Katastrofa ta została opisana przez lokalnego historyka Wasyla Haniewicza w książce „Tragedia syberyjskiego Białegostoku”. Pan Haniewicz – który obecnie mieszka w Tomsku – sam pochodzi z Białegostoku, NKWD feralnej nocy aresztowało wielu członków jego rodziny.
„Tragiczny los mieszkańców tej niedużej miejscowości jest symboliczny i pouczający – napisał Haniewicz. – W ich losach, jak w kropli wody, zawarta jest cała historia, dziesiątków podobnych miejsc, gdzie żyły i umierały, cieszyły się i smuciły setki podobnych im rodaków, koleją losów oderwanych od swej ojczyzny”.
Byliśmy w POW
Polacy na ogół trafiali na Syberię przymusowo. W przypadku mieszkańców Białegostoku było jednak inaczej. Wieś została założona pod koniec XIX w. przez dobrowolnych kolonistów, polskich chłopów z przeludnionej Grodzieńszczyzny, którzy wierzyli, że na dziewiczej, żyznej Syberii stworzą nowe, dostatnie życie.
Dopóki Rosją rządzili carowie, dopóty nikt Polaków z Białegostoku nie niepokoił. Żyli spokojnie i dostatnio, nikomu nie wadząc. Sytuacja zmieniła się, gdy doszło do przewrotu bolszewickiego i imperium Romanowów znalazło się pod okupacją bolszewików.
W 1921 r. Czeka rozstrzelała miejscowego księdza katolickiego – Franciszka Grabowskiego. Kościół, wokół którego skupiali się Polacy z całej okolicy, został zamknięty i zamieniony w magazyn na zboże.
W 1935 r. Białystok spotkało kolejne nieszczęście – wieś została skolektywizowana. Założono w niej kołchoz „Krasnyj Sztandar”. Polscy chłopi w ciągu jednego dnia z wolnych ludzi przeistoczyli się w harujących za głodowe stawki niewolników. Zepchnięto ich w otchłań nędzy. Oporni kułacy zgnili w łagrach.
Do kolejnych aresztowań doszło w Białymstoku w sierpniu 1937 r., gdy zaczęła ruszać ludobójcza machina operacji polskiej NKWD. Jeden Polak został aresztowany za to, że miał w domu zdjęcie ślubne swojego brata żyjącego w Polsce. Problem w tym, że ów brat był strażakiem i na fotografii wystąpił w mundurze. Bezpieka uznało to za… dowód współpracy aresztowanego z polskimi oficerami. W innym domu w trakcie rewizji czekiści podarli w strzępy Biblię.
Do kolejnych zatrzymań doszło w styczniu 1938 r., ale największy cios na polską wieś spadł 11 lutego. NKWD z aresztowanych polskich mężczyzn sformowało kolumnę marszową i popędziło ich do odległego o 188 km Kołpaszewa. Sporą część drogi przebyli po zamarzniętej rzece Ob.
„Kiedy ich prowadzono obok szkoły – wspomniał mieszkaniec jednej z położonych po drodze wsi Grigorij Ogniew – my, uczniowie, powyskakiwaliśmy z ławek i patrzyliśmy na nich przez okno. Wtedy nauczycielka Milica Izotowna powiedziała nam, że to wrogowie ludu z Białegostoku i nie trzeba na nich patrzeć. A ja pomyślałem sobie: jacy oni wrogowie, kiedy na nogach mieli łapcie powiązane sznurkami”.
W Kołpaszewie wycieńczeni długim marszem aresztowani trafili do niebywale przepełnionego miejskiego więzienia. Jeden starszy mężczyzna wkrótce zmarł z powodu trudów drogi, a 20 innych szybko wypuszczono. A reszta? Reszta została eksterminowana.
Straszliwie skatowani przez oficerów śledczych, zdezorientowani, przerażeni polscy chłopi przyznali się, że od wielu lat byli agentami wywiadu II RP i członkami „kontrrewolucyjnej dywersyjnej Polskiej Organizacji Wojskowej”. Na polecenie centrali w Warszawie mieli… dokonywać groźnych aktów terroru i sabotażu na terenie kołchozu „Krasnyj Sztandar”. Wszystko to było oczywiście wytworem wyobraźni czekistów.
Jak wynika z dokumentów, spece z NKWD z Polaków z Białegostoku wycisnęli zeznania w przeciągu jednej nocy. Na protokołach przesłuchań znajdowały się podpisy albo – w przypadku analfabetów – odciski palców aresztowanych.
„Uderzenia rękojeścią po głowie i kręgosłupie, zatrzaskiwanie palców drzwiami gabinetu, sadzanie na odwróconej nóżce krzesła – wyliczał metody stosowane przez syberyjskich czekistów Haniewicz. – Śledczy Pastanogow przywiązywał aresztowanych do krzesła, przywiązywał do ich rąk i nóg przewód polowego telefonu i kręcił korbką generatora. Następował obcasem buta na gardło lub mosznę przesłuchiwanych. Niewski swoje ofiary kłuł w pośladek szydłem, nakręcał na wielki gwóźdź włosy i tym sposobem rwał je z głowy lub innych części ciała”.
Były to metody niezwykle skuteczne – poddani im nieszczęśnicy przyznawali się do najbardziej absurdalnych czynów. Jeden z aresztowanych potwierdził, że na polecenie polskiego wywiadu dokonał podpalenia chlewu, a inny miał podpalić słomę w pobliżu kołchozowego składu zboża. Jeszcze inny truł bydło.
Wśród aresztowanych znalazło się dwóch dziadków Wasyla Haniewicza. Obaj przyznali się do standardowych zarzutów: „nacjonalistyczna agitacja”, „zmarnowanie 130 kwintali kołchozowego chleba”, „werbowanie do POW”, „szykowanie aktów terrorystycznych”…
Najbardziej kuriozalna była jednak sprawa pradziadka autora „Tragedii syberyjskiego Białegostoku”. Otóż według oficerów śledczych Roman Michnia miał podpalić szopę z maszynami rolniczymi, zbierać informacje szpiegowskie i – w momencie wybuchu polskiego powstania na Syberii (!) – być gotowy na „podjęcie walki z orężem w rękach przeciwko władzy sowieckiej”.
Problem polegał na tym, że pan Michnia nie mógł utrzymać w rękach karabinu, bo… nie miał obu rąk! Jeszcze na początku lat 20. odmroził bowiem wszystkie palce i był kaleką. NKWD-ziści nie przejmowali się jednak podobnymi „drobnostkami”.
Czytaj też:
Bestia na czele NKWD. Czy Beria zabił Stalina?
Roman Michnia został zamordowany razem z pozostałymi „polskimi dywersantami”. Spośród aresztowanych w lutym mężczyzn oszczędzono tylko jednego (dostał 10 lat łagrów), reszta – decyzją Moskwy – została skazana na rozstrzelanie. Wyroki wykonano w maju 1938 r.
Żniwo śmierci
Według ustaleń Wasyla Haniewicza w sumie bolszewicy zamordowali blisko 100 mężczyzn z Białegostoku. Czyli prawie wszystkich. Nieliczni, którzy uniknęli aresztowania w nocy z 11 na 12 lutego 1938 r., zostali wyłapani w kolejnej obławie.
„Niczego niepodejrzewających więźniów – czytamy w »Tragedii syberyjskiego Białegostoku« – ubranych jedynie w bieliznę, pojedynczo zaprowadzano do specjalnego pomieszczenia, gdzie za stołem w białych kitlach siedziała »komisja medyczna” i »sanitariusze«. Ludzie w kitlach najpierw pytali o dane personalne, o samopoczucie, potem następowały »oględziny lekarskie«. Biełosliudcew, grający rolę lekarza, nakazywał skazanemu stawać na specjalnie przygotowany przyrząd dla zmierzenia wzrostu, ustawiony obok niedużego szmacianego parawanu. Za parawanem, za plecami aktualnie mierzonego, stał jeden ze specjalistów z naganem w ręku. Minutę później podchodzili »sanitariusze« i odciągali trupa do drugiego pomieszczenia i zapraszali na »oględziny lekarskie« następnego skazańca”.
Kiedy ta eksterminacyjna taśma produkcyjna nie była w stanie wyrobić normy – czyli zgładzić wszystkich skazanych – część z nich zapakowano na ciężarówki i wywieziono nad rzekę. Tam zostali utopieni.
Ciała zamordowanych ludzi wrzucano na kupę do wcześniej wykopanych głębokich dołów na terenie więzienia NKWD. Kolejne warstwy trupów przesypywano warstwami wapna. Ubrania i rzeczy osobiste nieszczęśników były zaś palone nocami na polach w okolicach Kołpaszewa. Tak aby po ludziach nie pozostał najmniejszy ślad.
Po pewnym czasie Polki z Białegostoku – które do końca wierzyły, że ich mężowie zostali aresztowani przez „pomyłkę” i zaraz wrócą – dostały suche urzędowe zawiadomienia. We wszystkich wpisano, że ich bliscy zostali skazani na „dziesięć lat bez prawa do korespondencji”.
Wiele z nich czekało z utęsknieniem na rok 1948, a kiedy mężowie nie wrócili, zrozpaczone kobiety zasypywały urzędy sowieckie pytaniami i prośbami. Na pisma te nie dostały odpowiedzi. Mało tego, KGB często próbowało je zastraszyć.
Dopiero pod koniec lat 50. organa raczyły poinformować je o śmierci mężczyzn. W każdym przypadku podano jednak fikcyjną datę i przyczynę zgonu. Niewydolność serca, zapalenie płuc, gangrena, wrzód żołądka, anemia, rak, gruźlica, zapalenie opon mózgowych…
Prawda wyszła na jaw dopiero w 1979 r. I stało się to w makabrycznych okolicznościach. Było to wiosną, podczas roztopów, gdy rzeka Ob szeroko rozlała. Woda podmyła wysoki brzeg w pobliżu Kołpaszewa. W miejscu, gdzie niegdyś znajdował się ponury gmach NKWD, doszło do wielkiego osunięcia ziemi.
Mieszkańcom ukazał się przerażający widok. Między zwałami piachu ujrzeli skłębione, poskręcane ludzkie szczątki. Dziesiątki, setki, tysiące ciał. Ziejące oczodoły, wyszczerzone zęby, powyginane ręce, dziury w tyłach czaszek. Groza.
O dziwo, niektóre ciała zachowały się na tyle dobrze, że można było rozpoznać zamordowanych…
Miejscowe sowieckie władze – przypominam: rzecz dzieje się w roku 1979 – natychmiast przystąpiły do akcji. Na miejsce został sprowadzony ciężki sprzęt budowlany. Ciała ściągnięto na linach do rzeki i zatopiono. Zbrodnia przeciwko mieszkańcom syberyjskiego Białegostoku została zatuszowana po raz drugi.
Taką samą opowieść można by napisać o każdej z tysięcy zamieszkanych przez Polaków miejscowości, rozsianych na wielkich przestrzeniach Związku Sowieckiego.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.