Był 3 lutego 1945 r. Bitwa dobiegła końca. Flederborn, a raczej to, co z niego pozostało, został zdobyty. Niemal wszystkie murowane domy zostały obrócone w kupę gruzów przez artylerię. Gdzieniegdzie tylko trzymały się jeszcze pokiereszowane kulami frontowe ściany. Z drewnianych budynków pozostały nagie kominy i tlące się zgliszcza.
Na zaśnieżonej drodze biegnącej przez wieś walały się rozbite meble, pokruszone cegły, szkło. Leje po eksplozjach, rozsypane skrzynki z amunicją, hełmy, broń. Wiatr rozwiewał, nikomu już niepotrzebne, dokumenty. Ciężkie, ołowiane niebo odbijało się w niewidzących oczach poległych żołnierzy w mundurach feldgrau.
Na rozstaju dróg silniki grzało kilka czołgów T-34 w białym zimowym maskowaniu. Maszyny ryczały i wyrzucały w mroźne powietrze kłęby spalin. W ruinach kręcili się zwycięzcy – żołnierze Armii Czerwonej i Ludowego Wojska Polskiego. Sanitariusze udzielali pomocy rannym, kilku sołdatów kuliło się nad ogniskiem. Łącznościowcy ciągnęli gdzieś telefoniczny kabel.
Wychudzony, rudy kundel próbował dobrać się do wyprutych jelit martwego esesmana. Porucznik Michalik z 3. Pułku Piechoty zaklął pod nosem i potężnym kopniakiem posłał psa w powietrze. Zwierzę zaskowytało i z podkulonym ogonem zniknęło wśród ruin.
Porucznik splunął z odrazą i rozejrzał się po pobojowisku. Otrzymał dziś naprawdę parszywy rozkaz – miał nadzorować pochówek poległych. Samych szkopów leży tu dobre kilka setek – pomyślał, zapalając zgrabiałymi rękami zdobycznego niemieckiego papierosa – a do tego ze dwustu naszych. Ziemia zaś zamarznięta na kamień. Szykuje się długi, paskudny dzień.
Uwagę por. Michalika zwróciła oddalona nieco od drogi, do połowy wypalona, kamienno-drewniana stodoła. Z oddali dojrzał jakiś niepokojący kształt. Coś jakby… Rzucił niedopałek na ziemię i pospiesznie udał się w tamtą stronę. Aby dostać się do pogorzeliska, musiał przecisnąć się pod krokwiami na wpół zawalonego stropu. I stanął jak wryty.
Mimo mrozu na skronie wystąpił mu pot. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Sporo już widział na wojnie, ale coś takiego… W wypalonej stodole leżało na kupie kilkadziesiąt poskręcanych w przedśmiertelnych konwulsjach ludzkich ciał. Zwłoki były niekompletne, szkaradnie popalone, okaleczone.
Czytaj też:
Prosto we wrota piekieł. Brytyjscy komandosi kontra „bestia Hitlera”
Na zachowanych fragmentach tkanek porucznik dostrzegł rozległe pęcherze poparzeń. Trupy miały wykręcone do tyłu ręce, a nadgarstki skrępowane drutem telefonicznym. Na niektórych czaszkach widniały rany postrzałowe. Wyszczerzone zęby, rozwarte szczęki zastygłe w niemym krzyku nieludzkiego cierpienia.
Porucznik wzdrygnął się. Ku swojemu przerażeniu na nieżywych dostrzegł strzępy popalonych mundurów. Pagony, bluzy mundurowe, pasy. W popiele leżała poczerniała polowa rogatywka z orzełkiem bez korony. Nie mógł mieć najmniejszych wątpliwości – to byli żołnierze LWP. Jego koledzy z szeregów.
Meldunek Welfelda
15 lutego 1945 r. do ppłk. Konrada Świetlika z 1. Dywizji Piechoty wpłynął raport dywizyjnego politruka kpt. Zenona Welfelda.
„Podczas przeprowadzania akcji grzebania zabitych żołnierzy poległych w czasie walk o Flederborn – pisał Welfeld – kierujący pracą por. Michalik znalazł w jednej ze spalonych stodół kilkadziesiąt spalonych ciał. Po bliższych oględzinach stwierdzono, że są to zwłoki żołnierzy 4. Kompanii Strzeleckiej 3. Pułku Piechoty, którzy w nocy z 31 stycznia na 1 lutego po bohaterskiej obronie dostali się do niemieckiej niewoli.
Przed ucieczką ze wsi Niemcy skrępowali naszych żołnierzy drutem kolczastym, oblali benzyną i, po zamknięciu w stodole, podpalili. Większość żołnierzy została spalona żywcem, na co wskazują bąble i oparzenia. Od żołnierzy Niemcy zabrali wszelkie dokumenty, listy i papiery, a stan zwłok był tego rodzaju, że nie było żadnej możliwości ich zidentyfikowania. Znaleziono 32 ciała.
Zwłoki pogrzebano we wspólnej mogile. W uroczystości pogrzebowej wzięli udział żołnierze 3. PAL-u, którego jedna bateria oddała salwę honorową. Mogiłę ogrodzono, postawiono duży krzyż brzozowy oraz umieszczono specjalną tablicę”.
Front tymczasem przewalił się przez Flederborn i pociągnął dalej. W kierunku Berlina. Trzy miesiące później niemiecka stolica została zdobyta przez bolszewików, Adolf Hitler strzelił sobie w głowę, tysiącletnia Rzesza przestała istnieć. A Flederborn, przemianowany na Podgaje, razem z całym Pomorzem został włączony do komunistycznej Polski.
Tragedia w Podgajach – w wersji przedstawionej przez politruka Welfelda – została zaś nagłośniona przez komunistyczną propagandę. Skrępowanie drutem kolczastym i spalenie żywcem kilkudziesięciu żołnierzy komunistycznej armii stało się symbolem „faszystowskiego zezwierzęcenia i barbarzyństwa”.
O zbrodni tej napisano książki, setki artykułów i reportaży. W 1971 r. na jej kanwie komuniści nakręcili nawet spektakularny wojenny film „Elegia”. W Podgajach stanął okazały pomnik.
„2 lutego 1945 r. – głosi napis wyryty na monumencie – hitlerowcy spalili żywcem w stojącej na tym miejscu stodole 32 żołnierzy 3 pp I Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki walczących o powrót ziemi piastowskich do macierzy”.
Jednocześnie Okręgowa Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich w Koszalinie prowadziła w sprawie zbrodni w Podgajach długoletnie śledztwo. Komunistycznym prokuratorom nie udało się jednak ustalić dokładnych okoliczności śmierci żołnierzy LWP ani tego, kim byli ich oprawcy. A może... wcale nie chcieli tego wyjaśnić?
Historia tragedii w Podgajach jest bowiem znacznie bardziej skomplikowana i niewygodna dla komunistów, niż wynikało to z meldunku politruka Zenona Welfelda. Według propagandy PRL Polaków wzięli do niewoli i zamordowali Niemcy, a konkretnie „hitlerowcy”.
W rzeczywistości w Podgajach żołnierze LWP wcale nie walczyli z Niemcami. Ich przeciwnikami byli… Łotysze. Żołnierze 15. Dywizji Grenadierów Pancernych Waffen-SS „Lettland”. A więc przedstawiciele jednego z narodów Europy Wschodniej, które zostały ujarzmione przez Związek Sowiecki.
Łotysze ci walczyli u boku Niemców o wolność swojej ojczyzny przeciwko najstraszniejszemu systemowi totalitarnemu, jaki znał świat. Nie robili tego z miłości do Hitlera, tylko z nienawiści do Stalina. Rok krwawej okupacji sowieckiej (1940–1941) wystarczył, aby Łotysze gotowi byli sprzymierzyć się przeciwko bolszewikom z samym diabłem.
Dla komunistycznych propagandystów fakt ten był jednak niezwykle kłopotliwy. Dlatego w swoich enuncjacjach na temat zbrodni w Podgajach na ogół starali się o Łotyszach nie wspominać.
Tymczasem to właśnie Łotysze 31 stycznia 1945 r. wzięli do niewoli 37 żołnierzy z 4. Kompanii 2. Batalionu 3. Pułku 1. Dywizji Piechoty LWP. Oddział ten został wysłany przez swoje dowództwo na straceńczą misję, co – nawiasem mówiąc – było dość typowe dla tej formacji.
Pozbawieni środków łączności, amunicji i rozeznania w terenie zostali wysłani na zwiad w celu rozpoznania sił broniących Podgajów. Kompletnie zdezorientowani i pogubieni, dostali się w łotewskie okrążenie. Zostali odcięci od reszty swoich sił i po tym, gdy skończyła im się amunicja, musieli się poddać.
Czytaj też:
Chciał być polskim Stalinem, do dziś ma w Warszawie pomnik
Do pierwszej zbrodni wojennej doszło już na polu bitwy. Ciężko rannych jeńców, którzy nie byli w stanie iść o własnych siłach, łotewscy esesmani dobili na miejscu.
„Żołnierze niemieccy pojedynczo i w grupach podchodzili do leżących proszących o ratunek – relacjonował po latach ranny w bitwie Władysław Gąsiorowski – i jeśli żołnierz na ich wezwanie podniósł się, to zabierali go do niewoli. Zaś ciężej rannych, niemogących się podnieść, dobijali, strzelając do nich z karabinów i pistoletów. Gdy zauważyłem żołnierzy niemieckich zbliżających się do mnie, ułożyłem bezwładnie ręce i głowę na ziemi. Dwaj żołnierze niemieccy kopnęli leżącego blisko mnie zabitego żołnierza, a następnie mnie i gdy się nie poruszyłem, powiedzieli jeden do drugiego –»kaput« i odeszli. Byli w białych kurtkach i z białymi pokrowcami na czapkach”.
Polaków pozostałych przy życiu Łotysze popędzili do Flederborn, gdzie zamknięto ich w jednej ze stodół. Tam rozpoczęły się przesłuchania, podczas których niemieccy oficerowie SS próbowali wyciągnąć od jeńców informacje o siłach nacierających bolszewików. A także domagali się, aby żołnierze wydali znajdujących się w ich gronie oficerów.
„Po krótkim czasie koledzy nasi – wspominał porucznik Zbigniew Furgała – wrócili zmasakrowani, z połamanymi nogami i rękami, niektórych przyniesiono. Widząc, że czeka nas to samo, postanowiliśmy zorganizować ucieczkę. Nie było wyboru. Chcieliśmy dać szanse tym, którzy mogli jeszcze o własnych siłach ratować życie”.
Próba ucieczki została podjęta pod osłoną nocy z 31 stycznia na 1 lutego. Jeńcy wciągnęli do stodoły i zabili pilnującego ich strażnika, a następnie kilkunastu z nich próbowało wydostać się z Podgajów. Esesmani zauważyli jednak, co się dzieje. Wystrzelili rakiety i rzucili się w pościg na nartach. Trzech uciekinierów zastrzelili w trakcie pogoni, a resztę schwytali. Dwaj Polacy – por. Furgala i kpr. Bernard Bondziurecki – schronili się w lesie i pozostali niezauważeni.
Rozwścieczeni incydentem esesmani mieli wówczas podjąć decyzję o eksterminacji reszty jeńców. Czyli 32 ludzi, których ciała znalazł kilka dni później por. Michalik. W tym miejscu rodzi się jednak podstawowe pytanie: Kim byli mordercy?
Dziennik oficera
Światło na tę sprawę rzuca relacja łotewskiego dowódcy – Sturmbannführera Julijsa Kilitisa. Istnieją jej dwie wersje. Dziennik napisany niemal na gorąco i uzupełniony potem w brytyjskim obozie jenieckim. A także autobiograficzna książka „Idę na wojnę” wydana w 1956 r. na emigracji w Wielkiej Brytanii.