Klątwa Sydonii von Borck. Tajemnica zagłady dynastii Gryfitów
  • Sławomir KoperAutor:Sławomir Koper

Klątwa Sydonii von Borck. Tajemnica zagłady dynastii Gryfitów

Dodano: 

Po wyjeździe ze Strzmieli długo nie mogła znaleźć miejsca stałego pobytu. Wiadomo, że w 1589 r. osiadła w Szczecinie u rodziny Brockhausen, była tam zamieszana w proces sądowy o malwersacje finansowe swoich gospodarzy. Przy okazji oskarżono ją o szerzenie plotek zniesławiających księcia Jerzego Fryderyka (brata Ernesta Ludwika), który miał korzystać z „prawa pierwszej nocy” wobec dam swojego dworu. Potem panna von Borck mieszkała w: Stargardzie, Krępcewie, Chociwlu, Resku i Marianowie. W efekcie pożarów dwa razy traciła cały swój dobytek, prześladowali ją też ludzie nasłani przez Ulricha. Niewiele pomagały korzystne orzeczenia w procesach z bratem, bo chociaż Ulrichowi nakazywano wypłaty należności na rzecz obu sióstr i próbowano zająć jego majętności, możnowładca sprawnie unikał egzekucji komorniczej.

Sydonia chyba lubiła się procesować i z upływem czasu stała się coraz częstszym gościem sal sądowych. Oskarżyła niejakiego Jakuba von Stettina o pobicie, innym razem żądała odszkodowania za utracony w pożarze dobytek. Po Pomorzu zaczęły jednak krążyć plotki, które zaczęły zagrażać jej życiu. Powtarzano, że zajmuje się czarami, a nieszczęścia miejscowej dynastii są spowodowane jej przekleństwem.

Zgony, klasztor i czary

Faktycznie, coś złego działo się z książęcą rodziną. Stary Barnim zmarł jeszcze w 1573 r., jednak jego śmierć w wieku 72 lat była jak najbardziej naturalna. Gorzej było z synami Filipa I; zadziwiająca seria bezpotomnych zgonów do dziś budzi zainteresowanie. Jako pierwszy, w 1592 r., odszedł z tego świata niewierny kochanek Sydonii, Ernest Ludwik. Osiem lat później zmarł jego brat, Jan Fryderyk, następnie w ciągu trzech lat pożegnali się z życiem trzej kolejni książęta. Później nastąpiła przerwa, co spowodowało wyciszenie plotek, które jednak wybuchły z nową siłą, gdy w wieku 35 lat (w 1617 r.) bezpotomnie zmarł książę Jerzy III. Powszechnie szeptano, że panna von Borck faktycznie musiała przekląć ród Gryfitów, w co zresztą szczerze wierzył panujący w Szczecinie książę Filip II. Podobno poprosił nawet Sydonię o cofnięcie klątwy, spotkał się jednak ze zdecydowaną odmową.

Portrety książąt pomorskich (1678 r.) - eksponaty Muzeum Narodowego w Szczecinie.

Czasy sprzyjały wierze w przekleństwa, czary i uroki. W całej Europie płonęły stosy, katolicy i protestanci walczyli z diabłem i służącymi mu kobietami. Historyk Bogdan Frankiewicz podał przerażające statystyki dotyczące Rzeszy Niemieckiej. W ciągu trzech lat spalono w Hesji 250 czarownic, w Offenburgu liczącym zaledwie 2 tys. mieszkańców przez dwa lata wysłano na stos 79 kobiet. Natomiast w miejscowości Wiel, zasiedlonej przez zaledwie 200 rodzin, spalono aż 38 kobiet posądzanych o czary i kontakty z diabłem.

Sydonia była wymarzoną ofiarą. Od lat interesowała się zielarstwem, miała podejrzane kontakty z kobietami oskarżanymi o czary. Do tego była kłótliwa i apodyktyczna, często też odgrażała się swoim przeciwnikom, którzy dziwnym trafem schodzili następnie z tego świata. Na domiar złego była jeszcze sprawa rzekomej klątwy rzuconej na panującą dynastię…

Kilka lat po śmierci siostry, w 1604 r., Sydonia osiadła w dawnym klasztorze w Marianowie przekształconym po sekularyzacji w dom dla panien ze szlachetnych domów. Był to początek jej nowych kłopotów, gdyż wprawdzie ze względu na pochodzenie została zastępczynią przełożonej, ale szybko pozbawiono ją tego stanowiska. Często bowiem opuszczała klasztor (musiała być obecna na kolejnych rozprawach sądowych), nie zamierzała się też pogodzić z regułą obowiązującą pensjonariuszki. Doszło do tego, że zakonnice oskarżyły ją przed sądem, że „zatruwa im życie”, a dawny jej wielbiciel, niejaki Lupold von Wedel, pobił ją na dziedzińcu. Sydonia nigdy mu tego nie wybaczyła i zapowiedziała zemstę.

W październiku 1612 r. po raz pierwszy oficjalnie oskarżono ją o czary, po czym ubezwłasnowolniono i zakazano jej opuszczać teren klasztoru. Postanowiła złożyć oficjalną skargę do księcia Filipa i próbowała wydostać się na zewnątrz za pomocą siekiery, jednak siłą zmuszono ją do powrotu do celi. Przy okazji dobrze zapamiętano przekleństwa i groźby, jakich nie szczędziła swoim prześladowcom.

Nad Sydonią zbierały się ciemne chmury. Niejaki Henryk Prechel (kolejny dawny wielbiciel) zabrał jej psa, do którego była bardzo przywiązana. Zwierzę też nie było zadowolone ze zmiany właściciela i przy pierwszej okazji śmiertelnie pogryzło jego dziecko. Zrozpaczony ojciec oskarżył byłą narzeczoną o zabójstwo syna za pomocą czarów, pojawili się też świadkowie twierdzący, że szlachcianka współżyje z dwoma diabłami, które są na jej usługach. Także jej kot miał być wcieleniem kolejnego diabła, a Sydonia zajmowała się jeszcze trucicielstwem. Gdy w lutym 1618 r. zmarł niespodziewanie książę Filip II, jego następca, Franciszek, podpisał akt uwięzienia szlachcianki.

Czytaj też:
Niezwykły dar od narzeczonej Kazimierza Wielkiego. Uszczęśliwił tysiące polskich rodzin

Oskarżono ją o rzucanie klątw na swoich przeciwników, przyzywanie chorób i kontakty z diabłem. A do tego miała spowodować jeszcze śmierć dziecka byłego narzeczonego i zamordować z pomocą sił nieczystych pastora i furtiana z Marianowa. Łącznie przedstawiono jej ponad 70 zarzutów, z których właściwie każdy wystarczał do posłania na stos. Tym bardziej że świadkowie potwierdzali kolejne zarzuty, a niektórzy opowiadali również, że widywali ją w towarzystwie dziwnych stworów rodem z innego świata. Przy okazji ustalono też, ze Sydonia kontaktowała się kobietami, które uznano za czarownice i spalono na stosie.

Wprawdzie staruszka (w chwili procesu miała zapewne ponad 70 lat) odrzuciła zarzuty, ale sędziowie mieli dużą wprawę w łamaniu oporu oskarżonych. Sydonia została wydana oprawcom, którzy torturami zmusili ją do przyznania się do winy. Nie zamierzała jednak rezygnować z obrony i gdy postawiono ją ponownie przed sądem,odwołała zeznania. Broniła się zresztą w sposób bardzo inteligentny, ale sprawa była od dawna przesądzona. Chociaż sprawa „klątwy” rzuconej na Gryfitów oficjalnie nie wypłynęła podczas procesu, to i tak uważano ją za najważniejszy powód oskarżenia. Zatem ponownie zastosowano tortury i sytuacja się powtórzyła. Szlachcianka po raz kolejny odwołała zeznania, czym wprawiła sędziów w prawdziwe osłupienie.

Załamała się dopiero po trzeciej fazie tortur i podczas kolejnej rozprawy prosiła już tylko o szybką śmierć. Do końca zachowała jednak charakter. Gdy grożono jej stosem, dumnie odparła, że „jako szlachcianka ma prawo do miecza”. I tak też się stało, Sydonię von Borck ścięto 19 sierpnia 1620 r. przy Bramie Młyńskiej w Szczecinie, a dopiero jej martwe ciało rzucono na pastwę płomieni.

Trzy miesiące później niespodziewanie zmarł książę Franciszek, który nadzorował proces, a dwa lata później odszedł jego brat Ulryk. Obaj nie pozostawili potomków, podobnie jak zmarły trzy lata później syn jej dawnego kochanka, Filip Juliusz. Ostatni męski przedstawiciel dynastii, Bogusław XIV, odszedł w 1637 r., a Pomorze podzieliły między siebie Brandenburgia i Szwecja. Nie brakowało wówczas takich, którzy twierdzili, że klątwa Sydonii von Borck się dopełniła…

Artykuł został opublikowany w 6/2017 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.