Wybitny historyk Jerzy Łojek mówił, że Polacy niesłusznie uważają się za naród szczególnie skłonny do walki z przemocą i ofiarowania wszystkiego na ołtarzu niepodległości. Gotowych do walki było najwyżej kilka procent ogółu. Do tej tak nielicznej grupy należał Stefan Starzyński. I ten fakt jest fundamentem cokołu, na którym stoi jego pomnik. Książka Grzegorza Piątka pokazuje prezydenta Warszawy mniej monumentalnego, zmniejsza warstwę brązu.
Starzyński, podobnie jak jego bracia Mieczysław i Roman, służył w Legionach. „Nie walczył zbyt długo” – pisze autor, ale to na skutek pomyłki, gdyż błędnie sądził, że Starzyński znalazł się w szeregach I Brygady w lipcu 1916 r., podczas gdy stało się to rok wcześniej. Grzegorz Piątek stwierdza, że Starzyńscy należeli do wąskiej elity, grupy weteranów, których łączyło wspólne doświadczenie frontowe, kult Józefa Piłsudskiego i przeświadczenie o tym, że mają naturalne prawo do rządzenia Polską. Mieczysław Starzyński był w latach 30. wojewodą, Roman dyrektorem Polskiej Agencji Telegraficznej i Polskiego Radia.
Kariera Stefana Starzyńskiego rozpoczęła się jeszcze przed zamachem majowym, od stanowiska prokurenta, a potem likwidatora Głównego Urzędu Żywnościowego.
„To państwowe przedsiębiorstwo, utworzone w celu aprowizacji, było półprywatnym folwarkiem, żywiącym partie polityczne – przede wszystkim PSL »Piast«” – pisze Piątek. Brzmi to całkiem znajomo. Starzyński miał uporządkować finanse skompromitowanej i skorumpowanej firmy. Z zadania wywiązał się sprawnie, co potwierdziło opinię o nim jako tytanie pracy i człowieku do zadań specjalnych. Sam Starzyński opowiadał, że przyszedł do niego działacz jednej z partii i zażądał zdjęcia sekwestru z mebli innego z partyjnych prominentów, zajętych jako zabezpieczenie długów wobec urzędu. Starzyński odmówił.
„Samowarek” w ministerstwie
Jeszcze przed zamachem majowym Starzyński związał się z redakcją piłsudczykowskiego pisma „Droga”. Zajmował się polityką gospodarczą. Pisał: „Naród […] czeka, aby głos zabrali ci, co o Polskę z zaborcami walczyli, ci, co Ją wywalczyli i którzy jedynie przed upadkiem ochronić ją mogą”. Miał na myśli oczywiście także siebie, jako autora „Programu rządu pracy w Polsce”.
W pierwszym pomajowym rządzie „każdy minister dostał swojego »anioła stróża« – młodego piłsudczyka wyznaczonego do kontroli i koordynacji polityki resortu”. Taką postacią był Starzyński w Ministerstwie Skarbu. Silny i energiczny, był nazywany „samowarkiem”, bo kipiał pomysłami. Został najpierw dyrektorem departamentu, a później wiceministrem. Z jego pozycją wiązało się członkostwo w radach nadzorczych dwóch banków i przedsiębiorstwa państwowego, co było źródłem sporych dochodów. Zarzucano mu najwyraźniej zachłanność, więc tłumaczył się, że gdyby chciał, mógłby być, tak jak jego koledzy, w większej liczbie rad i pobierać nie 1 tys., ale 2–3 tys. zł.
Był zwolennikiem aktywnej polityki gospodarczej państwa, etatystą, co różniło go od kolejnego szefa resortu Ignacego Matuszewskiego. W ułożeniu stosunków z szefem nie pomagała też apodyktyczność Starzyńskiego. Po odejściu Matuszewskiego nie spełniły się nadzieje Starzyńskiego na to, że stanie na czele resortu lub będzie faktycznie nim sterował. W 1932 r. został urlopowany i przesunięty na stanowisko wiceprezesa Banku Gospodarstwa Krajowego. Było to stanowisko dające prestiż i pieniądze, ale – jak pisze Piątek – niespełniona została ambicja Starzyńskiego, by kształtować politykę gospodarczą Polski. „Stalowa konstrukcja gmachu BGK była złotą klatką”.
Czytaj też:
Kaźń bohaterów z AK. Zachód umył ręce wobec tej zbrodni
Jako człowiek energiczny i dobry organizator wrócił w 1933 r. do ministerstwa, gdy zaszła konieczność ratowania budżetu przez rozpisanie Pożyczki Narodowej. Starzyński stał się jej komisarzem generalnym. „Codziennie spotykał się, przemawiał i agitował”. A także wywierał nacisk na firmy i co bogatszych obywateli. Maria Dąbrowska pisała w dziennikach, że pożyczka była „półprzymusową kontrybucją”. Według współpracownika Starzyńskiego z tego czasu, gdy pełnomocnik hr. Jakuba Potockiego zadeklarował 20 tys. zł, niezadowolony Starzyński miał zagrozić przekazaniem „brudów na hrabiego” zaprzyjaźnionej gazecie. Hrabia spotkał się ze Starzyńskim i choć komisarz pożyczki chciał, by Potocki zadeklarował milion, zadowolił się ostatecznie 300 tys.
„W patriotycznym uniesieniu lub ulegając moralnemu naciskowi, Polacy zrzekli się części swoich dochodów i zapewnili stabilność budżetu na kolejne dwa lata” – pisze Piątek. Tyle że – jak zauważano – efekt był ten sam, co przy obniżeniu płac: spadek popytu i ograniczenie konsumpcji.
Narzucony prezydent
Warszawa po zamachu majowym nie kochała piłsudczyków. Gdy w 1927 r. odbyły się wybory do samorządu stolicy, ich lista zdobyła tylko 12 proc. głosów i 16 mandatów. Triumfowała narodowa prawica – 47 mandatów. Socjaliści mieli 27 mandatów. Więcej mandatów niż piłsudczycy mieliby komuniści, ale ich listę unieważniono.
W 1930 r. rząd odmówił rozpisana nowych wyborów i kazał Radzie Miejskiej pracować aż do odwołania. Rozwiązano ją w 1934 r. Starzyński objął władzę jako tymczasowy prezydent z nominacji rządu. I choć ustawa samorządowa nakazywała rozpisać wybory najpóźniej pół roku po rozwiązaniu Rady Miasta, prezydent Mościcki na mocy dekretu przedłużył urzędowanie Starzyńskiego do 1936 r.
W pierwszych miesiącach obecności w ratuszu Starzyński zwolnił 2,2 tys. pracowników miejskich. Opozycja grzmiała, że wyrzuca sięz pracy zasłużonych urzędników i fachowców, a zatrudnia niekompetentnych ludzi nowej władzy. A nowe władze twierdziły, że pozbywają się urzędników niedołężnych i skorumpowanych, którzy pojawili się z nadania partyjnego. Czyli tak jak dziś.
Sytuacja miasta była zła od 1927 r., gdy straciło wiarygodność kredytową, zaraz potem załamał się budżet, inwestycje niemal stanęły.
„Ci, którzy wynieśli go do godności prezydenta Warszawy, liczyli na to, że w budżecie miasta uczyni cuda, których nie dokonałby »filozofujący« i trzymający się zasad ekonomista. Można było żywić nadzieję, że – tak jak na stanowisku komisarza Pożyczki Narodowej – znajdzie brakujące pieniądze i skłoni innych do ofiarności i ciężkiej pracy” – pisze autor „Sanatora”.
Starzyński miał ułatwiony start i większe możliwości niż poprzednie władze Warszawy, bo należał do obozu władzy, a rząd, przynajmniej na początku, wspierał swojego nominata. Zlikwidowane zostały pretensje co do rozliczeń między gminą warszawską a Skarbem Państwa, zmniejszające deficyt stolicy o 20 mln. Łatwo było dostać pożyczkę z BGK, którego Starzyński do niedawna był wiceprezesem. Miasto jednak coraz bardziej pogrążało się w długach i – jak pisze Piątek – w czwartym roku rządów Starzyńskiego przestały już wystarczać jego energia i pomysłowość. Bez skutku zabiegał o systemowe zmiany, które uruchomiłyby dopływ pieniędzy dla samorządu.