Wyjaśnianie mitów związanych z II wojną światową może być fascynujące. Kiedy kilkanaście lat temu zwiedzałem potężne fortyfikacje na przedwojennej granicy czechosłowacko–niemieckiej, byłem bardzo zdziwiony, kiedy czeski przewodnik strasznie zżymał się na swoich rodaków, zarzucając im, że w 1938 i 1939 nie stanęli do walki, godząc się na rozbiór, a później likwidacje swojego suwerennego państwa. Jednocześnie stawiał za wzór Polaków, którzy walkę taką podjęli, mimo że ją straszliwie przegrali. Jak stwierdził ów przewodnik, Czechosłowacja w sojuszu z Polską to byłby tvrdy oříšek do zgryzienia przez Niemców. Innym razem towarzyszący grupie Polak, który znał czeski za nic nie chciał zapytać przewodnika wychwalającego potęgę umocnień, dlaczego jego rodacy opuścili je bez jednego wystrzału twierdząc, że Czesi bardzo nie lubią takich pytań. Nawet dla pragmatycznych i żyjących dniem dzisiejszym naszych południowych sąsiadów, temat likwidacji ich państwa przed wybuchem II wojny światowej jest tematem tabu, pokrywanym jedynie mitem o słuszności postępowania czeskich władz, które uniknęły w ten sposób nieuchronnych wojennych strat.
Podobnie jest z kampanią polską 1939 r. Temat jest nadal w powszechnej świadomości społecznej nieprzetrawiony, a jego wyjaśnianie obarczone mitami tworzonymi najpierw przez rozliczających sanację sikorszczyków, a potem przez PRL-owskie władze. Do dzisiaj czarną legendę Marszałka kontynuują nie tylko lewicowe media III RP. W świadomości przeciętnego Polaka nieudolny Rydz-Śmigły z kretesem przegrał wojnę z Niemcami, i przez Zaleszczyki (sic) uciekł do Rumunii z polskim złotem. Na szczęście władzę na emigracji przejął mąż opatrznościowy Władysław Sikorski. Na opuszczone kresy weszli zupełnie bez polskiego oporu Sowieci. Zachodni sojusznicy stali z bronią u nogi. Mity te często nie pozwalają na zrozumienie prawdziwego sensu wydarzeń, które wtedy zaszły, a zwłaszcza ich konsekwencji, które trwają do dnia dzisiejszego.
Demitologizacji Września podjęło się dwóch historyków, znawców dwudziestolecia międzywojennego i ówczesnych polskich sił zbrojnych - Sławomir Koper i Tymoteusz Pawłowski w książce „Mity polskiego września 1939”. Zabrali się, jak na pogromców mitów przystało, od wyszukiwania szczegółów, które nie pozwalają spokojnie przejść nad dotychczasową interpretacją wydarzeń. Metoda ta - często zresztą stosowana również przez lewicowych odbrązawiaczy - użyta przez autorów przynosi nieoczekiwane skutki.
Nie miejsce tutaj na dyskusję czy Marszałek uciekł z Polski, czy po prostu wyjechał, aby kontynuować walkę. Nie miejsce na wyjaśnianie, że II Rzeczpospolita nie była państwem faszystowskim, czym również zajmują się autorzy. Nie miejsce na roztrząsanie wrześniowych dylematów o przewadze kawalerii nad czołgami i samochodami na terenach wschodniej Europy. Miłośnicy kawalerii i tak zwykle nie zauważają, że zwierzęta trzeba było codziennie rano zapędzić do źródła wody, aby w ogóle można było ich użyć, a objedzony owsem koń w każdej chwili mógł się ochwacić i na długie tygodnie zostać wyeliminowanym z działań. Zresztą Sowieci, najbardziej zainteresowani walką na tamtym terenie, inwestowali przede wszystkim w mechanizację Armii Czerwonej.
Warto się jednak skupić na hasłach, których w książce zabrakło, nad którymi autorzy z sobie wiadomych powodów jedynie się prześliznęli albo wyciągnęli oględnie mówiąc dosyć kontrowersyjne wnioski.
Czechosłowacja
Autorzy nie kryją swojej niechęci do tego państwa, i tak mocno ją tonując choćby w porównaniu do innej swojej książki - „Tajemnice marszałka Śmigłego-Rydza”. Jednocześnie w Mitach doceniają jego znaczenie dla systemu bezpieczeństwa regionu, którego kluczowym elementem i zwornikiem politycznym miała być II Rzeczpospolita. Ta była z pewnością kluczowym elementem architektury bezpieczeństwa Europy Środkowo-Wschodniej, jednak zwornikiem była właśnie Czechosłowacja. Po jej rozpadzie system de facto zawalił się. Zajęcie Zaolzia i korekty granicy ze Słowacją - to drugie określane przez autorów jako „zabezpieczenie południowej granicy Polski", w obliczu skali i znaczenia niemieckiego ataku z tamtego kierunku we wrześniu 1939 r. nie miały już znaczenia. Sprawa została stracona w momencie utraty przez Czechosłowację górskich terenów z ich umocnieniami. Następujący po tym upadek tego państwa oznaczał całkowitą zmianę strategicznej sytuacji Polski.
Czytaj też:
Zapomniana agresja Litwy
Tymczasem zaliczenie naszego południowego sąsiada do grona agresorów, czy też co najmniej pomocników III Rzeszy z powodu wykorzystania jego terytorium, dróg i kolei do napaści na Polskę tworzy kolejny mit - niewinnej Polski, otoczonej przez pałających żądzą zemsty i zdobyczy terytorialnych sąsiadów. Czy porozumienie z Czechosłowacją było możliwe? Z postawą pełną zadawnionych urazów i autentycznej niechęci z pewnością nie. Wina leży po obu stronach, i obie strony za to zapłaciły. Z pewnością jednak nie można rozgrzeszać sanatorów z zaniechania w stosunkach z naszym południowym sąsiadem. Polskie władze przypominały raczej Polaka z „Przygód dobrego wojaka Szwejka”, który eskortując bohatera razem z żołnierzami z innych części CK Monarchii, trzymał się na uboczu, na nikogo nie zwracał uwagi i bawił na własną rękę - chyba w tradycyjnym polskim stylu obrażony. Pociąg którym wtedy razem jechały Polska i Czechosłowacja nie zmierzał jednak do sztabu brygady w Wojałyczu, ale prosto w stronę zagłady.
Szkolenie
Mimo potęgi ataku Wehrmachtu, w dużym stopniu zmechanizowanego i nasyconego pojazdami pancernymi, polska armia w 1939 r. radziła sobie zaskakująco dobrze. Zwłaszcza w porównaniu z innymi państwami Europy. Przede wszystkim polscy żołnierze - w tym rezerwiści - byli dobrze wyszkoleni. Dobrze wyszkoleni byli dowódcy kompanii, batalionów i pułków.
Czytając wspomnienia oficerów z II RP bije w oczy jak wartościowy był otwierający drogę do wyższych stanowisk dowódczych tytuł oficera dyplomowanego i jak trudno było go zdobyć. Jednocześnie uderzają braki w wykształceniu wojskowym wyższej kadry dowódczej. Przeglądając życiorysy oficerów pochodzących z Legionów, którzy zdominowali kadrę dowódczą wielkich jednostek, próżno szukać ukończonych wyższych szkół wojskowych. Najczęściej mieli oni praktykę w walce zdobytą na frontach wielkiej wojny i w walkach z bolszewikami. Kończyli kursy - zwykle na francuskich uczelniach wojskowych i to na początku lat dwudziestych. Potem już tylko dowodzili coraz większymi jednostkami. Nic więc dziwnego, że autorzy - broniąc Śmigłego i jego legionowego otoczenia - umniejszają znaczenie wojskowego wykształcenia, sugerując, że szkoły wojskowe zajmowały się głównie przygotowaniem oficerów służb technicznych, a równie dobrego oficera można było pozyskać po studiach cywilnych i krótkim przeszkoleniu wojskowym.
Mijają się z prawdą, twierdząc, że system pozyskiwania oficerów po studiach cywilnych, którzy „przeszli kilkumiesięczne przeszkolenie taktyczne" od lat funkcjonuje w US Army, większości państw NATO, a w XXI w. wprowadzany jest w Polsce i „przez stulecia sprawdził się doskonale". Zarówno kiedyś, jak i teraz w państwach, które mają armie walczące w konfliktach zbrojnych, podstawowym sposobem przygotowania oficera do objęcia wyższych stanowisk dowódczych jest ukończenie szkoły oficerskiej, a następnie kształcenie na kolejnych kursach, wzbogacane o niezbędną praktykę w dowodzeniu. W USA przed wojną wszyscy dowódcy marynarki i piechoty byli absolwentami szkół wojskowych. Jedynie w piechocie morskiej dwóch na sześciu dowódców było absolwentami szkół cywilnych. Dzisiaj po szkołach cywilnych jest tam około 1/5 najwyższych dowódców. Wystarczy też dodać, że w Polsce system taki został wprowadzony na początku XXI w., ale szybko z niego zrezygnowano właśnie z tego powodu, że absolwenci cywilnych szkół po krótkim przeszkoleniu wojskowym kompletnie nie radzili sobie w wojskowej materii.
Szkolenie niemieckich oficerów nie ograniczało się – jak chcą autorzy – do „dywizyjnych kursów”. Od początku istnienia Reichswehry funkcjonowało zakamuflowane szkolnictwo wojskowe, w tym na poziomie akademickim. Szkolić się - wbrew tradycji kajzerowskiej armii - musieli nawet generałowie. Ale do tego trzeba było woli żelaznego Seeckta, a nie kolegi z legionowego okopu. W niemieckiej armii promowanie na zawodowych oficerów absolwentów studiów cywilnych miało charakter marginalny. Być może w Polsce podstawowym zadaniem szkół oficerskich było „ułatwienie awansu społecznego młodzieży wiejskiej". W Niemczech szkolenie polegało przede wszystkim na przygotowaniu oficera do jego podstawowego zadania, czyli skutecznej walki z przeciwnikiem. Największy nacisk w odtworzonej w 1935 r. Kreigsakademie kładziono na wykładanie taktyki, która zresztą do końca wojny była największym atutem Wehrmachtu. Braki w taktycznym i operacyjnym rzemiośle wyraźnie było widać w dowodzeniu wielu polskich wyższych oficerów podczas kampanii w 1939 r.
Zwrot zaczepny
Z powyższym wiąże się następna kwestia. Autorzy rozprawiają się w książce również z mitem generała Tadeusza Kutrzeby. Ten wieloletni komendant Wyższej Szkoły Wojennej, w dodatku nie wywodzący się z Legionów, jako jedyny podczas działań wojennych we wrześniu 1939 r. dokonał zaczepnego zwrotu, skutecznie atakując maszerujące na Warszawę niemieckie dywizje. Kutrzeba proponował taki zwrot kilkukrotnie, spotykając się z odmową Śmigłego, który obawiał się zrealizowania niemieckiego planu zniszczenia głównych polskich sił na zachód od Wisły. Jest to powód dla którego autorzy zarzucają Kutrzebie „niezrozumienie intencji naczelnego wodza". Nie tylko to, bo - chyba dla wyrównania rachunków z kilkoma legionistami - również opuszczenie swoich oddziałów.