Sanitariuszka z obozu Dulag - wspomnienia

Sanitariuszka z obozu Dulag - wspomnienia

Dodano: 
Na zdjęciu biskup Antoni Szlagowski w obozie Dulag 121
Na zdjęciu biskup Antoni Szlagowski w obozie Dulag 121 Źródło: NAC
Poniżej przedstawiamy fragment rozmowy z Panią Zofią, przeprowadzoną w Muzeum Dulag 121 w 2014 roku, która stanowi niezwykle cenne źródło wiedzy na temat funkcjonowania obozu oraz działań pomocowych polskiego personelu.

Powstałe w 2010 roku Muzeum Dulag 121 zajmuje się zbieraniem informacji, popularyzowaniem wiedzy i pielęgnowaniem pamięci o losach wypędzonych w czasie Powstania Warszawskiego i po jego zakończeniu oraz ofiarności i poświęceniu tych, którzy udzielali im pomocy, a także historią Pruszkowa i okolic.

Jako, że nie zachowała się niemiecka dokumentacja dotycząca działalności obozu przejściowego Durchgangslager 121 w Pruszkowie, niezastąpionym źródłem wiedzy na temat warunków, jakie w nim panowały i mechanizmów jego kierowania, pozostają spisane lub nagrane relacje byłych więźniów, na których życiu traumatyczne doświadczenia pobytu w obozie odcisnęły trwałe piętno. Niezwykle cenne jest dla nas poznanie osobistych historii osób, których losy związane były z obozem przejściowym w Pruszkowie.

Zofia Malczewska-Zawadzka (pseud. Olga III), ur. w 1924 roku w Pruszkowie, w czasie okupacji mieszkała wraz z rodziną przy ul. Bolesława Prusa. Podobnie jak jej ojciec, Stanisław Malczewski (pseud. Skarbek), oraz siostra, Wanda (pseud. Diana), należała do konspiracji – działała jako łączniczka oraz sanitariuszka Wojskowej Służby Kobiet VII Obwód „Obroża”. Pracowała w Miejskim Ośrodku Zdrowia przy ul. 3 Maja, którego personel został włączony w pomoc więźniom obozu Dulag 121 od pierwszych dni jego funkcjonowania. Do jej zadań należało sprawowanie opieki sanitarnej na terenie obozu oraz w ośrodku zdrowia, roznoszenie leków oraz żywności. Uczestniczyła także w pomocy nielegalnej: do tworzonych list chorych, kwalifikujących się do zwolnienia z obozu, wpisywała osoby zdrowe, dzięki czemu wielu uwięzionych uniknęło wysłania do obozów koncentracyjnych czy na przymusowe roboty, a wyprowadzonym dostarczała fałszywe dokumenty, a także organizowała opiekę oraz dach nad głową. Jedną z uratowanych osób była kilkuletnia dziewczynka, którą opiekowała się aż do momentu odnalezienia się jej krewnych.

Poniżej przedstawiamy fragment rozmowy z Panią Zofią, przeprowadzoną w Muzeum Dulag 121 w 2014 roku, która stanowi niezwykle cenne źródło wiedzy na temat funkcjonowania obozu oraz działań pomocowych polskiego personelu.

Rozmowa z Zofią Malczewską-Zawadzką

Proszę opowiedzieć o swojej działalności konspiracyjnej.

Wykonywałam różne prace w konspiracji. Miałam zlecenia. Wyjeżdżałam poza Pruszków – do Milanówka, Piaseczna i okolic, było tego dosyć sporo. Pamiętam też Brwinów, Podkowę Leśną. W Brwinowie przeleżałam kiedyś w rowie kilka godzin, bo była łapanka na stacji. To była chyba kolejka EKD, bo kolejka EKD wtedy jeździła. Miałam coś do przewiezienia, jakieś pieniądze i, pamiętam, taką butlę eteru – zupełnie na wierzchu ją nieopakowaną trzymałam. Co też było trochę nierozsądne, ale nikt się wtedy nie zastanawiał nad tym. Wykonywało się różne prace. Innym razem wiozłam ogromną paczkę opatrunków. Pieniądze były najłatwiejsze do przewiezienia, bo nie było ich widać.

Taka bardziej energiczna praca zaczęła się dopiero w obozie, tym przejściowym. Pamiętam to jak przez mgłę, ale przypominam sobie wiele zdarzeń, które wtedy przeżyłam. Pracowałam wówczas w Miejskim Ośrodku Zdrowia. To było niedaleko obozu, też przy ulicy 3 Maja, ale po drugiej stronie torów. Stamtąd wszyscy właściwie mieliśmy przepustki na teren obozu.

Na zdjęciu więźniowie obozu Dulag 121.

Co Pani robiła, pracując w tym ośrodku zdrowia, jako kto była tam Pani zatrudniona?

Jako kancelistka.

Miała Pani jakieś przygotowanie?

Nie miałam żadnego przygotowania. Zatrudniłam się… Chyba mój ojciec mi to załatwił, prawdopodobnie była to sprawa organizacji. Wydaje mi się, że również dlatego, żeby – a byłam dosyć wysoka – uniknąć, powiedzmy, łapanki czy wywiezienia, żebym miała ausweis. Tak mi się wydaje, nigdy ojca nie pytałam.

Czy ten ośrodek zdrowia był jakoś zaangażowany w pomoc oddziałom powstańczym, które tutaj, w szóstym rejonie, działały? Czy ośrodek udzielał pomocy żołnierzom walczącym w lasach sękocińskich?

Chyba wszystkim, którzy się zgłaszali.

To była dosyć konspiracyjna sprawa.

No nie, później już nie była konspiracyjna, przecież pamiętam młodych ludzi, którzy ranni zgłaszali się do ośrodka, przychodzili o kulach i chyba się nie przyznawali do tego.

Ale to już było w czasie powstania?

Tak, i po powstaniu. W tym ośrodku było też rozwinięte lecznictwo. On spełniał dużo takich zadań, których teraz ośrodki nie spełniają. Był dział dziecięcy, gruźliczy, rentgen, oddział naświetlania itd. Nawet była tam kuchnia, w której przygotowywało się pokarmy dla niemowlaków. Poza tym odbywały się różne okresowe szczepienia, w których też brałam udział. Było jeszcze mnóstwo osób, które przychodziły na leczenie ran, opatrunki itd. Teraz ośrodki są bardziej wyspecjalizowane. Jak ma się niewielką ranę na nodze, to trzeba się zapisać do chirurga, a u nas to pielęgniarki załatwiały. Pielęgniarki były bardzo wykwalifikowane. Pracowałam już znacznie wcześniej, ale kiedyś ten nasz komendant…

Edmund Krzywda-Rzewuski?

Tak, pan Rzewuski, powiedział, że trzeba wreszcie zaprzysiąc wszystkich pracowników. Wtedy zostałam zaprzysiężona razem z moją siostrą. W tym pokoiku naszym, gdy składałam przysięgę był wtedy i Rzewuski, i Szupryczyński.

Kiedy i skąd się Pani dowiedziała, że będzie obóz w Pruszkowie?

W naszym ośrodku od razu się dowiedziałyśmy. I tego samego dnia, kiedy przyszedł pierwszy transport, to przygotowałyśmy ogromne ilości chleba.

To był, zdaje się, poniedziałek, prawda?

Nie pamiętam.

Sanitariuszki pomagające warszawiakom przybywającym do obozu Dulag 121

Siódmego…

Siódmego!

To był właśnie poniedziałek.

Było gdzieś po jedenastej. Już nie pamiętam, ale to było około południa. Pamiętam, jak wszyscy porcjowaliśmy ten chleb. Takie duże kosze woziliśmy, kilkukrotnie przechodziłyśmy do obozu z tymi koszami.

Na początku istnienia obozu nie było w ogóle przepustek, prawda?

Chyba rzeczywiście. My poszłyśmy z ośrodkiem zdrowia, nie wiem, jak to było załatwiane, ale byłyśmy wszystkie, które wtedy pracowały.

My przyjmujemy, że przepustki pojawiły się dopiero, jak Wehrmacht przyjechał, 19 sierpnia.

Tak, rzeczywiście, wtedy to nie było jeszcze zorganizowane.

Ten obóz na samym początku był na pewno w dużym chaosie?

Jakoś to było tak, że władze niemieckie zleciły chyba… To ksiądz Tyszka rozmawiał z Niemcami, czy my możemy zorganizować tę pomoc. Bo oni [Niemcy] się tym zajmować nie chcieli.

Czy była Pani na terenie obozu codziennie?

Codziennie. Miałyśmy dyżury. Zdarzało się tak, że Kazia [Kazimiera Mańkowska, należąca do służby lekarskiej AK – przyp. red.] powiedziała: „Zostaniesz w ośrodku, bo my musimy coś tam załatwić w obozie”. Chodziłyśmy na zwiady. W ośrodku były nas trzy, cztery osoby, później trochę więcej. „Nuna” [Bronisława Lipińska – przyp. red.] była kierownikiem. Kazia Mańkowska była starszą pielęgniarką i pracowały jeszcze takie dwie, trzy siostry wyciągnięte z powstania, ale one już nie wchodziły na teren obozu, tylko my trzy wchodziłyśmy.

Któregoś razu Nona Lipińska, która była kierownikiem ośrodka, powiedziała mi: „Ty pójdziesz dziś na dyżur do RGO, a na twoją przepustkę musimy przeprowadzić pewną lekarkę, która przyjechała z Warszawy”. Chodziło o to, aby ją wyciągnąć z obozu, bo ona jako moda osoba znajdowała się w baraku nr 4, a stamtąd młode kobiety były przeznaczone do wywozu do obozów koncentracyjnych. Nona Lipińska chciała ją koniecznie przeprowadzić. Ja byłam na dyżurze w RGO, a ona w tym czasie zabrała moją przepustkę, biały fartuch i ubrała w to tę lekarkę. Sama z daleka obserwowała sytuację. Niestety akcja się nie udała, kobieta została zatrzymana na bramie. Mnie się wydaje, że ci wartownicy to już te siostry trochę znali. Jak Nona zobaczyła, że odebrano jej przepustkę i wsadzono ją do jakiegoś transportu z młodymi kobietami, to zgłosiła fakt, że jedna z koleżanek, która pełniła dyżur w RGO, zgubiła przepustkę. Wtedy jej powiedziano, że przepustka jest w Gestapo i że w dniu następnym o godzinie 8 czy 9 mamy się tam stawić. Trochę się bałam tej wizyty, ale poszłyśmy. [Nona Lipińska] poszła, ponieważ perfekt znała niemiecki. Stawiłyśmy się więc na Gestapo. Obrzucano nas wieloma pytaniami. Miałam alibi, bo byłam wtedy na dyżurze. Jakoś się wybroniłyśmy, oni uznali te nasze zeznania. I otrzymałam tę przepustkę z powrotem. Miałam trochę szczęścia, bo gestapowcy załatwiali te sprawy dosyć krótko. Wiele rzeczy mi się udawało.

Co jeszcze się udawało?

Na przykład bardzo często otrzymywałam listy osób, mężczyzn, chyba z szóstki i trójki, którzy mieli wyjechać do obozów i do pracy. Otrzymywałam listy, żeby jak najwięcej osób przeprowadzić do hali numer 1. To była hala przeznaczona dla osób niezdolnych do pracy, wywożono je w rejony Krakowa, Częstochowy, na tereny polskie. Pamiętam taką listę, jak raz przeprowadzałam takich młodych, zdrowych. Na tej liście było dwadzieścia parę osób, tyle się mieściło na niej. Wyczytałam te osoby, ustawiłam w rzędzie, a do nich dołączyło drugie tyle. Byłam bardzo zdruzgotana. Pomyślałam sobie: „Co ja mam zrobić? Przecież oni ich nie przepuszczą, reszty nie przepuszczą”. Odezwałam się: „Zdajcie sobie sprawę, co się może dziać?”. „Zaryzykujemy” – usłyszałam. Nie miałam sumienia im powiedzieć „nie”, jeżeli chcecie – to ryzykujcie. Z tej hali prowadziło się prosto na jedynkę. Brama jedynki była mniej więcej naprzeciwko baraku nr 2. W tym czasie tę drogę przecinały transporty, przeważnie szli z piątki czy z innych hal prosto do pociągu. Zobaczyłam z daleka, że idzie transport, szybko zebrałam ludzi i maszerowaliśmy do jedynki. W międzyczasie nadeszło czoło transportu, wartownicy z jedynki zobaczyli to i trochę się przerazili, że za chwilę powstanie straszny bałagan, więc szybko tych ludzi wepchnęli za bramę. Dostali listę, ale już nie czytali nazwisk ani nie sprawdzali. Tak mi się kilka razy udawało. Bardzo często przeprowadzałam, i to przeważnie mężczyzn. Właściwie nie pamiętam, abym przeprowadzała kobiety.

Proszę powiedzieć, czy ci żandarmi, jak Pani dawała tę listę, to oni ją zabierali?

Chyba tak. Oni musieli ją mieć, żeby zobaczyć, ile osób i jakich przeszło. Jeżeli wytwarzał się jakiś bałagan, to nie byli w stanie ani sprawdzać listy, ani osób. Wielokrotnie mi to wychodziło, choć raz się nie udało – nie zdołałam wyciągnąć mojego stryja, dlatego że on przybył jako mężczyzna zupełnie młody, zakwalifikowany do obozów, do ciężkich robót. Jak go spotkałam, to chciałam go wyprowadzić stamtąd do baraku nr 2, do szpitala. Robiłam to wielokrotnie i mi się udawało. Ale mój stryj powiedział, że jest tutaj w gronie znanych mu osób z jego ulicy, a także dwóch pracowników z jego pracowni (był architektem), że się nie boi pracy, jest młody i silny, więc pojedzie. Poprosił mnie tylko, bym zaopiekowała się jego rodziną. Tego dnia jeszcze dwukrotnie się starałam go namówić. Wieczorem usnułyśmy nawet z koleżanką plany, jak go wyciągnąć, ale niestety na drugi dzień przed południem wszyscy zostali wysłani. To była taka sprawa, która mi dotąd leży na sercu.

Więźniowie obozu Dulag 121

A co się stało z Pani stryjem?

Trafił do kamieniołomów i tam zginął.

Co się stało z jego rodziną?

Wyciągnęłam ją, choć z dużymi kłopotami. W obozie była jego matka, czyli rodzona siostra mojej babki, jego żona i ośmio- czy dziewięcioletnia córeczka. Te trzy panie wciągnęłam na listę podpisaną przez polskiego lekarza, ale bardzo często ci lekarze niemieccy chcieli jeszcze te osoby zobaczyć. W szpitalu w hali nr 2 naprzeciwko wejścia był taki stół, za którym siedziało Gestapo – jakiś lekarz niemiecki i dwóch gestapowców. Oni mieli tę listę z osobami uznanymi za niezdolne do pracy. Wszyscy podchodzili do stołu, oni spoglądali i na ogół akceptowali. Ale ponieważ siostra mojej babci szła tak wyprostowana, z dumnie podniesioną głową, to im się to nie spodobało i wykreślili z listy. Miałam wielki kłopot, bo musiałam powtórnie załatwić wciągnięcie na listę. Konieczny był podpis polskiego lekarza. Lista robiła się przez to coraz dłuższa, a one powtórnie były kwalifikowane przez Gestapo. Po raz drugi się historia powtórzyła, mimo że prosiłam babcię, aby spuściła głowę. Nie udało się. Wobec tego spróbowałam inaczej – zrobiłam indywidualna listę i tę podpisał mi doktor Szupryczyński. Wtedy już musiałam sama iść do Gestapo i to załatwić. Poszłam z wielkim niepokojem. Gestapo mieściło się naprzeciwko baraku nr 5 w takim zielonym wozie. Weszłam tam i powiedziałam, że to jest moja rodzina, że to są panie, które na pewno byłyby zakwalifikowane do baraku nr 1 na wyjazd pod Częstochowę, ale ponieważ to jest moja rodzina, to chciałabym je uwolnić, bo i tak muszą u mnie zamieszkać, bo innej rodziny nie mają. Jeden gestapowiec przez moment się zastanawiał i w końcu podpisał. Wtedy drugi wziął od niego tę kartkę, wręczył mi do ręki, złapał za kołnierz i wyrzucił z wagonu. Byłam szczęśliwa, dlatego że dzięki tej liście mogłam je wyprowadzić.

Jak wyglądało wnętrze tego wozu?

Dokładnie to trudno powiedzieć. To było nieduże pomieszczenie. Siedziało ich tam ze trzech. Było biurko – nie wiem, czy prowizoryczne, nie pamiętam. Tam się wchodziło po kilku stopniach, więc jak on mnie wyrzucił, to spadłam z tych stopni. Nic się wielkiego nie stało, najważniejsze, że miałam tę listę.

To był wagon kolejowy?

Tak. To było jedno pomieszczenie. Taki jak wóz Drzymały, coś takiego. Koleżanka szkolna się do mnie kiedyś zgłosiła, że tam na terenie jest jej bratowa. Dała mi jej fotografię – twarz była charakterystyczna. Szybko pobiegłam, żeby ją odnaleźć, jakkolwiek nie miałam nadziei, bo wśród tylu osób trudno. Wykrzykiwało się nazwisko. Zobaczyłam, że idzie transport, i patrzę, że ta pani z fotografii idzie. Miała bardzo charakterystyczną urodę, było ją bardzo łatwo poznać. Pomyślałam, że już za późno, ale podeszłam do niej i powiedziałam: „Proszę zaraz zemdleć”. I ona natychmiast padła, więc z koleżanką podbiegłyśmy, odciągnęłyśmy ją trochę dalej, dałyśmy wody i odprowadziłyśmy ją do szpitala, do dwójki. Wciągnęłam ją jakoś na listę i udało mi się ją wyprowadzić.

Jak wyglądał taki transport, który był skierowany z jakiejś hali do pociągu?

To było w ogóle mnóstwo ludzi, masa. Tak jak się czasem widzi na filmach. Tak szeregiem nie szeregiem, w nieładzie szli do transportu. To były osoby – można sobie wyobrazić – zmęczone, znużone, zwłaszcza że te hale miały gołe betonowe podłogi, nie było żadnych prycz, posłań, w ogóle nic nie było. Tylko brudne betonowe podłogi. Mało tego, nie było wody, nie było sanitariatów. Z tego, czego się później dowiedziałam, to w hali nr 5 było jakieś takie ustronne miejsce, w którym zrobiono sobie toaletę. Warunki były bardzo prymitywne.

Jakie było zachowanie Niemców przy takim transporcie ludzi, którzy byli kierowani już z hali?

Istnieje pewna optymistyczna cecha pamięci. Takich najgorszych spraw się nie pamięta, one łagodnieją po wielu latach. Ale proszę sobie wyobrazić, że ci ludzie byli upychani w wagonach. Kiedyś poszłam za takim transportem i widziałam, jak oni byli na siłę upychani. Można sobie wyobrazić, co tam się działo. Tam nie było żadnych możliwości. To byli ludzie zmęczeni, wygłodniali, którzy by chyba wszystko oddali, żeby się uwolnić. Wszystkim nie można było pomóc. Warunki były tak trudne, że naprawdę było ciężko pomóc. Pamiętam, moja koleżanka zabrała mnie z sobą, ponieważ miałyśmy odwiedzić chyba barak nr 7, taki na uboczu. Byli tam oficerowie i żołnierze, których traktowano jako wojskowych, jako uczestników powstania. My tam weszłyśmy, robiłyśmy opatrunki dwóm żołnierzom. Niemcy stali przy nas i tak nas pilnowali, że nie wolno było słowa powiedzieć, nie było też mowy, żeby im coś podać. Należało tylko zrobić opatrunek i od razu wyjść.

Wrócę do tych transportów. Czy to prawda, że jak ci ludzie byli już załadowani do tych wagonów, to polskim sanitariuszkom nie wolno było podchodzić?

Nie wolno było. Tak.

Ale czy próbowano, czy to się spotykało z jakimiś represjami, jak to wyglądało?

Tam się zaraz kordon Niemców zjawiał, jak oni byli ładowani. Jak jeszcze ten transport szedł, to starałyśmy się podbiec, pomóc czy coś takiego. Zdarzało się, że któraś siostra podbiegła i zaraz była wyprowadzana stamtąd. Samo załadowanie wagonów można było obserwować z dala. To było koszmarne, byli stłoczeni jak śledzie w beczce. Ładowało się na siłę. Mało tego, nie tylko tych młodych, lecz i chorych czy przeznaczonych do wywózki tak samo ładowano, żeby w każdym wagonie jak najwięcej osób się zmieściło.

Pani wchodziła też do hal, do wnętrza. Jak wyglądała hala nr 6? Ona podobno była taka bardziej zaniedbana, miała jeszcze gorsze warunki. Czy Pani pamięta?

Chyba wszystkie hale jednakowo wyglądały. W ogóle jeśli były prycze, to tylko w dwójce, w szpitalu. I te prycze były wielokrotnego użytku. Jeśli chory wyjeżdżał – bo bardzo często wywożono takiego chorego na zewnątrz, do jakiegoś szpitala – pryczy nie wymieniano. One były więc zakrwawione, czasem znajdowały się na nich różne nieczystości po chorym. Pamiętam, że te prycze okropne były. Tylko raz zrobiono trochę porządku, gdy międzynarodowa komisja miała przyjechać. [Prawd. mowa o wizytacji delegacji Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, której przewodniczył Szwajcar Paul Wyss – przyp. red.]. (...)

Całość rozmowy z Panią Zofią Malczewską-Zawadzką jest dostępna na stronie Muzeum Dulag 121: www.dulag121.pl.

Na stronie internetowej, w zakładce Encyklopedia, znajdą Państwo również inne relacje i spisane wspomnienia byłych więźniów przejściowego obozu Dulag 121 w Pruszkowie, a także informacje na temat jego funkcjonowania.

Czytaj też:
Uratowany z Rzezi Woli. Wspomnienia z Powstania i piekła niemieckiej okupacji
Czytaj też:
Rzeź Woli. 50 tysięcy zabitych w 3 dni. „Można zabijać, kogo pan chce”
Czytaj też:
Powstanie Warszawskie. 20 faktów, które trzeba znać

Źródło: DoRzeczy.pl / Muzeum Dulag