"Sprawa reparacji jest zamknięta". Doleśniak-Harczuk: Polacy to zapomniane ofiary
  • Anna SzczepańskaAutor:Anna Szczepańska

"Sprawa reparacji jest zamknięta". Doleśniak-Harczuk: Polacy to zapomniane ofiary

Dodano: 
Brama Brandenburska w Berlinie
Brama Brandenburska w Berlinie Źródło: Pexels / Shvets Anna
"Miejsca pamięci mają w Berlinie Sinti i Romowie, homoseksualiści, ofiary eutanazyjnej akcji T4, a będą go mieli też Świadkowie Jehowy. Te wszystkie grupy zaliczają się do tzw. >zapomnianych ofiar narodowego socjalizmu<. Polacy, mimo, że ich ofiary liczone są w milionach, również znajdują się w tej grupie." - mówi dorzeczy.pl, Olga Doleśniak-Harczuk.

Anna Szczepańska: Przy okazji kolejnej rocznicy ataku Niemiec na Polskę 1 września 1939 r., ponownie pojawiła się kwestia reparacji. Czy Polska ma na nie jakiekolwiek szanse?

Olga Doleśniak-Harczuk: Sprawa jest zamrożona. Przy aktualnej konstelacji rządowej po stronie Niemiec i Polski nie widzę szans jej odmrożenia. Niemiecki historyk i lekarz, dr. Karl-Heinz Roth, który zresztą wydał w Polsce nakładem Instytutu Zachodniego bardzo rzetelną książkę o polskich roszczeniach reparacyjnych, miał pomysł jak sprawę można by wynieść na poziom międzynarodowy, ale w czasie, gdy można było jeszcze coś zrobić, nie wzięto pod uwagę tego pomysłu. Być może w historii każdego narodu trzeba zaprzepaścić kilka szans, by dojść do porozumienia. Robienie ze sprawy reparacji teatru, który zastąpił realne działania, lubiące ciszę, a tylko czasem medialne tąpnięcie, nie przysłużyło się Polsce. Uważam, że z tak dobrze opracowanym raportem strat wojennych Polska miała możliwość nadać sprawie bieg. Może jeszcze kiedyś nadarzy się okazja, ale bez woli i prawdziwej determinacji politycznej będzie trudno. Niemcy szanują silnych partnerów i bardzo dbają o swój wizerunek: wizerunek państwa rozliczonego ze swoją historią. Na straży tego wizerunku stoją niemieckie instytucje znane ze skutecznej soft power.

Friedrich Merz, lider CDU

Ostatnio Niemcy chwalili się postawieniem „tymczasowego" kamienia upamiętniającego polskie ofiary zabite przez nazistów. Wielu Polaków uznało to za policzek i poniżenie, a nie akt skruchy.

Ten 30-tonowy głaz, który wywołał w Polsce tyle kontrowersji, ja odczytuję jako pospieszny gest maskujący wieloletni paraliż decyzyjny Berlina. O idei pomnika mówi się od 2017 r. Mówią o nim ludzie dobrej woli po stronie niemieckiej, tylko że oni o takich sprawach nie decydują. Parlament zaakceptował samą ideę, gorzej było z projektem, z porozumieniem co do kształtu i rozmachu. Ostatecznie uzgodniono, że w Berlinie stanie pomnik i Dom Polsko-Niemiecki jako miejsce spotkań oraz wystaw stałych i czasowych związanych nie tylko z niemieckimi zbrodniami, ale też historią relacji polsko-niemieckich. Mam jednak obawy, że przy takiej koncepcji może dojść do rozmycia kwestii, która miała być kluczowa.

Czyli jednak Niemcy rozumieją, że sprawa drugowojennych zbrodni wciąż wywołuje w Polsce wiele emocji, a jednak wciąż jakby nie przeprosili za nie.

Strona niemiecka rozumie te emocje. Problem w tym, że nie przekłada się to na działania, które choć w ułamku zadośćuczyniłyby ogromowi zbrodni i zniszczenia Polski pod niemiecką okupacją. Nie ma woli aby to uczynić, ponieważ z punktu widzenia niemieckiego każde tego typu działanie pociągnęłoby za sobą roszczenia innych państw. O wiele bezpieczniej jest zaproponować bliżej niezdefiniowane „wspólne projekty”, niż podejść do sprawy należycie, z szacunkiem do ofiar i państwa, które poniosło niewyobrażalne straty. Narracja, w której z jednej strony wychwala się „cud polsko-niemieckiego pojednania”, a z drugiej strony ignoruje roszczenia jest linią przemyślaną. I nie widzę szans na jej zmianę, ponieważ wymagałoby to aktywnej, poważnej i mądrej polityki historycznej ze strony Polski, a ta miota się od histerii po atrofię. Polityka historyczna powinna stać ponad podziałami partyjnymi, być konsekwentna i działać wielotorowo, często w ciszy.

Co się tyczy przeprosin, one już były. Przepraszał Willy Brandt klęcząc pod Pomnikiem Bohaterów Getta w 1970 r., co do dziś jest uważane w Niemczech za piękny gest wskazujący skruchę, choć stanowi też przedmiot sporu niemieckich historyków o to, na ile gest ten był narzędziem polityki wschodniej kanclerza, a na ile gestem uczynionym w stronę Izraela. Przepraszał Frank-Walter Steinmeier. Gerhard Schröder mówił w Warszawie o „niemieckiej hańbie”, ale wykluczał zaspokojenie roszczeń. Przed ostatnimi wyborami do Bundestagu pod Pomnikiem Powstania Warszawskiego wieńce składały delegacje niemieckich chadeków. To są gesty wpisane w przepracowywanie niemieckiej winy za zbrodnie wojenne. Kanclerz Merz natomiast, podobnie jak wcześniej Olaf Scholz i Annalena Baerbock, sprawę reparacji określił jako „zamkniętą”. Z jednej strony uderzają się w piersi, z drugiej prowadzą twardą politykę.

Siedziba Bundesratu w Berlinie

Jak całościowo ocenia Pani niemiecką politykę historyczną?

Jest ona nierozerwalnie związana z pojęciem „kultury pamięci” („Erinnerungskultur”), czyli tym jak Niemcy definiują swoją odpowiedzialność za zbrodnie Trzeciej Rzeszy i jak kształtują pamięć o latach 1939-1945. Jest tu uznanie winy i potępienie zbrodni, jest jednak i kreowanie pewnych baniek pamięci, w które dzisiejsze społeczeństwo niemieckie może wrzucić coś, co pozwala być dumnym z nielicznych, którzy nie poszli za Hitlerem. Takim powodem do dumy jest próba zamachu na Hitlera z 20 lipca 1944 r. i osoba Clausa von Stauffenberga, o którym w Polsce nie możemy mieć dobrego zdania, ale który w Niemczech jest stawiany za wzór żołnierzom Bundeswehry i nie tylko. Kolejnym wzorcem, do którego chętnie odwołują się Niemcy to skazane na śmierć rodzeństwo Sophie i Hans Scholl, którzy działali w grupie oporu „Biała Róża” („Weisse Rose”). Wiele szkół nosi ich imię, są oni bohaterami książeczek dla dzieci, istnieje Fundacja Schollów, która od 45 lat wręcza nagrodę literacką pisarzom i publicystom. Kilka lat temu w mediach społecznościowych można było śledzić w odcinkach dziennik Sophie Scholl przypominający reality show, co stanowiło multimedialną odpowiedź na zmieniające się trendy w postrzeganiu roli Niemców w czasie wojny. O ile stawianie za wzór Stauffenberga jest z polskiego punktu widzenia czymś, co rodzi nasz wewnętrzny sprzeciw, o tyle rodzeństwo Schollów stanowi przykład faktycznego oporu młodych, prawych ludzi wobec narodowosocjalistycznego aparatu represji i zbrodni. Osobiście uważam, że to dobrze, że młodym Niemcom mówi się o tak chlubnych wyjątkach.

Dobrze, że ludzie tacy jak rodzeństwo Schollów czy Thomas Mann są dla Niemców wzorem. Ale czy te, mimo wszystko dość pojedyncze przypadki, nie zaciemniają obrazu całości, czyli tego, jak wyglądały Niemcy za rządów NSDAP?

Wspomniała Pani o Thomasie Mannie, a ja myśląc o literaturze odnoszącej się do narodowego socjalizmu nie mogę nie wspomnieć jego syna, Klasa Manna, autora powieści „Mefisto”. To lektura obowiązkowa dla każdego, kto szuka powieści z kluczem zakorzenionej w realiach niemieckich elit w narodowym socjalizmie i pokazuje drogę, jaką wielu Niemców przeszło chcąc utrzymać się na szczycie, nie wypaść „z obiegu” oraz cenę tego wyboru. W Niemczech, z jednej strony pamięć o wojnie się zaciera, a z drugiej zmienia. Napisano o tym w ostatnich latach wiele książek i artykułów.

Brama Brandenburska, Berlin

W 2007 r. Alexandra Senfft, wnuczka Hansa Ludina, skazanego w 1947 r. za zbrodnie wojenne wydała pracę „Milczenie boli. Niemiecka historia rodzinna” („Schweigen tut weh. Eine deutsche Familiengeschichte“), gdzie rozlicza się z historią własnej rodziny i „zamilczanymi upiorami przeszłości”. To jedna z tych sentymentalnych prac, gdzie niezgoda na dokonaną zbrodnię miesza się z uczuciami do bliskich tworząc niebezpieczne wrażenie, że to potomkowie sprawców są dziś ofiarami czegoś, na co nie mieli wpływu, a czym się ich obciąża.

Do tego nurtu w zdecydowanych słowach odniósł się politolog Samuel Salzborn, autor wydanej w Polsce nakładem Instytutu Pileckiego w tłumaczeniu Kamila Markiewicza książki „Kolektywna Niewinność. Wypieranie Szoah z niemieckiej pamięci z 2020 r. („Kollektive Unschuld. Die Abwehr der Shoah im deutschen Erinnern”). Salzborn polemizując z przekonaniem, że Niemcy odrobili lekcję historii i poczuwają się do odpowiedzialności za zbrodnie swoich przodków napisał, że jest wręcz odwrotnie, a Niemcy uprawiają „mitologię zbiorowej niewinności”.Ja do końca z tezami Salzborna się nie zgadzam, ponieważ on pisze konkretnie o odwrocie Niemców od pamięci o Holokauście. O zagładzie Żydów w Niemczech się pamięta, choć oczywiście nie jest tak, że absolutnie każdy Niemiec zna historię wojny czy potrafi wymienić przynajmniej dwa obozy koncentracyjne. Pamiętajmy, że co czwarty mieszkaniec Niemiec ma historię migracyjną, wielu z tych ludzi nie wie i nie chce wiedzieć nic o Holokauście, ponieważ pochodzą z państw, które nie słyną z dobrych relacji z Izraelem – stąd też zresztą wziął się w Niemczech po części wtórny antysemityzm.

Opowieść o drugiej wojnie to sprawa trudna zwłaszcza dla nauczycieli historii. Tak jak kiedyś o wojnie się nie mówiło, tak teraz mówi się więcej, ale centralnym tematem stał się Holokaust, czyli wydarzenie, o którym młodzi ludzie zakorzenieni w kulturze syryjskiej, afgańskiej czy tureckiej nie chcą słuchać. Nie zmienia to jednak faktu, że w ogólnoniemieckiej świadomości Holokaust jest pierwszym i prawie jedynym skojarzeniem ze zbrodniami Trzeciej Rzeszy. W przypadku polskich ofiar takiego odruchu nie ma. Po to też miał stanąć pomnik upamiętniający polskie ofiary niemieckiej okupacji. Jego rolą było przypomnienie o zapomnianych zbrodniach. I jest to krok logiczny biorąc pod uwagę, że miejsca pamięci mają w Berlinie Sinti i Romowie, homoseksualiści, ofiary eutanazyjnej akcji T4, a decyzją Bundestagu z czerwca 2023 r. pomnik będą też mieli Świadkowie Jehowy. Te wszystkie grupy zaliczają się do tzw. „zapomnianych ofiar narodowego socjalizmu”. Polacy, mimo, że ich ofiary liczone są w milionach, również znajdują się w tej grupie.

Oprócz wspomnianej pracy Senfft „Milczenie boli…” powstało w Niemczech chyba jeszcze wiele innych, podobnych prac.

Tak. Warto odnotować, że np. w październiku ukaże się w Niemczech wywiad – rzeka z aktorem, Peterem Jordanem zatytułowana „Żaden piękny kraj. Wojna taty, moi naziści i niemiecka kultura” („Kein schöner Land. Papas Krieg, meine Nazis und die deutsche Kultur “). Tytuł książki nawiązuje do ludowego utworu z 1840 r., która później stała się piosenką Bund Deutscher Mädel, żeńskiej odnogi Hitlerjugend. Temat jest zatem żywy, ale zmienił się środek ciężkości. Panuje moda na patrzenie na Trzecią Rzeszę i jej zbrodnie przez pryzmat historii rodzinnej. W tego typu publikacjach, niezależnie od tego jak autor by się starał, nie będzie on w stanie pozostać chłodnym narratorem; zawsze wkradnie się pewien sentymentalizm. Z drugiej strony przykład Niklasa Franka pokazuje, że wyjątki się zdarzają, ale te książki z kolei idą w jeszcze inną stronę.

Pozostając w tym temacie, dodam jeszcze, że będąc w Berlinie warto się udać do muzeum „Stille Helden” (Cisi Bohaterowie), w siedzibie niemieckiego resortu obrony przy ul. Stauffenberga. To miejsce pamięci o Niemcach, którzy pomogli Żydom, m.in. o członkach grupy Stauffenberga. Odbywają się tam lekcje historii dla uczniów, a dzieci od 13. roku życia mogą też brać udział w seminariach zdalnych. Sklep muzealny oferuje wiele publikacji na temat „niemieckiego oporu”, można też skorzystać z bogatej biblioteki oferującej 30 tys. tytułów. To jedno z takich miejsc, w którym wykuwa się zupełnie inne podejście do mrocznych lat narodowego socjalizmu. To one będą kształtować pamięć Niemców w kolejnych latach.

Wnętrze siedziby Gestapo w Berlinie (1934)

A czy polska wystawa „Nasi chłopcy" wpisuje się w niemiecką politykę?

Nie widziałam wystawy, więc nie pokuszę się o jej komentowanie. Niemieckie media natomiast zwróciły uwagę na polski spór wewnątrzpolityczny, który ta wystawa wywołała. Nie bez satysfakcji zresztą. Myślę, że powinniśmy się przygotować na to, że przy okazji paneli dyskusyjnych i wydarzeń związanych z obchodami drugiej wojny światowej może znaleźć się ktoś, kto zinstrumentalizuje tę wystawę, aby podważyć postawę Polaków podczas wojny. Nikt nie będzie wchodził w subtelności, nie będzie niuansował, rozważał, czy to był przymus, czy nie, ponieważ w czasach krótkiego przekazu wygrywa ten, kto da bardziej clickbaitowy tytuł. „Polacy w Wehrmachcie” to nośne hasło. Na razie pozostajemy na poziomie mediów, ale wyobraźmy sobie hipotetyczne negocjacje polsko-niemieckie dotyczące zadośćuczynienia, w których strona niemiecka wyciąga folder z tej wystawy. Brzmi prymitywnie, byłoby bardzo naciągane – zdaję sobie z tego sprawę – ale czy można uznać taki wariant za niemożliwy?

W ostatnich tygodniach na jaw wyszedł skandal z udziałem byłego już dyrektora Instytutu Pileckiego, Krzysztofa Ruchniewicza, który chciał debatować z Niemcami na temat zwrotu przez Polskę niemieckich zabytków. Czym dla Niemców jest „Berlinka”?

Tak jak sprawa reparacji dla Polski jest dla Berlina „zamknięta”, tak roszczenia wysuwane wobec Polski, głównie w kwestii zwrotu bibliotecznych zbiorów pruskich zwanych „Berlinką” pozostają otwarte. Nieżyjący już pełnomocnik rządu federalnego ds. zwrotu niemieckich dóbr kultury, Tono Eitel mówił o tych książkach jako o „ostatnich niemieckich jeńcach wojennych”. W starania o zwrot Berlinki są zaangażowane instytucje takie jak Fundacja Pruskiego Dziedzictwa Kulturowego i Niemieckie Centrum Strat Dóbr Kultury. W 2018 r. o stan negocjacji między Polską a Niemcami w sprawie zwrotu tych dóbr pytał w zapytaniu poselskim klub parlamentarny AfD. Ta kwestia wciąż budzi emocje.

Niemcy wywozili swoje skarby na wschód by ustrzec je przed atakami aliantów, a po wojnie te zbiory znalazły się w granicach Polski. Nikt nie pojechał po nie ciężarówką z Warszawy do Berlina i nie zrabował. Tego samego nie można powiedzieć o rabunku polskich dóbr kultury lub metodycznym paleniu polskich księgozbiorów przez niemieckiego okupanta. Stawianie tych strat na równi, nazywanie ich „Beutekunst” (złupiona sztuka) jest w moim odczuciu nadużyciem. Jak zauważyła jedna szwajcarska pani historyk w tekście poświęconym książkom z pruskiego zbioru – książki te noszą liczne ślady, ekslibrisy, pieczątki, dzięki czemu można prześledzić „ich ślad migracyjny”. Nie dodała, że w przejmowanych np. z Uniwersytetu Jagiellońskiego polskich zbiorach wymazywano dowody wskazujące na ich historię. W przypadku tych książek romantyzowany „szlak migracyjny” nie jest więc aż tak widoczny.

Olga Doleśniak-Harczuk jest publicystką i dziennikarką zajmująca się sprawami niemieckimi; autorka strony www.berlinskitygiel.pl

Czytaj też:
Pożoga z Zachodu. Niemcy atakują z trzech kierunków bez wypowiedzenia wojny
Czytaj też:
Ksiądz Jan Macha. Ścięty przez Niemców za niesienie pomocy
Czytaj też:
Najdłużej działający obóz. Niemcy zaczęli budować go już na drugi dzień po ataku na Polskę

Źródło: DoRzeczy.pl