Hipolit Statkiewicz jako mały chłopiec we wrześniu 1939 r. był świadkiem wymordowania obrońców Grodna. Jest to nieznana, masowa zbrodnia dokonana przez Sowietów w kościele garnizonowym pw. Wniebowzięcia NMP. Pan Hipolit po latach opisał dramatyczne sceny, które rozegrały się na jego oczach.
Dramatyczną relację do redakcji „Historii Do Rzeczy” przekazał ks. prof. Roman Dzwonkowski, wybitny badacz polskiej martyrologii w Związku Sowieckim. „Opis nie budzi zastrzeżeń – napisał ks. Dzwonkowski. – Swego rodzaju potwierdzeniem jego zgodności z prawdą może być fakt wysadzenia w powietrze w listopadzie 1961 r. tego liczącego 600 lat kościoła fundowanego pierwotnie przez Wielkiego Księcia Witolda”.
Poniżej prezentujemy obszerne fragmenty relacji Hipolita Statkiewicza: Sam byłem świadkiem obrony Grodna i męstwa jego obrońców, pamiętam wszystkie szczegóły.
17 września w okolicy miasta [Sowieci] trafili na wielki opór obrońców Grodna, wśród których byli mój ojciec i mąż mojej ciotki. Na miejscu bitwy pogrzebano więcej niż 200 sowieckich żołnierzy i około 100 Polaków. 19 września obrońcy zostali zaatakowani z tyłu. Zostali okrążeni i aresztowani jako jeńcy.
Jeńców ulokowano w kościele garnizonowym. Było ich wtenczas niemal 200 osób. My, chłopaki małe i większe, biegnące po obu stronach kolumny jeńców, szukaliśmy w szeregach swoich krewnych czy znajomych. Ja zobaczyłem brata matki, niektórzy widzieli swych ojców, braciszka czy bratanka.
Kościół garnizonowy był ulokowany na rogu ulic Zamkowej i Dominikańskiej, naprzeciw kościoła farnego i był czynny do września 1939 roku. Kościół był zbudowany z czerwonej cegły, kryty czerwoną dachówką. Przedstawiał sobą prostokąt o wymiarach 40 metrów długości i około 30 metrów szerokości. Nad frontowym wejściem wznosiła się dzwonnica.
W tym kościele byli osadzeni aresztowani obrońcy Grodna. Ale pewnej części obrońców udało się uniknąć okrążenia i aresztu, i udać się do okolicznych lasów i wsi.
Oni [członkowie Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi] donosili NKWD o miejscu pobytu oficerów, sierżantów, duchowieństwa, aktywu parafialnego. Natychmiast rozpoczęły się intensywne aresztowania w dzień i w nocy, na ogół całymi rodzinami. Wszystkich osadzali nocami w kościele garnizonowym, dołączając ich do obrońców. A ich opustoszone mieszkania zajmowali NKWD-ziści i nowi urzędnicy.
Kościół był obstawiony przez NKWD. Zbliżyć się do niego było niemożliwe, bo każdego chwytali i prowadzili do wnętrza kościoła, drogi powrotnej już nie było. Nie wiem, ile było tam ludzi, ale dorośli mówili, że kościół był napełniony jak beczka śledzi.
W tamtych czasach mieszkaliśmy na ul. Lidzkiej. 22 września, w urodziny ojca, przyszła ciotka i razem z matką ze łzami w oczach przeżywały los swoich małżonków. Siedząc przy obiedzie, usłyszałem jakiś łoskot na ulicy i wybiegłem z domu. Po ul. Lidzkiej jechała spycharka, a za nią biegły chłopaki, nie mniej niż dziesięciu. Przyłączyłem się do nich. Nasza dziecięca ciekawość poprowadziła nas za spycharką, która pojechała na cmentarz wojskowy.
Spycharka zaczęła ryć rów w odległości 20 metrów od płotu, akurat naprzeciwko prochowni, na szerokość spychacza, a o długości 40–50 metrów. Już ściemniało się, a my czekaliśmy na koniec tej roboty. Chcieliśmy już iść każdy do swego domu, ale nagle przyłączyły się do nas chłopaki starsze wiekiem i wtenczas na cmentarz wjechał samochód ciężarowy. Samochód zatrzymał się obok spycharki. Z szoferki wysiadł NKWD-zista, a z tyłu zeskoczyło ośmiu żołnierzy. My od razu ukryliśmy się w krzakach za drzewami. Oficer postawił jednego żołnierza na wejściu do cmentarza, po jednym na każdym końcu rowu i jednego obok naszych krzaków, a czterech trzymał przy sobie. My leżeliśmy pomiędzy krzakami cichutko jak myszy. Było chłodno, głodno i późno.
Czytaj też:
Polski satrapa Stalina. To on był katem sowieckiej Ukrainy
Niedługo usłyszeliśmy szum zbliżających się samochodów ze strony ul. Jerozolimskiej, a po kilku chwilach dwie ciężarówki podjechały tyłem na skraj wygrzebanego rowu. Po dwóch żołnierzy wyskoczyło z tyłu i od razu z nich w rów rzucano martwych ludzi, jak drzewo. Naliczyliśmy po 20 osób z każdego samochodu. Spycharka stała przy dolnym końcu mogilnego rowu i swoimi reflektorami oświetlała go. Samochody odjechały, a za jakiś czas przyjechały powtórnie i znowu zrzucili 40 trupów, przyjechali i trzeci raz, zrzucili jeszcze 40 trupów. Jak odjechały po raz trzeci, spycharka zaczęła zasypywać zrzucone tam trupy. Potem spycharka odjechała na poprzednie miejsce, wyłączyła światło i silnik. Przyjechało auto, oficer wsiadł i odjechał, a żołnierze pozostali na cmentarzu. My rozbiegliśmy się do swoich domów, zaczynało już świtać. Nasze matki szukały nas przez całą noc.
Po śniadaniu matka poszła ze mną do swojej siostry Jadwigi, która żyła na ul. Zamkowej, w domu naprzeciw kościoła garnizonowego. Tam siedziało kilka osób martwiących się o swoich małżonków. Ciotka opowiedziała matce, jak wczoraj przed południem widzieli przy głównym wejściu do kościoła sanitarny samochód z błękitnymi krzyżami. Dwóch ludzi w maskach przeciwgazowych i w specjalnych ubraniach rozciągało dwa długie gumowe węże od samochodu do wnętrza kościoła. Potem drzwi kościoła zamknęli, wsiedli do samochodu i za godzinę wysiedli. Wyciągnęli węże z kościoła, skręcili je i położyli do samochodu, zdjęli maski i specjalne ubrania i za chwilę samochód sanitarny odjechał. Ochrona pozostała. Przy każdym słupie ogrodzenia kościoła był wyznaczony jeden strażnik, a w bramie dwóch.