Samotność strategiczna Polski
  • Marek BudziszAutor:Marek Budzisz

Samotność strategiczna Polski

Dodano: 
Zdjęcie ilustracyjne
Zdjęcie ilustracyjneŹródło:Pixabay / Domena publiczna
Samotność strategiczna nie oznacza braku wiary w system sojuszniczy, w którym uczestniczy Polska. Państwa o naszym potencjale, muszą samodzielnie kształtować otaczającą je przestrzeń, w tym przede wszystkim w zakresie bezpieczeństwa. Musimy stabilizować sytuację zgodnie z polskim strategicznym planem wielkiej gry.

Czy to oznacza porzucenie sojuszników? Wręcz przeciwnie. Samotność strategiczną należy rozumieć raczej jako konieczność przeprowadzenia własnego, polskiego rachunku strategicznego. Rachunek ten trzeba prowadzić w samotności, wychodząc z założenia, że nie wszystkie nasze interesy pokrywają się z interesami naszych sprzymierzeńców.

Poniższy tekst to fragment książki Marka Budzisza pt. „Samotność strategiczna Polski”, wyd. Zona Zero.

Samotność strategiczna Polski

Samotność strategiczna Polski jest moim zdaniem warunkiem suwerenności. Tak zdecydowałem się zatytułować tę książkę mimo świadomości, że część jej czytelników może tego rodzaju postawienie sprawy uznać za przesadę, a może nawet nieporozumienie. Z pewnością jeszcze rok temu znaleźliby się eksperci, którzy uznaliby tytułową tezę nie tylko za nieuprawnioną, ale wręcz za działanie na szkodę naszego systemu sojuszniczego i per saldo na szkodę Polski. Doskonale pamiętam debaty z moim udziałem z grudnia 2021 roku, kiedy stawianym przeze mnie tezom o zbliżającej się wojnie – o perspektywie konfliktu kinetycznego na dużą skalę w naszej części Europy i zasadniczych zmian geostrategicznych, które będą tego nieuchronnym następstwem – towarzyszyły ironiczne komentarze o „sianiu paniki” czy „przesadnym czarnowidztwie”. Jeden z uznanych specjalistów, były ambasador i wojskowy wysokiego stopnia, mówił w jednej z debat, spierając się ze mną jeszcze w styczniu 2022 roku, że wybuch wojny na Ukrainie jest odległą perspektywą. Twierdził, że nawet jeżeli tlący się konflikt będzie eskalował do poziomu starcia kinetycznego, to Polski on nie dotknie, jesteśmy bowiem bezpieczni dzięki sprawnie działającemu systemowi sojuszniczemu. Dzisiaj ta pewność jest, jak można przypuszczać, już słabsza.

Zostawmy to. Zapewne i teraz znajdą się tacy, którzy skłonni są postrzegać sytuację w jasnych barwach i raczej podkreślać jedność reakcji Zachodu i zdecydowaną postawę Stanów Zjednoczonych wobec wojny, niż koncentrować uwagę opinii publicznej na problemach i kwestiach wymagających rozwiązania. Ja jednak uważam, że warunkiem roztropnej polityki państwowej jest branie pod uwagę przede wszystkim czarnych scenariuszy i odpowiednie się do nich przygotowanie, również przez aktywne działanie, aby najgorsze się nie ziściło. Strategia „jakoś to będzie”, ryzykowna w indywidualnym życiu, na poziomie państwowym jest zgubna, tym bardziej że sojusznicy chętnie pomagają tym, którzy są silni i często w trudnej sytuacji sami sobie dają radę. Doświadczenia Ukrainy i zmieniającego się wsparcia dla niej Zachodu są najlepszą ilustracją tej prawidłowości.

Marek Budzisz, Samotność strategiczna Polski, wyd. Zona Zero

Wyjaśnijmy jednak kwestię zasadniczą. Samotność strategiczna nie oznacza braku wiary w system sojuszniczy, w którym uczestniczy Polska. Tytułowa teza związana jest z tym, co w wielu wypowiedziach podkreśla Andrew Michta, przyjazny Polsce, ale realistycznie nastrojony amerykański ekspert w zakresie bezpieczeństwa. Otóż mówi on, i nie można nie przyznać mu racji, że państwa takie jak Polska – o naszym potencjale, ambicjach i leżące w takim miejscu globu – muszą kształtować samodzielnie otaczającą własną przestrzeń, w tym przede wszystkim w zakresie bezpieczeństwa. Nasze oddziaływanie musi mieć co najmniej charakter regionalny, musimy starać się wpływać na rozwój sytuacji, tak aby wypadki, które mają miejsce, w efekcie stabilizowały sytuację zgodnie z polskim strategicznym planem wielkiej gry. Czy to oznacza porzucenie przez sojuszników? Wręcz przeciwnie. Samotność strategiczną należy rozumieć raczej jako konieczność przeprowadzenia własnego, polskiego rachunku strategicznego, którego rezultatem powinien być plan działania w perspektywie następnych kilkunastu lat. A ten rachunek trzeba prowadzić w samotności, wychodząc z założenia, że nie wszystkie nasze interesy pokrywają się z interesami naszych sprzymierzeńców. Przez plan działania należy rozumieć również próbę kształtowania systemu sojuszniczego, w którym uczestniczymy, tak aby możliwie dobrze obsługiwał on polskie interesy.

Nikt przy zdrowych zmysłach nie może proponować rozluźnienia więzów z NATO, Stanami Zjednoczonymi czy Unią Europejską, ale równie nieroztropne jest oczekiwanie, że inni rozwiążą za nas nasze dylematy strategiczne. Krótkowzrocznością jest też niedostrzeganie tego, że nasz układ sojuszniczy ewoluuje, zmieniają się oceny sytuacji i znaczenie poszczególnych państw. Nawet jeśli wszyscy maszerujemy w jednym kierunku, to nie w tym samym tempie. Zmieniają się rolę, które mają do odegrania w NATO poszczególne państwa, zmienia się sam Sojusz Północnoatlantycki, zmienia się rachunek strategiczny każdego uczestniczącego w tym aliansie państwa. Wreszcie wojna na Ukrainie pokazuje fundamentalnie istotne kwestie – jak zagospodarować NATO-wską przestrzeń Morza Bałtyckiego, aby skokowo zwiększyć głębię strategiczną i system ewentualnej obrony państw bałtyckich, a także zmusza nas do postawienia problemu charakteru polityki odstraszania na wschodnim froncie NATO. Sam Pakt Północnoatlantycki ewoluuje, zmieniają się potrzeby, spojrzenie strategiczne i wyzwania, w tym najważniejsze – w zakresie regionalnego systemu bezpieczeństwa. Zmusza nas to nie tylko do poruszenia drażliwej kwestii dotyczącej rzeczywistych zdolności naszych europejskich sojuszników z NATO do przyjścia nam z odsieczą, jeśli Rosja zdecyduje się pewnego dnia na kolejną wojnę. Nawet zakładając, że Paryż czy Berlin bez wahania i zbędnej zwłoki postanowią wywiązać się z przyjętych zobowiązań sojuszniczych, co obserwując zaangażowanie tych stolic w wojskowe wspieranie walczącej Ukrainy, nie może być przyjmowane w kategoriach aksjomatu, to pojawia się kwestia zdolności. I tu sprawy mają się znacznie gorzej, bo w obecnym stanie nasi zachodnioeuropejscy sojusznicy nie mają ani potencjału, ani możliwości, aby przysłać odsiecz walczącemu Wschodowi. Mimo szumnych zapowiedzi nie podjęto też jeszcze realnych kroków, aby zmienić ten stan rzeczy. A to oznacza, że z wojskowego punktu widzenia możemy liczyć jedynie na siebie, naszych sojuszników regionalnych i oczywiście na Stany Zjednoczone. Wojnę będziemy musieli przez długi czas prowadzić w samotności, nawet jeśli potoczą się po naszej myśli, czyli Amerykanie nie będą zaangażowani militarnie w rejonie Indo-Pacyfiku. Jeśli będą, to czas samotnej walki w ramach regionalnego układu sojuszniczego może się bardzo wydłużyć.

Hugh White, wybitny australijski specjalista w zakresie bezpieczeństwa, napisał, że mimo geograficznego oddalenia strategiczne położenie Australii i Polski jest w gruncie rzeczy dość podobne. Po pierwsze w obu naszych krajach jeszcze do niedawna elity strategiczne żyły w przekonaniu, że po zimnej wojnie i rozpadzie ZSRR stare układy sił i wzory rywalizacji geostrategicznej odejdą do historii. Te oczekiwania wpłynęły na politykę bezpieczeństwa i w konsekwencji na stan sił zbrojnych. Drugim podobieństwem jest to, że zarówno Polska, jak i Australia, państwa średniej wielkości, przez co należy rozumieć potencjał gospodarczy i ludnościowy, a nie obszar, dziś zagrożone są w oczywisty sposób przez ambitne mocarstwa regionalne chcące rozszerzyć swoją strefę wpływów. Po trzecie „oba nasze kraje są bliskimi sojusznikami USA i uzależniły się od tego sojuszu w nadziei na ochronę przed zagrożeniem ze strony innych mocarstw”. Ale jednocześnie zarówno w Canberze, jak i w Warszawie narasta przekonanie, że w nadchodzących latach i dekadach nie można traktować perspektywy amerykańskiej pomocy jako pewnik. A to oznacza, w opinii Hugh White’a, że zarówno Australia, jak i Polska będą zmuszone w nadchodzących latach do samodzielnego rozwiązania podstawowej kwestii w zakresie własnego bezpieczeństwa, którą jest odpowiedź na pytanie: „Jak najlepiej zadbać o własne bezpieczeństwo wobec potencjalnego zagrożenia ze strony mocarstw bez uciekania się do pomocy Amerykanów?”. To w opinii australijskiego stratega skazuje nas na dążenie do uzyskania samodzielności strategicznej, niezbędnej w obliczu rysujących się zagrożeń.

White, analizując sytuację własnej ojczyzny, buduje hierarchię celów i narzędzi, którymi trzeba będzie się posłużyć, dążąc do ich osiągnięcia. W jego przypadku przybiera to postać systemu koncentrycznego, kręgów bezpieczeństwa o różnym stopniu ważności i różnych w związku z tym priorytetach. W sposób organiczny bezpieczeństwo wiąże się w tym wypadku z oddziaływaniem na przestrzeń otaczającą Australię i z podjęciem próby – w zależności od miejsca na liście priorytetów – przez nią samodzielnego kształtowania sytuacji lub współkształtowania w ramach systemu sojuszniczego. Jednak punktem wyjścia jest zawsze ocena własnej sytuacji strategicznej, sformułowanie głównych celów i budowa adekwatnych narzędzi. Tak samo jest w przypadku Polski.

Zacznijmy od celu, który w naszym przypadku jest dość oczywisty i na poziomie społecznym nie budzi raczej wątpliwości. Jest nim zbudowanie skutecznego systemu obrony przed Rosją. Ale co to w praktyce oznacza i jaką funkcję ten system powinien realizować? Uważam, że w interesie Polski, i to nie traktowanym w kategoriach celu doraźnego, ale wręcz historycznego, leży wypchnięcie Rosji z Europy – odebranie jej możliwości oddziaływania na układ sił na kontynencie europejskim, wpływania na nasze, Europejczyków, wybory, rozgrywanie naszych sporów. Rosja wypchnięta do Azji, obrócona w stronę Chin, oczywiście w sensie geostrategicznym, jest państwem z naszej perspektywy mniej groźnym. To zresztą wydaje się wspólnym interesem naszym i naszego amerykańskiego sojusznika. Oczywiście są też różnice, bo Waszyngton nie jest zainteresowany nadmiernym zbliżeniem Moskwy i Pekinu, tym bardziej przekształceniem Federacji Rosyjskiej w państwo wasalne czy uzależnione od Chin. To też powoduje, że na Zachodzie, ale także w Ameryce, nie myśli się poważnie o realizacji scenariusza, który w Polsce budzi największe nadzieje. Chodzi oczywiście o kolejną smutę w Rosji, a może nawet perspektywę jej wewnętrznej dezintegracji. Na Zachodzie przeważa raczej trzeźwy pogląd, o czym otwarcie pisał ostatnio choćby Robert D. Kaplan, że upadek wielkiego mocarstwa jest zawsze zjawiskiem potencjalnie groźniejszym niż jego trwanie, nawet jeśli mamy do czynienia z mocarstwem agresywnym, gnijącym, a przez to zdolnym do nieobliczalnych ruchów. Rosyjskie elity, które dziś nie przejawiają ochoty do akceptacji swej porażki w wojnie z Ukrainą, już zaczynają szczególnego rodzaju przetarg strategiczny z Zachodem, w szczególności ze Stanami Zjednoczonymi. Mówiąc o gotowości do akceptowania asymetrycznych relacji z Chinami, a jednocześnie otwierając perspektywę konfliktu z kolektywnym Zachodem, który może trwać nawet kolejną dekadę i niewykluczone są w tym czasie nowe wojny, zakreślają oni jednocześnie pole ewentualnego kompromisu, tego, jak ma wyglądać powojenny ład. Rosja nie przyjmie w świetle tych sygnałów poniżającego ją pokoju, a to oznacza, że albo ukraińska wojna będzie się ciągnęła jeszcze długo, albo interesy Moskwy zostaną uwzględnione. Oczywiście będą one w razie porażki – pod koniec 2022 roku jest ona znaczenie bardziej prawdopodobna niż w lutym – podlegały ewolucji i ograniczeniu. Już nierealistyczne jest oczekiwanie dotyczące neutralizacji Ukrainy, odcięcia jej od Morza Czarnego, pozbawienia znaczących sił wojskowych czy zmiany rządzących w Kijowie, ale w innych kwestiach, zwłaszcza po aneksji okupowanych terenów, sprawy są nadal otwarte. Ten przetarg strategiczny, który mam na myśli i który w moim odczuciu już trwa, wpłynie na definicję i możliwości osiągnięcia przez Ukrainę zwycięstwa, a przez to również na bezpieczeństwo Polski. Raczej nie będziemy mieć do czynienia z rosyjską kapitulacją i głębokimi przemianami wewnętrznymi w Federacji, choć oczywiście nie znamy przyszłości i z radością przyjąłbym swoją pomyłkę w tej kwestii. To, co dziś wydaje się realnym scenariuszem, to jakaś formuła modus vivendi. Ale nawet w najlepszym z możliwych wariancie rozwoju sytuacji, który oznacza zwycięstwo Ukrainy, wypchnięcie sił rosyjskich ze wszystkich okupowanych terenów, włącznie z Krymem i Donbasem, i akceptację tego stanu rzeczy przez Moskwę, raczej nie będziemy mieli do czynienia ze stanem trwałego pokoju. Warto przypomnieć w tym kontekście doświadczenia I wojny czeczeńskiej i kończący ją rozejm Chasawjurcie zawarty 31 sierpnia 1996 roku, na mocy którego Republika Czeczenii pozostawała formalnie częścią Federacji Rosyjskiej, w praktyce zaś funkcjonowała jako niezależne terytorium. Rosjanie wycofali się wówczas wojskowo z jej terenów a kwestię formalnego rozstrzygnięcia statusu Czeczenii odłożono na pięć lat. Rosja znajdowała się wówczas w fazie „jelcynowskiej smuty”, ale tym niemniej była w stanie i wykorzystała dany jej w wyniku rozejmu czas, aby lepiej przygotować się do kolejnego starcia, które rozpoczęła z wiadomym skutkiem 11 października 1999 roku.

Ukraina to oczywiście nie jest Czeczenia, ale też Rosja nie jest dziś tak osłabiona, jak była za czasów Jelcyna. Ukraińscy politycy są przekonani, że „dogrywka” będzie miała miejsce, Aleksiej Arestowicz mówi nawet o perspektywie kilku wojen toczonych przez Ukrainę z Rosją, które mogą się zakończyć dopiero około 2035 roku. A zatem mówiąc o zakończeniu obecnej wojny na Ukrainie, musimy stawiać kwestię pokoju – nowego regionalnego systemu bezpieczeństwa i odpowiedniej konfiguracji sił – tak ukształtowaną, aby nie dopuścić do dogrywki na rosyjskich warunkach. Nawet zwycięstwo Ukrainy w obecnej wojnie nie rozwiąże tego dylematu i nie zwolni nas, Polski, z konieczności współkształtowania nowego układu. Jeśli mówimy o zdolnościach do powstrzymywania Rosji, to w obecnej sytuacji, biorąc pod uwagę układ sił i gotowość naszych sojuszników do kontynuowania twardej linii wobec Rosji, wydaje się oczywiste, że bez Polski, bez Ukrainy, Skandynawów i Bałtów, może jeszcze Rumunii i naszych południowych sąsiadów, nie zbudujemy nowego stabilnego systemu. Nie zagwarantujemy sobie bezpieczeństwa, a w konsekwencji możemy nie być w stanie odbudować Ukrainy. Piszę „my”, bo to nasze polskie zadanie. Ukraina, która nie będzie się w stanie odbudować, Ukraina pozostająca państwem gospodarczo i cywilizacyjnie zdegradowanym może przekształcić się w czynnik regionalnej destabilizacji. Uchodźcy nie wrócą, a zwolnieni po wojnie do cywila żołnierze nie znajdą dla siebie miejsca we własnym kraju. Jaki to jest potencjał politycznej destabilizacji kraju, nie muszę pisać. Ukraina nie będzie w stanie przekształcić się w „Izrael Wschodu”, państwo z silną armią, bo po prostu nie będzie miała na to pieniędzy. Dziś PKB tego umęczonego wojną państwa oscyluje na poziomie około 120 mld dol., a powrót do stanu z roku 2021 zajmie Ukrainie w świetle szacunków rządowych analityków najbliższe 10 lat. Pod warunkiem że wojna się zakończy w najbliższym czasie, a kraj będzie się rozwijał w tempie 7,5 proc. średnio w każdym roku. Skąd zatem Kijów weźmie pieniądze na odbudowę swojego potencjału militarnego, jeśli już obecnie relacja długu publicznego do PKB przekracza 100 proc. i z każdym miesiącem przedłużającej się wojny ulega pogorszeniu? Wbrew naiwnym twierdzeniom tych, którzy myślą, że jesteśmy bezpieczni w NATO, tak nie jest. Sprawa przyszłości Ukrainy jest naszą, polską sprawą, bo mamy w gruncie rzeczy do czynienia z dwoma scenariuszami – sukcesu w tym zakresie lub porażki. Innych wariantów nie ma, nie wrócimy do „starych dobrych czasów”, kiedy mogliśmy, Polacy i Ukraińcy, żyć obok siebie, niespecjalnie interesując się sprawami sąsiadów. Gruntownie zmienił to 24 lutego Władimir Putin. Dziś możemy zakończyć wojnę i wygrać pokój, co oznacza skuteczną odbudowę Ukrainy i stworzenie regionalnego systemu bezpieczeństwa, albo przegrać pokój, nawet jeśli uda się wojnę wygrać. Jest to również kluczowy dylemat z zakresu polityki skutecznego odstraszania Rosji. Możemy dysponować wspólnym potencjałem wojskowym, który powstrzyma Moskwę przed kolejną agresją, albo ryzykować „dogrywkę”. Instynktownie czują to ukraińscy politycy, mówiący o znaczeniu bliskiej współpracy między Kijowem a Warszawą i kolektywnym, w ramach powojennego ładu, regionalnym systemie bezpieczeństwa. Alternatywą jest zgoda na przekształcenie się Ukrainy w państwo upadłe, cywilizacyjnie zdegradowane, zniszczone wojną, z którego młodzi ludzie wyjeżdżają, państwo pustoszejące. Jak może to w praktyce wyglądać, nawet bez kolejnej rosyjskiej agresji, można zobaczyć, jadąc do Bułgarii czy Bośni i Hercegowiny. To zresztą czyni iluzoryczną koncepcję „orientacji na Niemcy”, czyli budowania z udziałem Polski europejskiej suwerenności strategicznej. Dlaczego? Nie rozwiązuje to kwestii naszego peryferyjnego położenia, a zwłaszcza w sytuacji oczywistych różnic w ocenie polityki wobec Rosji między Warszawą a Berlinem nie gwarantuje nam bezpieczeństwa. Przede wszystkim dlatego, że europejskie centrum podejmowania decyzji zlokalizowane między Berlinem a Paryżem nie będzie miało skrupułów, jeśli przyjdzie płacić cenę poświęcenia interesów obszarów peryferyjnych w zamian za utrzymanie stabilności. W „nagrodę” za dołączenie do strategicznie suwerennej Europy zakonserwowany zostanie też nasz peryferyjny status państwa II kategorii.

Chcąc myśleć o środkowoeuropejskim systemie bezpieczeństwa, musimy wziąć pod uwagę kwestię białoruską. I z tego doskonale zdają sobie sprawę ukraińscy politycy argumentujący, że pozostawienie Białorusi w rękach Putina czy satrapy w rodzaju Łukaszenki uniemożliwia zbudowanie spójnego systemu bezpieczeństwa w regionie. Ukraina, jeśliby założyć, że w Mińsku nic się nie zmieni, pozostawałaby w sytuacji przypominającej Czechosłowację z roku 1938, państwa otoczonego z trzech stron przez wrogie sobie i przygotowujące się do uderzenia mocarstwo. W takiej sytuacji tylko kwestią czasu byłaby kolejna wojna. Tylko że tym razem Moskale doskonale wiedzą, że nie złamią oporu Ukraińców bez jednoczesnego obezwładnienia Polski, przez którą biegną główne kanały zaopatrzeniowe i która daje Ukrainie głębię strategiczną. Czy to musi oznaczać od razu wielką wojnę kinetyczną z NATO? Oczywiście że nie, ale próba destabilizacji sytuacji w Polsce, wyłączenia nas z gry wedle wszelkiego prawdopodobieństwa zostanie podjęta. Jest to tym groźniejsze w sytuacji – o czym też piszę w tej książce obszernie – gdy NATO nie ma strategii przeciwdziałania agresji poniżej artykułu 5 i do zwalczania rosyjskich działań w szarej strefie jest generalnie słabo przygotowane. Wracając jeszcze do kwestii Białorusi, warto zauważyć, że zmiana jej geostrategicznej orientacji, co moim zdaniem powinno być jednym z priorytetów polskiej polityki w najbliższym dziesięcioleciu, zmienia również zagrożenie związane z istnieniem enklawy kaliningradzkiej. Jeśli dobrze wykorzystamy szansę, którą jest wejście Szwecji i Finlandii do NATO, to w połączeniu ze zmianami na Białorusi możemy całkowicie zniwelować wojskowe znaczenie tej wielkiej rosyjskiej bazy wojskowej. Strategicznie oznacza to zażegnanie jednego z największych zagrożeń dla Polski, a ścisły sojusz wojskowy i polityczny z Bałtami, Ukrainą i docelowo z Białorusią odpycha Rosję na co najmniej 500 km od naszych granic. Zmienia też relację sił w Europie, bo Berlin będzie musiał się ostatecznie rozstać z myślą o budowaniu szczególnych powiązań i stosunków z Moskwą. Niewykluczone, że realizacja tego geostrategicznego planu będzie w stanie wyzwolić wreszcie nas, Polaków z przeklętego dylematu naszej polityki rozpiętej między Rosją a Niemcami. Nawet pobieżny rachunek potencjałów państw połączonych zarówno wspólną za czasów I Rzeczypospolitej przeszłością, a dziś podobną oceną zagrożenia ze strony Rosji wskazuje, że jesteśmy w stanie zbudować konfigurację, której Moskalom nie uda się przeciwstawić bez ryzykowania konfliktu nuklearnego. Środkami konwencjonalnymi nie zdołają nas złamać, a przed wojną jądrową ma chronić nas strategiczne partnerstwo ze Stanami Zjednoczonymi, choć nie ma co ukrywać, że kwestia amerykańskiego parasola nuklearnego też musi zostać postawiona na agendzie. Zmienia to również rachunek sił w naszym NATO-wskim systemie bezpieczeństwa, który ewoluuje, co jest rzeczą oczywistą, bo mamy do czynienia z nowymi wyzwaniami.

Warto też postawić pytanie, ile mamy czasu Jak szybko musimy pracować? Odpowiedź jest ważna dlatego, że kieruje naszą uwagę zarówno na to, z jak dużymi zaniedbaniami mamy do czynienia, jak również na to, jak szybko zmienia się środowisko bezpieczeństwa. Prościej rzecz ujmując, daje nam choćby tylko częściową odpowiedź na to, czy musimy liczyć się z głębokimi zmianami, o wymiarze historycznym, bo inaczej nie zdążymy, czy możemy realizować nasze plany w spokojniejszym rytmie, dbając o doprecyzowywanie szczegółów. Warto, szukając odpowiedzi na to pytanie, odwołać się do raportu Alphen Group, międzynarodowego think tanku strategicznego, który w październiku 2022 roku zorganizował debatę 60 ekspertów strategicznych z trzech kontynentów poświęconą wnioskom, jakie płyną z wojny na Ukrainie, niezbędnym kierunkom zmiany zachodniego systemu bezpieczeństwa i temu, w jaką stronę ewoluuje współczesne pole walki. Efektem ich narad i dyskusji jest sześć raportów i syntetyzujący wszystkie ustalenia raport matka – opracowanie będące czymś w rodzaju wprowadzenia do dyskusji, bo nieskrywaną ambicją organizatorów seminarium jest rozpoczęcie w świecie zachodnim poważnej debaty na temat konieczności reform. Alphen Group jest prywatnym think tankiem strategicznym, „nieformalną siatką wiodących myślicieli strategicznych”, jak sami o sobie piszą, którzy w obecnych czasach postanowili połączyć wysiłki, aby poważnie dyskutować o zachodnim systemie bezpieczeństwa, jego brakach i potrzebach. W skład tej sieci wchodzą emerytowani wojskowi (m.in. generałowie Ben Hodges i David Richards), akademicy (prof. Lindley-French, Keir Giles, Andrew Michta czy Anna Wieslander), politycy i eksperci w rodzaju Iana Brzezińskiego, Edwarda Lucasa czy Aleksandra Vershbowa. Listę osobistości można jeszcze ciągnąć, bo w prace Alphen Group zaangażowanych jest kilkadziesiąt osób, ale nie ulega wątpliwości, że mamy do czynienia z gremium zarówno praktyków, jak i ekspertów oraz wieloletnich doradców rządów zachodnich mocarstw. Już pierwszy wniosek, jaki formułują, jest zaskakujący i nieczęsto pojawia się w polskiej debacie publicznej. Otóż – jak piszą autorzy raportu – „Zachodnia polityka odstraszania przed wojną ukraińską zawiodła, ponieważ Rosja nie wierzyła lub nie uwierzyła w to, że demokracje nałożą na nią wysoką cenę, jeśli Moskwa przekroczy czerwoną linię i zaatakuje Ukrainę. To niepowodzenie odstraszania rozpoczęło się w Syrii w 2013 roku i na Krymie w 2014 roku. Odstraszanie nigdy więcej nie może zawieść”. Przekonanie o tym, że w przyszłości odstraszanie nie może zawieść, wprost wynika z obserwacji charakteru obecnej wojny, która jest konfliktem na wyniszczenie, co oznacza, że skala strat jest nieakceptowalna. Mamy tu do czynienia z obserwacją fundamentalnej rangi związaną z zachodnim systemem obrony. Ale po kolei. Zdaniem obradujących w Wilton Park ekspertów wojna na Ukrainie jest „testem siły woli” walczących stron, którymi z jednej strony jest Rosja wraz z jej sojusznikami, a należy założyć, że Moskwa prędzej czy później uzyska wsparcie Pekinu, zaś z drugiej strony oprócz bezpośrednio zaangażowanej w walkę Ukrainy wojną objęte są wszystkie państwa kolektywnego Zachodu. I od siły woli tak szeroko zarysowanych stron konfliktu zależy jego wynik. Mamy też do czynienia ze zamianami w zakresie natury przyszłych wojen – rozszerzeniu ulega zarówno liczba domen, w których konflikty będą miały miejsce, jak i objęte nimi będą obszary do tej pory znajdujące się poza klasyfikacją tradycyjnych konfliktów, czyli wzrośnie rola działań hybrydowych toczonych w szarej sferze. To zaś wymusza zamianę NATO-wskiej strategii obrony i podstawy odstraszania, które „muszą być zatem celowo powiązane z nową drabiną eskalacji, która rozciąga się na spektrum sił hybrydowych, cybernetycznych i hiperwojennych (konwencjonalnych i nuklearnych)”. Wojnę należy zatem rozumieć szerzej niż do tej pory, również poniżej działań o charakterze kinetycznym. Kolejną lekcją wynikającą z dotychczasowego przebiegu wojny na Ukrainie jest przekonanie o niezbędnych zmianach w zakresie systemu dowodzenia. Im jest on bardziej rozproszony, przeniesiony na niższe poziomy, zbliżony do ideału mission command, tym lepiej. W nowoczesnych konfliktach wojennych systemy scentralizowane i zhierarchizowane stają się nieefektywne, powodując, jak w przypadku sił rosyjskich, niemożność wykorzystania przewagi sprzętowej. „Pod pewnymi względami – argumentują Autorzy – współczesna wojna lądowa przypomina wojnę podwodną, ponieważ siły ukraińskie okazały się bardzo sprawne w ukrywaniu się, skradaniu i przeprowadzaniu nagłych uderzeń. Wojna również przesunęła się w kierunku systemu Über-targeting, który oparty jest na zasadzie działania małych i dobrze ukrytych zespołów uderzeniowych, które otrzymały uprawnienia do uderzenia według własnego uznania”. Taka ewolucja pola walki sprawia, że państwa NATO, szczególnie te narażone na atak, będą w najbliższym czasie zmuszone do rozbudowy swoich systemów logistycznych. Od ich sprawności zależy bowiem w dużym stopniu rozwój sytuacji w związku z bardzo aktywnie prowadzonymi działaniami i zaopatrzenie musi po prostu rytmicznie i w dużych ilościach docierać. Co więcej, cały Pakt Północnoatlantycki będzie zmuszony do zmiany formuły obecności swoich sił na rzecz systemu forward deployed, który zakłada budowę systemu magazynów, szczególnie amunicji, ale również sprzętu możliwie blisko teatru przyszłych działań wojennych. Współczesny konflikt rozgrywa się bowiem w takim tempie i z taką intensywnością, że nawet położenie większego nacisku na mobilność i logistykę wojskową, tak jak to obecnie robi NATO, nie gwarantuje, że posiłki zdołają dotrzeć w niezbędnym dla skutecznej obrony czasie. „Wojna na Ukrainie ujawniła również – dowodzą autorzy raportu – podatność sił pancernych i opancerzonych wroga na uderzenia, jeśli te nie są wspierane przez piechotę i śmigłowce, a także zwróciła uwagę na potrzebę uzyskania przez siły NATO zarówno przewagi ogniowej, jak i w zakresie uderzeń kontrbateryjnych. Duża część słabości sił rosyjskich wynika ze skuteczności dronów jednorazowych, dronów szturmowych i systemów amunicji krążącej współdziałających z precyzyjnie naprowadzaną amunicją. Siły NATO potrzebują znacznie więcej wszystkich takich systemów w przestrzeni zarówno taktycznej, jak i strategicznej”. Kolejnym istotnym wnioskiem, który należy wyciągnąć z dotychczasowego przebiegu wojny na Ukrainie, jest dominacja obrony nad atakiem. Nie oznacza to powrotu do wznoszenia umocnionych i ufortyfikowanych linii w rodzaju francuskiej Linii Maginota, ale wymusza przemyślenie architektury systemu, tego, na które środki walki trzeba będzie w przyszłości kłaść większy nacisk. Z pewnością wzrośnie znaczenie sił i środków znajdujących się możliwie blisko linii starcia, ale również, co nie mniej warte podkreślenia, rośnie znaczenie zasobów, które można szybko zmobilizować i dyslokować, w tym odpowiednio wyszkolonych rezerw, które oczywiście trzeba najpierw mieć, bo w czasie wojny nie będzie czasu na ich przygotowanie.

Na te wnioski wypływające z wojny na Ukrainie należy nałożyć generalną, strategiczną ocenę sytuacji, w jakiej znalazł się świat Zachodu, bo dopiero te dwa elementy – ocena kierunku ewolucji współczesnego pola walki i zagrożeń politycznych, rozeznania głównych przeciwników i obszarów ryzyka – pozwalają na sformułowanie programu działań pozytywnych w perspektywie roku 2035, bo do tego czasu NATO musi odbudować i jednocześnie przebudować swój system obronny. Tym bardziej że sytuacja się zmienia, ewoluuje i w umownym 2035 roku „wszystko będzie bronią”. Do użycia wejdą nowe technologie, które „gruntownie zmienią charakter wojny”. Ale tu nie chodzi wyłącznie o kwestie techniczne, zmienić się również musi podejście państw demokratycznych do polityki obronnej. „Jeśli demokracje mają powstrzymać przyszłą wojnę – argumentują autorzy raportu – przywódcy będą musieli zrozumieć i docenić wartość obrony, a nie tylko widzieć jej koszt, i (będą musieli) przekazać to swoim wyborcom”. W przeciwnym razie niesłychany wysiłek, który nas czeka, nie powiedzie się albo da jedynie częściowe rezultaty, niewykluczone, że zbyt małe, aby odstraszyć ewentualnych przyszłych agresorów. Kluczowe w tym kontekście jest zasadnicze przesłanie sformułowane pod adresem Europejczyków. Jak napisali w swym raporcie obradujący eksperci, „najpóźniej do 2035 roku Europejczycy będą potrzebować wysokiej klasy sił szybkiego reagowania, które mogą działać od głębin morskich do kosmosu oraz w różnych domenach powietrza, morza, lądu, cyberprzestrzeni, informacji i wiedzy. Sił o wystarczającej wielkości i zdolnych do manewru na poziomie XXI wieku, aby móc odpowiedzieć na każde zagrożenie, począwszy od Arktyki po Morze Śródziemne. Muszą to być siły głównie z europejskimi zdolnościami, na wypadek gdyby Stany Zjednoczone zaangażowały się gdzie indziej i nie były w stanie zapewnić pełnego uzupełnienia posiłków. Muszą to być siły o wystarczającej liczebności, aby jednocześnie być w stanie wspierać sojuszników na pierwszej linii frontu i radzić sobie z poważnymi regionalnymi kryzysami i rebeliami”. Czy chcemy czekać do umownego 2035 roku na strategiczne przebudzenie Niemców, Francuzów czy Włochów?

Na to nakłada się rewolucja technologiczna, „demokratyzacja” wojny, czyli sytuacja, w której postawa ludności cywilnej w czasie konfliktu staje się jednym z kluczowych czynników systemu odpornościowego państwa. Przyszłe wojny rozgrywać się będą zresztą nie tylko na polu walki, decydować będą również stan świadomości społecznej i zdolności dowódcze elity strategicznej zaangażowanej w walkę kraju. To też jedna z lekcji wojny na Ukrainie, ale znaczenie tych procesów z czasem będzie tylko rosło. A to oznacza też, że na Zachodzie, zwłaszcza w Europie, musi zostać przywrócona kultura planowania strategicznego, w której bierze się pod uwagę najgorsze, a nie najlepsze scenariusze. Może się okazać, że Ameryka nie będzie mogła nam przyjść z pomocą, mimo że niezwykle poważnie traktuje własne zobowiązania obrony „każdego cala” terenów państw NATO. „Jeśli nowa polityka Wysuniętej Obrony NATO (Forward Defence) – piszą autorzy raportu – ma być wiarygodna, to europejscy sojusznicy (oraz Kanada) będą musieli wziąć na siebie znacznie większą odpowiedzialność strategiczną. Będzie to co najmniej wymagało głębokiej zmiany w kulturze i zdolnościach sił europejskich (…). Przede wszystkim Europejczycy muszą zaplanować, jak przewodzić w Europie i wokół niej w sytuacjach nadzwyczajnych przed wybuchem konfliktu i w początkowych fazach samej wojny. Powinni również dysponować siłami ekspedycyjnymi niezbędnymi, aby dać pierwszą odpowiedź na większość kryzysów na peryferiach Europy”. Dziś Europa nie ma takich zdolności i w niemałym stopniu jest uzależniona od Stanów Zjednoczonych. Jednak zmieniająca się sytuacja w świecie skłania do wyciągnięcia wniosku, że przemyślana polityka wzmacniania atlantyckiego systemu sojuszniczego musi oznaczać znaczące zwiększenie zdolności i potencjału wojskowego państw europejskich. A to oznacza również zmianę priorytetów inwestycyjnych i polityki przemysłowej. Dzisiaj w państwach europejskich cykl zamówienie – produkcja – wejście do służby podstawowych platform bojowych trwa od pięciu do siedmiu lat, a to zdecydowanie zbyt długo. Autorzy raportu zdają się w gruncie rzeczy uważać, że jesteśmy w przededniu wojny światowej, i apelują o przyjęcie planów przemysłowych podobnych do brytyjskiego Shadow Industry Plan, którego wdrożenie w 1935 roku pomogło skokowo zwiększyć już w ciągu czterech lat produkcję na potrzeby sił zbrojnych i w konsekwencji wygrać wojnę, choć jak wiadomo, nie było łatwo.

I ten ton raportu jest chyba najbardziej uderzający. Jego autorzy wzywają do potraktowania obecnej sytuacji poważnie i przygotowania się do wojny. Nie jest ona nieuchronna, ale jeśli będziemy słabi, to jej prawdopodobieństwo rośnie, bo agresywne mocarstwa autorytarne w rodzaju Rosji czy Chin liczą się wyłącznie z argumentem siły.

I wreszcie ostatnia kwestia. W czerwcu 2022 roku wysunąłem koncepcją związku federacyjnego między Polską a Ukrainą. Nie myślałem o politycznym planie, który powinien zacząć być realizowany w nadchodzących tygodniach czy co najwyżej miesiącach. Nie przywiązuję też większej wagi do opisania ustrojowego kształtu tej wspólnoty, wychodząc z założenia, że jeśli plan polityczny uda się zrealizować, to z perspektywy formalnoprawnej będziemy mieć do czynienia z tworem nowym, „uszytym” zgodnie z wolą stron i odpowiadającym na realne potrzeby, a nie mającym wcielać w życie akademickie definicje. Tak jak Unia Europejska w obecnym kształcie jest z tego punktu widzenia tworem nowym, co więcej, ewoluującym, tak i związek Polski i Ukrainy, a docelowo może również Białorusi i Bałtów, powinien być żywym organizmem. Dziś być może nie napisałbym o federacji, ale raczej posłużyłbym się angielskim terminem Commonwealth (wspólnoty), który wydaje się lepszy, bo podkreśla równoprawność układających się stron.

Taki właśnie regionalny układ będziemy musieli w nadchodzących latach zaproponować, przekonać do niego naszych partnerów i sojuszników. Mam zresztą wrażenie, że oni tego oczekują. Może nie w Berlinie, tym bardziej nie w Paryżu, bo francuscy liderzy przywykli do myśli, że wszystko wiedzą lepiej, a państwa wschodniej Europy powinny korzystać z okazji, „aby siedzieć cicho”, ale zwłaszcza w Waszyngtonie tego rodzaju aktywność mogą przyjąć z zainteresowaniem i aprobatą. Idea, o której piszę, ma jeszcze jeden walor. Może stabilizować sytuację na Ukrainie. Nie ulega wątpliwości, że najlepszą opcją z naszej perspektywy jest możliwie szybkie wejścia naszych sąsiadów do Unii Europejskiej i do NATO. Mam tu na myśli zarówno Ukrainę, jak i Białoruś. Ale czy jest to scenariusz realny? Jak zareaguje na rozwianie się ich aspiracji społeczeństwo Ukrainy, które dziś jest przekonane, że płaci straszliwą daninę krwi, bo broni europejskich wartości przed moskiewską barbarią, jeśli okaże się, że ich europejskie aspiracje nie ziszczą się szybko? To również z tego powodu my, Polska, musimy mieć plan B. Rozczarowanie ukraińskiego społeczeństwa w takiej sytuacji nie dotknie Berlina, z pewnością nie poruszy sumień we Francji, ale dla naszego bezpieczeństwa i przyszłości może mieć poważne konsekwencje.

To wszystko razem wzięte oznacza, że główne kwestie o charakterze strategicznym, które starałem się sygnalizować w tej książce, muszą być przetrawione, przedyskutowane i rozwiązane w Polsce, przez nas samych. Na tym, a nie na ocenie związków sojuszniczych polega nasza strategiczna samotność, będąca też warunkiem suwerenności.

Powyższy tekst to fragment książki Marka Budzisza pt. „Samotność strategiczna Polski”, wyd. Zona Zero.

Czytaj też:
"To byłby optymalny stan polskiej geopolityki". Bartosiak o celach i wyzwaniach
Czytaj też:
Euroazjatyzm – ideologia Dugina oraz Kremla. Kim jest Aleksandr Dugin?

Źródło: DoRzeczy.pl / Wyd. Zona Zero