PIOTR WŁOCZYK: Co pan sądzi o określeniu „polskie Termopile” w kontekście obrony Wizny?
DARIUSZ SZYMANOWSKI: Ja akurat podchodzę do tego z pewnym dystansem, ale skoro już to porównanie na dobre weszło do użytku, to niech tak zostanie. Nie mam nic przeciwko temu. Faktycznie bowiem można się doszukać w obronie Wizny pewnych podobieństw do tamtej słynnej bitwy: oto garstka żołnierzy broni z wielkim poświęceniem strategicznie ważnej pozycji przed przeważającymi siłami wroga. W Grecji był to przesmyk termopilski, u nas chodziło o przeprawę przez Narew. Podobieństwo widać też, jeżeli chodzi o dowódców: króla Leonidasa i kpt. Władysława Raginisa, którzy stali się symbolami niebywałego męstwa i poświęcenia życia na polu walki. Obaj odnieśli zwycięstwo moralne.
Dr Tomasz Wesołowski, historyk z Uniwersytetu w Białymstoku, twierdzi jednak, że nie można porównywać walk pod Wizną do bitwy pod Termopilami. Podaje on w wątpliwość większość tego, co o obronie Wizny napisano w podręcznikach. Ludzi takich jak pan dr Wesołowski nazywa „pasjonatami mitu”. Według tego historyka Niemcy zatrzymali się pod Wizną z powodu problemów logistycznych (zbyt krótki most pontonowy i korek na drodze), a nie dzięki oporowi obrońców. Walki nie trwały cztery dni, tylko dwa i były dużo mniej intensywne, niż się powszechnie przyjmuje. Niemców zginęło według dr. Wesołowskiego jedynie dziewięciu, a większość Polaków miała nie polec pod Wizną, jak powszechnie się uważa, tylko uciec.
Ten haniebny – nie boję się użyć tego słowa – wywiad ukazał się w białostockiej „Gazecie Wyborczej” akurat na okrągłą, 70. rocznicę bitwy pod Wizną. Z tej rozmowy jasno wynikało, że lada moment ukaże się gruba – licząca aż 600 stron – książka, która obnaży wszystkie mity i legendy, w jakie uwierzyli Polacy w kontekście obrony Wizny. Od tego momentu minęło siedem lat, a ta „przełomowa” publikacja wciąż nie powstała. Dlatego pytam: Co się stało, że ta „gotowa do druku” książka nadal nie została wydana? A może u autora pojawiły się jakieś wątpliwości? Do dziś jednak bardzo odważne – i niezwykle krzywdzące – opinie dr. Wesołowskiego krążą po Internecie i wprowadzają zamęt. Dowodów na poparcie swoich tez historyk ten do tej pory nie przedstawił, choć zapowiadał sensację. Dlatego można spokojnie powiedzieć, że to raczej książka dr. Wesołowskiego jest mitem, a nie obrona Wizny.
Wydaje mi się, że ta mityczna już publikacja robi się coraz „chudsza”, bo z roku na rok okazuje się, że informacje o obronie Wizny kolportowane przez dr. Wesołowskiego okazują się najzwyczajniej w świecie nieprawdziwe.
Co konkretnie ma pan na myśli?
Przyjrzyjmy się choćby okolicznościom śmierci kpt. Raginisa. Piszę właśnie doktorat na temat tego bohaterskiego oficera. Powszechnie przyjmowało się, że ciężko ranny dowódca obrońców Wizny rozerwał się w schronie dowodzenia granatem, gdy walka okazała się przegrana. Doktor Wesołowski podawał to w wątpliwość, a nawet rozważał, czy kpt. Raginis w ogóle zginął w tej bitwie! Nie wykluczał także, że to polscy żołnierze zastrzelili swojego dowódcę, ponieważ ten nie chciał złożyć broni. Na koniec tego wątku powiedział, że to czytelnicy sami muszą rozsądzić, jak naprawdę zginął kpt. Raginis...
Od blisko pięciu lat nie ma już jednak najmniejszych wątpliwości, że ta powszechnie przyjęta wersja o rozerwaniu się granatem jest prawdziwa. W 2011 r. znaleźliśmy bowiem szczątki kpt. Raginisa, którego Sowieci przenieśli tuż po zajęciu tych terenów na mocy paktu Ribbentrop-Mołotow ok. 500 metrów w dół Góry Strękowej, na której stał schron. W szczątkach kpt. Raginisa znaleźliśmy odłamki granatu. Gdyby ktoś nie dowierzał, to ekshumacja, przeprowadzona za zgodą wojewody podlaskiego, została nagrana, było wielu świadków. Nie ma też żadnych wątpliwości, że wydobyte wówczas szczątki rzeczywiście należą do dowódcy obrońców Wizny – potwierdziło to badanie DNA. Próbkę porównawczą udostępnił nam wnuk siostry kpt. Raginisa.
Niemniej jednak, pomimo że odnaleźliśmy szczątki kpt. Raginisa i okazało się, że tkwiły w nich odłamki granatu, to dr Wesołowski nie zdobył się do tej pory na przeprosiny lub chociażby zwykłe sprostowanie swoich wcześniejszych wypowiedzi, choć faktem jest, że od tego czasu nieco przycichł.
Można próbować to tłumaczyć tak: cóż, każdemu autorowi może się zdarzyć błąd przy opisywaniu tak złożonego tematu...
Tych błędów jest więcej. W wywiadzie udzielonym „Gazecie Wyborczej” dr Wesołowski wspomina np. o walczącym pod Wizną por. Teofilu Szopie, nauczycielu rezerwiście, który – wbrew innym polskim żołnierzom, którzy rzekomo uciekli – „postanowił zostać. I zginął”. Tymczasem por. Teofil Szopa w dramatycznych okolicznościach przeżył wojnę i zmarł w bardzo sędziwym wieku. Rozmawiałem z jego dziećmi. To tylko jeden z przykładów, który pozwala wyrobić sobie zdanie na temat rzetelności i wiarygodności informacji podanych w wywiadzie przez tego historyka.
Doktor Wesołowski twierdzi, że swoje wnioski opiera na źródłach niemieckich. Jak mówi: „Autorzy oficjalnej wersji nigdy ich nie przeanalizowali”.
Cały czas wypatruję tej książki i jakoś nie może powstać. Wciąż czekam na te „źródła informacji”, o których ciągle tylko słyszę. Będziemy rozmawiać o tym serio, gdy dr Wesołowski położy dowody na stole.
A jak odpowie pan na wątpliwości dr. Wesołowskiego co do liczby poległych Polaków? „Pisano, że zginęli prawie wszyscy obrońcy z tych 720. Że rzekomo przeżyło i do niewoli poszło tylko 70. To kolejny mit. Nikt nie zadał pytania: Skoro zginęli, to gdzie ci polscy żołnierze leżą? Tymczasem znane jest miejsce pochówku tylko trzech polskich żołnierzy. A reszta? Więc jak to jest – nikt z miejscowych, którzy dotarli na miejsce bitwy już po walkach, nie znalazł setek zwłok lub świeżych grobów? Nikt nie zadał pytania: A może tego wszystkiego wcale tam nie było?” – powiedział historyk w wywiadzie dla „GW”.
Po pierwsze, wiadomo już, że polskich obrońców nie było 720, tylko o wiele mniej. 720 osób to tylko teoretyczne stany osobowe naszych oddziałów spod Wizny. Po drugie, pole bitwy pod Wizną to, mówiąc w pewnym uproszczeniu, obszar liczący prawie 90 km kw., więc siłą rzeczy ofiary mogły być mocno rozproszone. Rozmawiałem kiedyś na ten temat z mieszkańcami tych okolic. Pytałem, czy szukali po bitwie zabitych. Usłyszałem, że po zakończeniu działań wojennych, gdy mieszkańcy mogli wrócić, nikt nie chodził w to miejsce z uwagi na strach przed minami.
Rzeczywiście jednak nie na wszystkie pytania o obronę Wizny znamy dokładne odpowiedzi. Brakuje nam dokumentów, konkretnych danych. Nie tak łatwo jest w tym przypadku odtworzyć to, co się działo w ciągu tych czterech dni. Obszar tego starcia był bardzo duży, a świadków tamtych wydarzeń już nie ma.
To wszystko jednak nie znaczy, że można całą tę bitwę sprowadzić do absurdu: Niemcy mieli pod Wizną nieoczekiwany dłuższy postój, bo mieli zbyt krótki most pontonowy, a Polacy uciekli, gdy tylko rozpoczęła się prawdziwa walka...
Doktor Wesołowski zdaje się w tej kwestii podawać bardzo konkretny argument, który powinien być łatwy do zweryfikowania: „Wieczorem 8 września w sąsiednim Osowcu powołany został sąd polowy dla dezerterów spod Wizny”.
Nic mi o tym nie wiadomo, choć wiele już o tej bitwie czytałem. Jeszcze raz powtórzę: proszę o poparcie tych śmiałych tez konkretnymi dowodami. Wtedy dopiero będziemy mogli na ten temat rozmawiać.
Przejdźmy do kwestii, co do której panuje chyba powszechna zgoda: ta bitwa mogła wyglądać zupełnie inaczej, gdyby lato 1939 r. nie było tak gorące.
Tak, koncepcja obrony tego terenu opierała się m.in. na naturalnych przeszkodach – bagnach i rozlewiskach, które miały być nie do przejścia dla Niemców. Tymczasem susza sprawiła, że po zazwyczaj podmokłych i grząskich polach mogły spokojnie jeździć niemieckie czołgi. I to bardzo utrudniło zadanie obrońcom tego bardzo ważnego odcinka frontu – w Wiźnie bowiem przerzucony był przez Narew most na drodze umożliwiającej Niemcom wyjście w krótkim czasie na kierunki
do Warszawy, Brześcia i Białegostoku. Polskie dowództwo niestety nie przewidziało, że główny atak zostanie poprowadzony przez Wiznę, dlatego kpt. Raginis został pozostawiony z tak szczupłymi siłami.
Jakby tego było mało, obrońcy mieli masę innych problemów...
Tak, problemów nie brakowało. Schrony były niedokończone – nie zdążono zamontować w nich na czas wentylacji, która konieczna jest, by prowadzić z ich wnętrza skuteczny ostrzał. Poza tym w schronie dowódcy nie zdążono zamontować jednej z dwóch kopuł pancernych.
Polacy byli słabo uzbrojeni. Przyjmuje się, że mieli do dyspozycji tylko sześć lekkich dział, 24 cekaemy, 18 erkaemów oraz dwa karabiny przeciwpancerne (była to świetna broń, ale żołnierze kpt. Raginisa dostali do niej zaledwie 20 pocisków). To było nieporównywalne z tym, co Niemcy mieli po swojej stronie – 10. Dywizję Pancerną i XIX Korpus Pancerny gen. Heinza Guderiana. Polakom udało się jednak zniszczyć przynajmniej kilka czołgów przeciwnika.
Jak to się stało, że tak mocno zaangażował się pan w ten temat?
Moi rodzice pochodzą z Wizny. Spędzałem tam co roku wakacje, a te schrony odwiedzałem niezliczoną ilość razy. Dorastałem z legendą kpt. Raginisa. Wprawdzie głównym powodem założenia Stowarzyszenia „Wizna 1939” była próba poznania losów mojej rodziny wywiezionej z Wizny do Kazachstanu, szybko jednak działalność stowarzyszenia zdominowała bitwa pod Wizną. Długo nie dawała mi spokoju myśl, że gdzieś na tamtym terenie leżą w ziemi szczątki kpt. Raginisa i nie ma on grobu z prawdziwego zdarzenia. W końcu jednak udało nam się zorganizować odpowiedni pochówek dla tego bohatera.
Jak bardzo pomógł w misji Stowarzyszenia „Wizna 1939” zespół Sabaton?
Nagranie „40:1” było wielkim zaskoczeniem, ale nie ukrywam, że bardzo nam to pomogło. O obronie Wizny szybko zrobiło się bardzo głośno. Dzięki temu – tak myślę – łatwiej nam było zorganizować poszukiwanie szczątków kpt. Raginisa.
Dariusz Szymanowski jest założycielem i prezesem Stowarzyszenia „Wizna 1939” zajmującego się kultywowaniem pamięci o obrońcach Wizny.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.