Kolonie dla Polaków! Czy II RP miała na nie szanse?
  • Maciej RosalakAutor:Maciej Rosalak

Kolonie dla Polaków! Czy II RP miała na nie szanse?

Dodano: 
Paramilitarny oddział konny Ligi Morskiej i Kolonialnej mający pełnić służbę na przyszłych koloniach Polski. Parada w Toruniu w 1939 r.
Paramilitarny oddział konny Ligi Morskiej i Kolonialnej mający pełnić służbę na przyszłych koloniach Polski. Parada w Toruniu w 1939 r. Źródło: NAC
Polscy politycy nagłaśniali przed wojną tę kwestię, demonstrując innym państwom – przede wszystkim Niemcom – że jesteśmy dla nich równorzędnymi partnerami.

MACIEJ ROSALAK: Odnosi się wrażenie, że w polskim dążeniu do posiadania kolonii splotły się w latach międzywojennych przynajmniej trzy podstawowe wątki: polityczno-mocarstwowy, ekonomiczny oraz... romantyczny. Zajmijmy się najpierw tym ostatnim. Czy marzenia o dalekich podróżach do egzotycznych krajów ożywiały wtedy wyobraźnię młodzieży?

PROF. ANDRZEJ CHOJNOWSKI: Przede wszystkim zakwestionowałbym twierdzenie, że dążyliśmy do posiadania kolonii – przynajmniej w sensie klasycznego kolonializmu. Jego rozkwit nastąpił w XIX stuleciu w wyniku kilku czynników. Europa przeżyła wtedy boom demograficzny. Podwoiła liczbę ludności, a jednocześnie była w stanie eksportować swoich obywateli na inne kontynenty. Wydawało się, że oto otwiera się droga dla tych Europejczyków, którzy we własnych krajach nie znajdują pola dla swojej aktywności. Założenie okazało się błędne. Przyrost naturalny w Europie zaczął spadać, a w koloniach wcale nie powstały większe skupiska przybyszy ze Starego Kontynentu. Mamy pewne wyjątki – na przykład Algierię podbitą przez Francuzów – ale już w brytyjskich koloniach było inaczej. Na początku XX w. Indie zamieszkiwało ponad 290 mln ludności, z czego tylko 170 tys. to Europejczycy.

Kolonializm wynikał też z myślenia, które wartościowało kultury na świecie, niekoniecznie w wersji rasistowskiej. Europa w XIX w. była przekonana, że stworzyła najdoskonalszy model funkcjonowania państwa oraz społeczeństwa i w związku z tym ma moralny obowiązek przenieść swoje rozwiązania w inne rejony świata. Kierując się tego rodzaju poczuciem wyższości, europejskie elity polityczne dążyły do przejęcia odpowiedzialności za losy tych obszarów, które traktowano jako niżej stojące pod względem rozwoju cywilizacyjnego.

Nie sprawdziło się również trzecie założenie – że kolonializm przyniesie wielki sukces w wymiarze materialnym, bo powstaną nie tylko źródła surowców, lecz także nowe rynki zbytu. Tymczasem rzeczywistość – zwłaszcza w koloniach niemieckich – nie przyniosła takich profitów, jakich się spodziewano. Inwestycje, choćby budowa portów lub dróg, pochłaniały znaczne nakłady, zyski przychodziły po latach. Mit o ogromnych korzyściach ukuli po latach marksiści... Polska lat 20. i 30. XX w. nie mogła się „załapać” na kolonializm XIX-wieczny nawet z jego – jak pan mówi – „romantyczną” otoczką.

Wszelako korzenie naszych marzeń kolonialnych tkwią w wyprawie Stefana Szolc-Rogozińskiego do Kamerunu w końcu XIX w., którą traktował jako misję narodową i wielką romantyczną przygodę. Wspierali go Prus i Sienkiewicz. Książę Leon Sapieha – zanim założył w sercu Afryki plantacje kawy i herbaty – ruszył tam w 1928 r. wiedziony chęcią zdobycia trofeów myśliwskich. Nie był jedyny...

Tak zwany polski kolonializm nie miał jednak tradycji sięgających głębiej w przeszłość...

... może poza lennikiem Rzeczypospolitej, księciem kurlandzkim Jakubem Kettlerem i jego próbą założenia w połowie XVII w. kolonii w Gambii.

Można też przywołać próby utworzenia floty na przełomie wieków XVI i XVII lub bitwę pod Oliwą (1627), ale jest faktem, że Polska pozostawała przez wieki mentalnie krajem lądowym. Dopiero po odzyskaniu niepodległości w XX w. oraz skromnego – ale jednak – dostępu do morza trzeba było pokazać młodym Polakom szansę, jaką są i to państwo, i morze, i podróże w daleki świat wraz z niebezpieczeństwami, z którymi trzeba się zmierzyć. Przykładem stał się niewątpliwie Mariusz Zaruski, pokonujący trudności, przed jakimi człowiek staje najpierw w Tatrach, a potem właśnie na morzu. Stał się żeglarzem oraz twórcą Ligi Morskiej i Rzecznej w latach 20. To jednak nie ma nic wspólnego z kolonializmem rozumianym jako zajęcie i zagospodarowanie jakiegoś odległego terytorium.

Ukazywały się jednak wtedy emocjonujące relacje Arkadego Fiedlera, między innymi z Madagaskaru, a jego podróże nieprzypadkowo wspierał polski rząd. Z porywających wspomnień Karola Borchardta wiemy z kolei, jak wielki entuzjazm wywoływało wśród młodzieży otwarcie Polski na morze, port w Gdyni, pierwsze jednostki pod polską banderą, rejsy „Daru Pomorza” i transatlantyków z MS „Piłsudskim” na czele. Odbija się tam stan ducha społeczeństwa, z którego niemal milion osób przystąpiło w końcu lat 30. do Ligi Morskiej i Kolonialnej.

Pieszy, paramilitarny oddział Ligi Morskiej i Kolonialnej mający pełnić służbę na przyszłych koloniach Polski. Parada w Toruniu w 1939 r.

Istotnie, zaszczepiono zainteresowanie morzem, uświadomiono znaczenie morza. Chodziło o to, aby Polaków z nim oswoić, choć zdawano sobie sprawę z tego, jak znikoma jest nasza flota – nie tylko wojenna, lecz także handlowa. Wprawdzie powstała książka o polityce morskiej Józefa Becka, ale takiej polityki w istocie nie było. Natomiast zainteresowanie społeczne ogromnie wzrosło, co w latach 30. przejawiło się w zebraniu przez Polaków – zubożonych kryzysem! – sumy potrzebnej na zakup okrętu podwodnego Orzeł. Pomijając to, czy taki okręt był rzeczywiście potrzebny – tak jak i w ogóle rozbudowa floty wojennej – ów zakup miał znaczenie symboliczne. Tysiąc czołgów, dajmy na to, nie wywołałoby takiej hojności, ale na okręt, obronę polskiego Wybrzeża, naszego prawa do morza, proszę bardzo, uzbierano potrzebną kwotę!

Jak wiadomo, w latach 20. istniał (bezsensowny z militarnego punktu widzenia) plan posiadania dużej floty z pancernikami i krążownikami. W efekcie kupiliśmy tylko od Francuzów archaiczny krążownik pancernopokładowy D’Entrecasteaux, skonstruowany zresztą specjalnie do służby w koloniach, który pod nazwą ORP „Bałtyk” stał w porcie na Oksywiu jako hulk szkolny. Flota i posiadanie kolonii odpowiadało mniemaniu znacznej części rodaków o mocarstwowej pozycji Polski. Czy mniemali tak również rządzący Polską? O ile dążenia Ligi Morskiej i Kolonialnej do posiadania kolonii były wynikiem – oficjalnych i nieoficjalnych – wielkomocarstwowych działań rządu?

To był świadomy koncept rządu, na który wielu ludzi dało się „nabrać”. Chodziło o coś zupełnie innego. Polscy politycy nie byli idiotami, jak twierdzą dziś niektórzy publicyści. Oni po prostu prowadzili grę na arenie międzynarodowej. Skąd w tej grze wziął się kolonializm? Trzeba rozdzielić sferę propagandową, wzbudzanie w społeczeństwie dumy z osiągnięć i możliwości własnego państwa od osiągania konkretnych celów politycznych. Dlatego Beck i inni politycy, którzy zdawali sobie sprawę z tego, że posiadanie kolonii jest mrzonką, jednocześnie nagłaśniali tę kwestię, demonstrując innym państwom – przede wszystkim Niemcom – że jesteśmy dla nich równorzędnymi partnerami. Pamiętajmy, że Hitler żądał zwrotu kolonii utraconych przez Niemcy w wyniku I wojny światowej. Nie był to wcale istotny cel jego polityki, ale dowodził w ten sposób, że Niemcom wyrządzono krzywdę, którą trzeba wynagrodzić. Polska podnosiła zaś sprawę kolonii, aby zaistnieć w polityce światowej, aby pokazać, że jest liczącym się jej elementem, podmiotem w ewentualnych rokowaniach w sprawie nowego podziału kolonialnego.

Artykuł został opublikowany w 7/2015 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.