku granicy z Litwą i walki w mieście były niewielkie. Inaczej – bohatersko – potoczyły się wrześniowe losy Grodna, choć możliwości jego obrony były znacznie mniejsze niż Lwowa i Wilna.
Czytaj też:
Rebelia '39. Kresy w ogniu
W mieście do września 1939 r. stacjonowała 29. Dywizja Piechoty, lecz w momencie wybuchu wojny znajdowała się na Mazowszu. 17 września w mieście były tylko dwa niepełne bataliony piechoty, około 200 żołnierzy improwizowanego, złożonego z rozproszonych żołnierzy oddziału ppor. rez. Antoniego Iglewskiego, trochę żandarmów i policjantów. Nie było czołgów ani artylerii, poza dwoma działkami przeciwlotniczymi. Na wieść o wkroczeniu Armii Czerwonej miejscowi komuniści przedzierzgnęli się w dywersantów strzelających do polskich żołnierzy.
„Po południu poszłyśmy z ciocią, żeby coś kupić. Aż tu nagle na ulicy Brygidzkiej zaczęto strzelać. Patrzymy, a na balkonach Żydzi z czerwonymi opaskami strzelają po ulicy do ludzi. Wbiegłyśmy do kościoła Nazaretanek. Tam czekałyśmy, aż się trochę uspokoi” – wspominała jedna z mieszkanek miasta (relacja w książce Czesława Grzelaka „Płonące kresy”). Komunistyczna rebelia została stłumiona. Jeden z żołnierzy, Sławomir Werakso, wspominał, że dywersanci ulokowali się w rowach przeciwlotniczych na placu Batorego, blokując ruch polskich oddziałów przez centrum miasta. „Plut. Kucharski widząc, że frontowe uderzenie […] będzie kosztowne w ludziach, kazał dać 2 rkmy na dzwonnice kościołów – fary i garnizonowego – stojące po obu stronach placu i, po odpowiednim przykryciu ogniem km, wybicie czerwonych granatami kosztowało nas tylko dwóch rannych” (relacja w książce Karola Liszewskiego „Wojna polsko-sowiecka 1939”).
18 września do miasta przyjechał gen. Józef Olszyna-Wilczyński, dowódca III Okręgu Korpusu. Uważał opór przeciw Sowietom za bezcelowy i taką też dyrektywę przekazał podległemu mu Wilnu. Część oficerów w Wilnie była oburzona rozkazem, a nawet uważała go za haniebny i zdradziecki.
Generał opuścił Grodno, kierując się do granicy z Litwą. Kilka dni później został schwytany przez czerwonoarmistów i rozstrzelany wraz z adiutantem pod Sopoćkiniami. „Niestety, gen. Wilczyński nie pozostawił w Grodnie odpowiedniego oficera na stanowisko dowódcy obrony miasta i sam nie wziął również tej odpowiedzialności. […] Dwóch ludzi stanowiło mózg i dusze obrońców miasta. Pierwszym z nich był wiceprezydent Grodna Roman Sawicki, a drugim komendant miejscowej Rejonowej Komendy Uzupełnień i jednocześnie dowódca 31. batalionu mjr Benedykt Serafin. Obaj mieli silne poparcie patriotycznie nastawionej ludności polskiej. Rozbudowali i wzmocnili obronę, organizując kopanie rowów i wznoszenie zapór przeciwczołgowych, a także szkolenie ochotników i służb pomocniczych” – pisał Czesław Grzelak w książce „Płonące kresy. Wilno, Grodno, Kodziowce”.
Wspólna wola: bronić się
Zasługą dowodzącego do 12 września Obszarem Warownym Grodno płk. Bohdana Hulewicza było przygotowanie butelek z płynem zapalającym. Wobec braku broni przeciwpancernej odegrały one ważną rolę w odpieraniu sowieckiego natarcia na miasto. W używaniu ich szkolono żołnierzy i cywili.
Postawa polskich mieszkańców miasta przygotowujących je do obrony była bardzo dobra. „Nie ma czasu na sen i odpoczynek, nie ma w sercu miejsca na strach, na skargę, na zwątpienie. Jest tylko wspólna wola: bronić się! […] Jest humor, porządek, dyscyplina i zapał. […] Uczniowie szkoły ogrodniczej przywdziewają mundury wojskowe, zbroją się w karabiny, robią nasypy, rowy strzeleckie. Komenderuje nimi podchorąży. My, kobiety, biegamy za prowiantem, przygotujemy lekarstwa, bandaże, nosze, butelki z benzyną” – pisała we wspomnieniach „Jeśli zapomnę o was”... Grażyna Lipińska, dyrektorka zespołu szkół zawodowych w Grodnie.
Miasto zostało zaatakowane 20 września przez 11 czołgów batalionu rozpoznawczego 27. Brygady Pancernej. Był to czarny dzień w jej historii. Jeden z czołgów został unieruchomiony strzałem z działka, inne, obrzucone butelkami z płynem zapalającym, stanęły w ogniu na Mostowej, Batorego, Dominikańskiej, Skidelskiej, Hoovera.
„Major Glinka powiedział, że z karabinów nic czołgowi nie zrobimy, trzeba butelki z benzyną, a że wokół nas byli uczniowie, więc jeden z nich pobiegł i przyniósł bańkę z benzyną, był to syn urzędnika pocztowego, a raczej kierowcy auta pocztowego (później, już na Litwie, dowiedzieliśmy się, że ten chłopak został rozstrzelany). Major Glinka sporządził tę butelkę, podczołgał się bliżej czołgu, cisnął ją i czołg stanął w płomieniach” – wspominał Władysław Dobrzeniewski.
Zapalające butelki na czołgi rzucali także cywile. Dziewiętnastoletni Janusz Budzanowski unieruchomił w ten sposób jeden z nich, lecz został śmiertelnie ranny.