Tymczasem generał dobrze zrozumiał sytuacje, w jakiej znalazła się Armia Poznań i sąsiednie polskie armie, a swoim działaniem wybitnie przyczynił się do realizacji koncepcji Marszałka. Bitwa nad Bzurą była jedyną, w której polski dowódca związku operacyjnego potrafił skutecznie reagować na niemiecki blitzkrieg. Nie potrafili tego pozostali dowódcy polskiej armii. Nie potrafili też dowódcy francuscy ani sowieccy, którzy nauczyli się tej sztuki dopiero po miesiącach walk. Z pewnością wpłynęły na to lata spędzone przez Kutrzebę w Wyższej Szkole Wojennej.
Heliodor Cepa
Tu dochodzimy do nazwiska pewnego pułkownika, który później został generałem. Zresztą jednym z nielicznych wywodzących się z byłej armii pruskiej. Na razie jest Naczelnym Dowódcą Łączności w sztabie marsz. Śmigłego-Rydza. Cepa od I wojny światowej zajmował się sprawami łączności. Po objęciu w 1934 r. funkcji Dowódcy Łączności Ministerstwa Spraw Wojskowych zaczął praktycznie od podstaw budować system łączności WP, który do połowy lat 30. znajdował się w opłakanym stanie. To dzięki niemu na potrzeby wojska rozbudowano krajowy przemysł teletechniczny, który zaczął dostarczać funkcjonalnego sprzętu, między innymi radiostacji serii N i W. Liczba środków łączności na niższych szczeblach dowodzenia zwiększyła się do wybuchu wojny ponad trzykrotnie. Do szczebla dywizji łączność przedstawiała się całkiem dobrze. Jednak pomimo ostrzeżeń Cepy, komunikacja Naczelnego Wodza z podległymi dowódcami miała odbywać się przy użyciu drutowej i kablowej sieci pocztowej. W warunkach szybkiego postępu wojsk niemieckich i niszczenia przez bombardowania i dywersantów- głównie napowietrznych - linii, przyniosło to opłakane skutki. Dowódcy związków operacyjnych nie byli w stanie kontaktować się ze sobą. Po wyjeździe Śmigłego z Warszawy marszałek stracił z nimi łączność, a tym samym kontrolę nad wydarzeniami. Klęski dopełniło dostanie się w ręce Niemców polskich szyfrów radiowych. Typowy tragikomiczny obrazek z tamtego okresu to generał Rómmel, który nie może dowodzić swoimi oddziałami ani komunikować się z Naczelnym Wodzem, bo przez kilka dni szuka miejsca, gdzie jego sztab mógłby się włączyć do linii telefonicznej. Kwestia łączności Naczelnego Wodza z podległymi wojskami została prowizorycznie rozwiązana za pomocą krótkofalowej radiostacji Flotylli Rzecznej MW. Ostatni rozkaz Marszałka wyszedł z Kołomyi za pośrednictwem radiostacji Straży Granicznej. A więc można było. Trzeba tylko było w tej kluczowej dziedzinie słuchać fachowca Cepy. Nawiasem mówiąc, złożył on później zeznania przed komisją Hallera i został szefem łączności PSZ na Zachodzie.
Czytaj też:
1 września pod Mokrą. Chwała polskiej kawalerii
Autorzy książki zaniedbania w zakresie łączności tłumaczą tym, że „nawet maszyny do pisania były drogie, a radiostacje dalekiego zasięgu - jeszcze droższe". Rozwijano za to sieć wojskowych stacji gołębi pocztowych. Obliczano, że koszty utrzymania jednego ptaka nie przekraczały 10 zł na rok. Z gołębiami zamiast radiostacji nie można było jednak prowadzić nowoczesnej wojny. Może trzeba było od razu się okopać i wywiesić białą chorągiew, jak zauważył kiedyś nieoceniony kapitan Bednarz.
Mapa
Autorzy wielokrotnie każą spoglądać czytelnikowi na mapę, wskazując, że „dopiero w drugim dziesięcioleciu XXI w. w szkolnych atlasach historycznych pojawiły się mapy, pokazujące przebieg działań wojennych w całej Rzeczypospolitej". Wcześniej zamieszczano mapy ograniczające się mniej więcej do późniejszego terytorium PRL. Miało to fałszować obraz walk, gdyż wschodnie obszary Polski cały czas pozostawały pod kontrolą jej władz. Spójrzmy więc na mapę całej II Rzeczpospolitej, z naniesionymi pozycjami wojsk polskich i niemieckich na „bardzo optymistyczny" według autorów wieczór 16 września 1939 r. Niemieckie plany kampanii zostały zrealizowane. Polskie wielkie jednostki zostały wzięte w podwójne kleszcze i w większości rozbite. Jednak dzięki działaniom gen. Kutrzeby i planom marszałka Śmigłego, na froncie nastąpiła stabilizacja. W polskich rękach pozostawały całe wschodnie i południowo-wschodnie połacie kraju. Obrona miała skupić się na tzw. przedmościu rumuńskim, w oczekiwaniu na spodziewaną ofensywę zachodnich sojuszników.
W jaki sposób zamierzano odtwarzać gotowość bojową na tym skrawku kraju, po zajęciu przez wroga większości jego terytorium, z najważniejszymi zasobami naturalnymi, zapasami, zakładami przemysłowymi i bazą mobilizacyjną? To pozostawało tajemnicą Marszałka. Zwłaszcza z odległą perspektywą ofensywy zachodnich aliantów Polski. Niemcy z pewnością wkrótce przełamaliby strategiczny impas, podciągając linie zaopatrzenia w głąb Polski. Zresztą nie musieli wcale ruszać dalej na wschód. Doszli mniej więcej do linii określonej w tajnym protokole paktu Ribbentrop-Mołotow. Wystarczyło poczekać na Sowietów.
Najlepszy sojusznik
Z koncepcją przedmościa wiąże się również kwestia naszego „najlepszego sojusznika" kampanii 1939 r. czyli Rumunii. Państwa na które tak liczyły władze II RP i bez którego współpracy waliły się wszystkie plany prowadzenia wojny. Rumuni zrobili dla Polaków wiele. Być może do ich zasług należy też zaliczyć internowanie Mościckiego, Śmigłego i Becka, co uniemożliwiło kontynuację wojny polsko-polskiej na emigracji.
Czytaj też:
Jego wyznawcy mordowali ludzi w rzeźni
Autorom umyka jednak, że oparto się na państwie, którego sytuacja wewnętrzna przez cały okres dwudziestolecia międzywojennego była delikatnie rzecz biorąc niestabilna, a którego sąsiedzi wręcz pałali żądzą rewizji granic. Państwa, którego podstawami trząsł człowiek, któremu ukazał się sam św. Michał Archanioł, wskazując co robić, a pieniądze przeznaczone na modernizacje armii szły na potrzeby skorumpowanego królewskiego dworu. Do dzisiaj polscy historycy zajmujący się tym tematem nie są pewni, ile dywizji potrafiłaby wystawić rumuńska armia i w jaki sprzęt byłyby one uzbrojone na wypadek realizacji postanowień polsko-rumuńskiego sojuszu obronnego. Jedno wydarzenie - zamach na przyjaciela Polski premiera Armanda Călinescu 21 września – dokonany prawdopodobnie przy współudziale Niemców sprawiło, że na Rumunów nie można już było w ogóle liczyć.
Autorytet siłą przywódcy, morale siłą armii
Ze Śmigłym jest ten kłopot, że trudno zarzucić mu prywatę, zaniedbania czy nieudolność w przygotowaniach do obrony Polski. Większość kalumni, jakimi był obrzucany, zwłaszcza w okresie PRL-u nie ma podstaw lub była grubo przesadzona. Jednak z drugiej strony, trudno też uznać, że był właściwą osobą na właściwym miejscu. Sprawny organizator, dobry dowódca, ale słaby strateg, zarówno polityczny, jak i wojskowy. Polska potrzebowała wtedy raczej szulera, który usiądzie do gry z pierwszorzędnymi szachrajami, i nawet jeśli nie wygra - co było niemożliwe - przynajmniej ocali posiadane atuty. Tymczasem Śmigły był geniuszem niemożliwego, próbującym - w dużej mierze na własne życzenie - wygrać partię, trzymając w ręku prawie same blotki. W dodatku wydaje się, że zdawał sobie z tego sprawę.
Trudno też przyznać, że właściwie przygotował kraj do konfliktu, który przecież Polska z kretesem przegrała. Oczywiście nie mogła wygrać z dwoma agresorami, co autorzy za każdym razem podkreślają. Może więc trzeba sądzić wyłącznie przygotowanie do wojny z Niemcami? Tu jednak bilans też nie wypada zachwycająco. Bez pomocy sojuszników wojna zakończyłaby się najpewniej klęską. Uczciwie trzeba jednak przyznać, że z ich pomocą wojna mogła się zakończyć polskim sukcesem, a nawet bez ich pomocy polskie wojsko było dla Wermachtu twardym orzechem do zgryzienia, co było w dużej mierze zasługą Śmigłego.
W pełni Marszałka można natomiast rozliczyć właśnie za układy z sojusznikami i sferę polityki międzynarodowej, za co przecież - razem z Beckiem i Mościckim był odpowiedzialny. A to stało u podstaw polskiej klęski.
Nie ma się co również dziwić, że z takim trudem tworzony przed wojną w społeczeństwie autorytet marszałka upadł tak nisko po ewakuacji do Rumunii. Upadło również morale wojska. Wystarczy poczytać wrześniowe wspomnienia, żeby zrozumieć, jak zawiedzeni i rozgoryczeni byli Polacy po pospiesznym wyjeździe władz, które obiecywały, że nie oddadzą ani jednego polskiego guzika. Na próżno autorzy przywołują podobne przykłady z historii. Po takiej klęsce, Marszałka musiał zastąpić ktoś inny.
Słoń a sprawa Marszałka
Śmigły-Rydz zastosował się do słów Piłsudskiego, żeby podpalić świat, kiedy nie dało się już balansować. W istocie głównie dzięki polityce rządzącego II RP triumwiratu jej konflikt z III Rzeszą przerodził się w II wojnę światową, którą Niemcy z kretesem przegrały. Również dzięki niej Polska stanęła po „właściwej" stronie konfliktu. Ceną było złupienie i zniszczenie kraju, przesunięcie granic, doprowadzenie narodu na skraj biologicznego unicestwienia i poddanie na kilkadziesiąt lat sowieckiej dominacji.
Z perspektywy głównych światowych rozgrywających, obowiązuje zupełnie inna optyka. Dla Niemców zdaje się skończył sen o światowej potędze. Wielka Brytania decydując się na walkę, zamiast na współpracę z nimi, straciła światowy prymat. USA stały się niekwestionowanym globalnym mocarstwem. Podobnie jak i dotychczasowy parias – Związek Sowiecki. Polska i jej interesy z tej perspektywy miały znaczenie kompletnie marginalne, o czym przekonaliśmy się w Jałcie i Poczdamie. Podobnie jak i wcześniej marginalne znaczenie miał nasz tragiczny przywódca.
Dobrze, że książki takie jak „Mity polskiego września 1939” powstają i dobrze je czytać, odrywając się od zdominowanej przez jedną wersję wydarzeń narracji. Często jednak rewizja historii prowadzi do korekt nie tak istotnych, jak chcieliby pogromcy mitów. Wydaje się, że tak jest również w przypadku Śmigłego-Rydza. Trudno odmówić mu zasług, w kilku miastach są ulice jego imienia, w Warszawie park. Pomnika chyba jednak Marszałek się nie doczeka.
Sławomir Koper, Tymoteusz Pawłowski: Mity polskiego września 1939, Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2019