Stało się to 10 czerwca 1978 r. Pracowałem wtedy jako oficer GRU w Genewie. Pobyt na Zachodzie utwierdził mnie w moim spostrzeżeniach. Zamożna Szwajcaria w porównaniu z siermiężnym Związkiem Sowieckim wydawała mi się rajem. Nie miałem pojęcia, że można żyć tak cudownie. Mimo to zrobienie tego kroku nie było łatwe. To był w końcu mój kraj, byłem człowiekiem sowieckim, oficerem Armii Sowieckiej. Było to więc dla mnie trudne nie tyle fizycznie – wystarczyło tylko wykonać jeden telefon do brytyjskiej ambasady – ile psychicznie. Zrywałem przecież z całym dotychczasowym życiem…
Gdy wreszcie zdecydowałem się przejść na stronę wolnego świata, pojawił się „drobny problem” – jak przekroczyć granicę. Paszporty dyplomatów sowieckich były bowiem zdeponowane w sejfie KGB w ambasadzie. Nie można ich było sobie ot, tak wziąć i wyjechać. Brytyjczycy przerzucili mnie jednak sobie tylko dostępnym kanałem. Nie mogę powiedzieć, jak to wyglądało, bo nie jest to moja, lecz ich tajemnica. A ja zobowiązałem się do milczenia i nikt mnie z tego zobowiązania nie zwolnił.
Podróż odbyłem z żoną i dwojgiem małych dzieci. Jedno miało sześć, drugie dwa lata. W książce „Akwarium”, w której opisałem tę ucieczkę, nie wspominam o żonie. A to dlatego, że nie mam wystarczającego talentu, by opisać tę cudowną kobietę. Ograniczyłem się tylko do dedykacji „Dla Tani”… Ucieczka dla niej też była bardzo trudna. Porzucała przecież rodzinę, kraj. Jechała ze mną w nieznane. Wspierała mnie w tej przełomowej chwili. Wiem, że bez niej bym sobie nie poradził. Jestem szczęściarzem, że ją poznałem. Kilka lat temu obchodziliśmy rubinową rocznicę ślubu. Jesteśmy małżeństwem od ponad 40 lat.
Czytaj też:
Córka Stalina w USA
Wielka Brytania przybyszom ze Związku Sowieckiego jawiła się jak obca planeta. Działało to jednak i w drugą stronę. Nas Brytyjczycy także traktowali jak przybyszów z Marsa. Pamiętam, że na początku przyszedł do naszego domu hydraulik wymienić jakiś element w systemie grzewczym. W pewnym momencie – a działo się to przy nim – żona rzuciła do mnie jedno słowo po rosyjsku. Już następnego dnia do naszych drzwi zapukało dwóch panów, którzy pod jakimś pozorem zaczęli nas wypytywać, kim jesteśmy, co robimy. Natychmiast po tym, gdy wyszli, zadzwoniłem do brytyjskiego ministerstwa spraw zagranicznych, żeby poinformować o tej wizycie. Po godzinie oddzwoniono do mnie i powiedziano mi, że ci dwaj panowie byli z kontrwywiadu. Gdy hydraulik usłyszał jedno rosyjskie słowo, był po prostu zszokowany. Natychmiast poinformował władze, myśląc, że ma do czynienia z sowieckimi szpiegami. Teraz, gdy Rosjan w Wielkiej Brytanii jest tak wielu, język rosyjski można usłyszeć wszędzie. Wtedy to był ewenement.
Po tym gdy dotarliśmy do Wielkiej Brytanii, Tania i dzieci natychmiast zasnęli. To był dla nich bardzo ciężki dzień. Nie spali dobre 20 godzin. Usiadłem obok nich i zacząłem myśleć o tym, w jakiej sytuacji się znalazłem. Pomyślałem, że chyba zrobiłem fatalny błąd. I że muszę teraz popełnić samobójstwo. Jednak przecież nie mogę się zabić, bo gdy żona i dzieci obudzą się rano, zobaczą trupa. Poza tym zostaną same w obcym kraju. Nie mogę im tego zrobić. A więc rozwiązanie mogło być tylko jedno: zanim odbiorę sobie życie, muszę zabić również moich bliskich. Całe szczęście te myśli szybko mnie opuściły. Gdy dzisiaj to wspominam, sądzę, że byłem na skraju załamania psychicznego. Moje widoki na Zachodzie nie były jednak za ciekawe.
Brytyjczykom zależało tylko na mojej wiedzy, informacjach na temat sowieckiego wywiadu, sowieckiej armii i dyplomacji, które posiadałem. Wiedziałem, że gdy przekażę im wszystkie tajemnice, nie będę im już potrzebny. Nie miałem złudzeń. Uznałem więc, że nie mogę się zdawać na łaskę Londynu, że muszę sam zadbać o rodzinę. Czyli znaleźć pracę. Zresztą już na samym wstępie, pierwszego dnia, Brytyjczycy powiedzieli mi wprost: „Niech pan się nie spodziewa nie wiadomo czego. Jesteśmy biedni”.
Nie byłem rozczarowany. Nie liczyłem bowiem na jałmużnę. „Oczekuję od was tylko jednego” – odpowiedziałem. – „Nie wydawajcie nas Związkowi Sowieckiemu. O to, z czego będę żył, się nie martwcie. To moje zmartwienie. Znam tylko jedno słowo po angielsku: »Paddington«. Z tego, co wiem, jest to nazwa dużej stacji kolejowej w Londynie. Zakładam, że na tej stacji jest publiczny szalet. I zakładam, że ktoś go musi czyścić. Chętnie podejmę się tej pracy. Jestem bowiem gotów w zamian za wolność osobistą szorować wasze sedesy”.
Nie była to wesoła perspektywa. Tej pierwszej nocy w Wielkiej Brytanii – gdy snułem rozważania o mojej przyszłości – wpadło mi jednak do głowy coś innego. A może bym został pisarzem? Uznałem, że to lepszy pomysł niż czyszczenie sedesów, usiadłem przy biurku i napisałem pierwszy rozdział „Żołnierzy wolności”. Mojej pierwszej książki. Gdy Tania i dzieci obudziły się rano, nie zobaczyły trupa, lecz pisarza.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.