Troje amerykańskich naukowców – kto ciekaw, ten niech wpisze w wyszukiwarkę: Helen Pluckrose, James A. Lindsay i Peter Boghossian – przez rok wypisywało kompletne feministyczno-genderowe brednie, opatrywało je przypisami i bibliografiami odsyłającymi do nieistniejących źródeł i opracowań, po czym wysyłało pod pseudonimami do renomowanych pism naukowych. Były to dzieła tego rodzaju jak odczytanie wzorców patriarchalnej kultury gwałtu przez zachowania kopulujących psów, badanie wpływu wibratora na łagodzenie postaw homofobicznych albo męskiej masturbacji jako formy gwałtu poprzez metaagresywne seksualnie wyobrażanie sobie kobiety. Najgrubszym numerem była praca o zbiorowej solidarności jako podstawie feminizmu, przepisana z „Mein Kampf” Adolfa Hitlera, praktycznie bez zmian, poza oczywiście zastąpieniem żargonu nazistowskiego feministycznym.
Pewnie nie zaskoczy czytelnika wiadomość, że wszystkie wyprodukowane przez troje prowokatorów nonsensy zostały w owych renomowanych pismach wydrukowane, nikt nie próbował ich weryfikować, nikt nie zwrócił uwagi, że stanowią kompletny bełkot, a już tym bardziej nikt nie zakwestionował politycznie poprawnych tez. Gdyby autorzy sami nie ujawnili prowokacji, mogliby stać się twórcami kilku nowych szkół i nurtów w humanistyce w ogóle, a genderystyce w szczególności. Teraz pewnie mają przerąbane i niewiele im pomoże tłumaczenie, że nie chodziło im o kpinę z feminizmu ani skretyniałego od politpoprawności światka akademickiego, tylko o eksperyment naukowy badający funkcjonowanie we współczesnej nauce autorytetów.
„Polska trendsetterem narodów” – zwykłem powtarzać, od kiedy w samym centrum cywilizacji, w USA, wyborczy sukces Donalda Trumpa uruchomił z dwuletnim opóźnieniem cyrk identyczny jak u nas z KOD i „bronieniem konstytucji”.
Jakieś 10 lat temu polski psycholog Tomasz Witkowski wymyślił nowy, rewolucyjny rodzaj terapii – od początku do końca pozbawiony sensu i podstaw – i ogłosił go pod żeńskim pseudonimem w popularnym psychologicznym piśmie, po czym ogłosił, że to on ogłosił i że ogłosił bzdury, aby pokazać, jak łatwo byle szarlatan może dziś u nas udawać naukowca i szeroko reklamować „nowe rewolucyjne terapie”, wyrządzając trudne do przewidzenia szkody naiwnym.
Jeśli sięgnąć głębiej, to pomysł jest w ogóle bardzo stary, ale w dawnych czasach stosowany jednak dla żartu. Jeden z najsławniejszych międzywojennych wygłupów wykonało kilku studentów (wśród nich był Jan Ulatowski, później publicysta i żołnierz PSZ na Zachodzie, wsławiony niezłomnym protestem przeciwko brytyjskiej zdradzie, za który skazano go na więzienie i ostatecznie deportowano z Wysp); wysmarowani czarną pastą udawali oni misję dyplomatyczną z egzotycznego Beludżystanu. Nie chcieli, jak twierdzili, ośmieszyć władz, które podjęły beludżystańskich gości z powagą, policji, która przyznała im honorową eskortę, ani relacjonującej wizytę prasy. Tylko im tak przypadkiem wyszło.
Czytaj też:
„Reagan stworzył HIV”, czyli postprawdy stare jak świat
Konstanty Ildefons Gałczyński, który obronił pracę dyplomową o nieistniejącym angielskim poecie z, niby to, XVII w., też nie chciał się natrząsać ze swej Alma Mater – zwyczajnie, łatwiej mu było zmyślić poetę i jego wiersze, nawet w XVII-wiecznych oryginałach, niż przysiąść fałdów w bibliotece.
Przyznać jednak trzeba, że w czasach feminizmu, „gender studies” i politycznej poprawności tego rodzaju trolling ma przed sobą perspektywy szersze niż kiedykolwiek.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.