W końcu lat 60. XIX w. część dawnej Rzeczypospolitej, która w wyniku rozbiorów przypadła Austrii, nazwana Królestwem Galicji i Lodomerii, uzyskała autonomię. Oznaczało to polonizację urzędów, sądów i szkół. Równouprawnienia, w tym językowego i oświatowego, domagał się drugi naród Galicji – Rusini. W 1894 r. katedrę historii powszechnej, ze szczególnym uwzględnieniem historii Europy Wschodniej i z ukraińskim językiem wykładowym, objął Mychajło Hruszewski, który zaczął wprowadzać pojęcie „Ukrainiec” zamiast „Rusin”, dla wyraźniejszego odróżnienia swojego narodu od Rosjan.
„Sprowadzony z Kijowa M. Hruszewśkij przywiózł ze sobą idee Antonowycza dotyczące walki z Polakami. Dzięki Hruszewśkiemu kijowska dewiza Antonowycza: »Polacy do Warszawy« przeszczepiona została do Galicji jako hasło: »Polacy za San«” – pisał Czesław Partacz w książce „Od Badeniego do Potockiego”. Wołodymyr Antonowycz był wybitnym działaczem ukraińskiego ruchu narodowego w Rosji.
W 1901 r. Klub Ukraiński przedstawił w parlamencie w Wiedniu wniosek o utworzenie uniwersytetu ukraińskiego we Lwowie. Na Uniwersytecie Lwowskim było już kilka katedr z ukraińskim wykładowym, jednak – jak stwierdza Partacz – „studenci ukraińscy nie przepadali za wykładami prowadzonymi w swoim języku. Często ukraińscy profesorowie i docenci, aby mieć dostateczną frekwencję, prowadzili wykłady w języku polskim”.
Ukraińscy studenci domagali się jednak własnego lub dwujęzycznego Uniwersytetu Lwowskiego, protestowali przeciw immatrykulacji w języku polskim. W 1903 r. obrzucili jajami rektora, ks. prof. Jana Fijałka, za to, że jednemu z ukraińskich studentów powiedział, iż nie rozumie ich języka. W styczniu 1907 r., podczas próby zwołania wiecu, napadli na sekretarza uniwersytetu doc. Alojzego Winiarza i pobili go, zdemolowali aulę, pocięli nożami portrety rektorów. Jednym z nich był Mirosław Siczyński. „Kurier Lwowski” tak relacjonował wydarzenia na uniwersytecie: „Młódź ukraińska śpiewała swe pieśni narodowe przy akompaniamencie jęku szyb wywalanych razem z ramami, łoskotu druzgotanych sprzętów, obrazów, portretów, przy trzasku rąbanych siekierą drzwi, szaf, stołków, przy łomocie piętrzących się barykad”.
Czytaj też:
Kula dla Piłsudskiego. Ukraińscy terroryści przeciw II RP
Redaktor „Hromadśkiego Hołosu” Wiaczesław Budzynowski pisał: „Uniwersytetu nie dostaniemy tak długo, dopóki trupów nie będą wynosić z gmachu […]. Był to pierwszy akt terroru. Za nim pójdą inne”. Nie trzeba było długo czekać...
Życzliwy Ukraińcom
Namiestnikiem Galicji był od 1903 r. hrabia Andrzej Potocki, wcześniej marszałek Sejmu Krajowego. W 1901 r. w Krakowie wygłosił mowę, w której stwierdził: „Zasady harmonii i zgody rozszerzyć nam należy jeszcze dalej i zastosować tak samo do bratniego narodu, który z nami Galicję zamieszkuje. To, co się słusznie należy, przyznać; rzeczywiste potrzeby kulturalne Rusinów uwzględnić, pamiętając o zasadzie: nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe. Jest to, zdaje mi się, nie tylko zasadą sprawiedliwości, ale i dobrą polityką, dążącą do tego, aby ten naród został naprawdę naszym bratnim narodem. […] Hasłom niezgody i nienawiści rozgłaszanym przez agitatorów powinniśmy przeciwstawić uczucie szczerej i gorącej miłości, która zapomina urazy, aby podać bratnią rękę; a miłość jest taką potęgą, że zwyciężyć musi nad nienawiścią”.
Stanisław Tomkowicz pisał w broszurze poświęconej namiestnikowi Potockiemu, że jego bezstronność i życzliwość w stosunku do Ukraińców „ściągały nań niekiedy nawet zarzut zbyt daleko posuniętej przychylności czy słabości dla Rusinów, walczących z polskością coraz częściej bezprawnymi i gwałtownymi środkami”.
W 1908 r. odbyły się wybory do Sejmu Krajowego. Ukraińcy zarzucali polskiej administracji fałszerstwa. Mieli pretensję także o to, że zamiast – tak jak do tej pory – tępić stronnictwo moskalofilów, negujących odrębność Ukraińców od Rosjan, popierała je. Wśród oburzonych i zawiedzionych był student Mirosław Siczyński.
10 kwietnia 1908 r. gazeta „Hromadśkyj Hołos” pisała: „W politycznym gwałcie, jeżeli popełniają go uciemiężeni w obronie swojej godności, my nie widzimy nic złego […]. Przeciwnie, my szczycimy się takim hajdamactwem […]. Takimi hajdamakmi jesteśmy i być chcemy”. Dwa dni później doszło do „politycznego gwałtu”.
Andrzej Potocki przyjmował petentów w pałacu namiestnikowskim we Lwowie także w niedziele, uważając, że dla wielu z nich jest to jedyny dzień wolny, w którym mogą zgłosić się do niego. 12 kwietnia 1908 r., w Niedzielę Palmową, jednym z oczekujących na przyjęcie przez namiestnika był Mirosław Siczyński, student filozofii Uniwersytetu Lwowskiego, członek Ukraińskiej Partii Socjal-Demokratycznej, syn nieżyjącego już greckokatolickiego księdza, Mykoły Siczyńskiego, posła na galicyjski Sejm Krajowy.
Kilka lat wcześniej Mirosław został usunięty z gimnazjum za udział w antyrządowej manifestacji ukraińskiej. Podobno na usilne prośby, właśnie dzięki interwencji namiestnika Potockiego, pozwolono mu zdawać maturę. Podczas audiencji miał prosić o posadę zastępcy nauczyciela gimnazjalnego. Marian Doskowski, aptekarz z Krakowa, powiedział gazecie „Czas”, że jednym z czekających, tak jak i on, na przyjęcie przez namiestnika był młody człowiek, przeglądający gazety i rozmawiający z ukraińskimi chłopami. Zachowywał się spokojnie. Doskowski relacjonował to, co się stało po jego wyjściu z gabinetu Andrzeja Potockiego:
„Moje miejsce zajął ów młody mężczyzna, którego woźny wywołał. […] Siczyński szedł prędko, z wielką stanowczością, zamykając za sobą drzwi. Później powiedział mi p. Ripa, że widział, jak Siczyński idąc do sali, poprawiał coś na sobie w okolicy kieszeni od kamizelki. Zbliżyłem się do swego paltota i jeszcze nie zdążyłem zdjąć go z wieszadła, gdy nagle rozległ się huk trzech strzałów, bezpośrednio po sobie następujących. Przerażony w najwyższym stopniu rzuciłem się do sali audiencjonalnej, a otworzywszy drzwi, ujrzałem lufę rewolweru wprost do mnie skierowaną. Mimo woli cofnąłem się, krzycząc na woźnego. Wszystko to działo się w chwili krótkiej jak mgnienie oka; pojawił się woźny, z nim razem wtargnąłem ja i p. Ripa do wnętrza. Oczom moim przedstawił się widok następujący, straszny widok. Na dwa lub trzy kroki przed drzwiami znajdował się P. Namiestnik w pozycji klęczącej. Klęczał na lewym kolanie, opierając się ręką na ziemię, drugą ręką wskazywał mordercę, który stał pod oknem, trzymając w wyciągniętej ręce przed sobą rewolwer. Namiestnik wołał coś, czegośmy dobrze nie rozumieli. Dopiero drugie słowo było wyraźne: chwytajcie go! Natychmiast też rzucił się woźny na zbrodniarza, chwycił jedną ręką za kołnierz, a drugą za rewolwer. Tymczasem ja i p. Ripa próbowaliśmy podnieść P. Namiestnika z ziemi. Nie udało się to nam od razu, tak że dopiero po chwili zdołaliśmy go unieść i posadzić na krześle. Miał lewą połowę twarzy krwią zbroczoną, a z otwartej rany nad okiem płynęła krew obficie. Zapytałem, czy widzi cokolwiek. Odpowiedział, że widzi wszystko dobrze, i zawołał: Wody! […] Rzucono się do ratunku. Obmyliśmy ranę. Namiestnikowi dano koniaku”.