Polak próbował uciec do Afganistanu. Oto, co go spotkało

Polak próbował uciec do Afganistanu. Oto, co go spotkało

Dodano: 
Sowieccy żołnierze w Afganistanie, 1986 r.
Sowieccy żołnierze w Afganistanie, 1986 r. Źródło:Wikimedia Commons / RIA Novosti archive, image #24609 / Alexandr Graschenkov / C
- Uważaliśmy, że do komuchów powinno się strzelać. Powiedziałem koledze o próbie przedostania się do Afganistanu, by móc złapać za broń i walczyć z okupantem. On stwierdził, że również chętnie by spróbował. Ustaliliśmy, że jedziemy. Zatrudniliśmy się wówczas w porcie, by rozpoznać teren i spróbować wyrwać się z kraju drogą morską – mówi Roman Zwiercan, w czasach PRL opozycjonista, członek m.in. „Solidarności Walczącej”.

Paweł Chrząszcz: Co spowodowało, że został pan opozycjonistą? Pańscy rodzice funkcjonowali w systemie komunistycznym, byli niejako po drugiej stronie.

Roman Zwiercan: Ziarenkiem, które zostało we mnie zasiane w tej kwestii, były wydarzenia z roku siedemdziesiątego. Ja mieszkałem w Gdyni w centrum, z okien widziałem czołgi, manifestacje, walki uliczne. Atmosfera tamtych czasów wywarła na mnie ogromny wpływ. To było przerażenie, nie wiedziałem do końca, co się dzieje – miałem wówczas zaledwie 8 lat. A w nawiązaniu z relacjami, które słyszałem w domu, że ojciec się bał, gdy jadąc do pracy w mundurze podoficera wojsk lotniczych, słyszał w autobusie głosy: „jak widzę takiego sk…syna, to mi się nóż w kieszeni otwiera” – musiało to na mnie w jakiś sposób działać.

Tamten okres wzbudził we mnie również ciekawość do historii. W późniejszym czasie nałożyły się kolejne kwestie. Jako nastolatek buntowałem się przeciwko rodzinie i przeciwko autorytetom. Ojciec był wojskowym, ale słuchał Radia Wolna Europa. Mieszkaliśmy w malutkim mieszkaniu, więc siłą rzeczy i ja słuchałem audycji tam nadawanych. To stamtąd po raz pierwszy usłyszałem o różnych wydarzeniach, które pokazywały mi, że można się buntować trochę szerzej.

Mówi pan o emocjonujących wydarzeniach, których jeszcze nie rozumiał z racji młodego wieku. Jednak przyszedł taki moment, w którym podjął pan świadomą decyzję, że chce działać…

- Pamiętam rok osiemdziesiąty, kiedy wybuchły strajki w stoczni Gdynia. Dowiedziałem się o tym z samego rana widząc, że przed piekarnią jest nadspodziewanie duża kolejka. Już wtedy zdawałem sobie sprawę z tego, że coś się dzieje, ale nie wiedziałem dokładnie co. Będąc już pod sklepem, usłyszałem, co się dzieję. Kupiłem więc ten chleb i pobiegłem pod stocznię. Pod bramą masy ludzi, oczywiście nie można było wejść. Więc wraz z kolegami pomagaliśmy protestującym, na ile mogliśmy. Dostawaliśmy od nich materiały, ulotki i roznosiliśmy po mieście.

Rodzina raczej nie była zadowolona z pańskiego wyboru…

- W domu miałem kazania. Ja identyfikowałem się z tymi ludźmi, którzy się buntowali. We mnie był bunt przeciwko władzy, przeciwko autorytetom i oczywiście rodzicom, którzy stali po drugiej stronie. W wakacje 1980 roku mój bunt dosyć mocno się skrystalizował. Miałem 18 lat, byłem przekonany, że mogę już sam za siebie decydować. W jednej z kłótni z rodzicami usłyszałem, że dopóki mieszkam pod ich dachem, to mam się słuchać. Długo się nie zastanawiając, odpowiedziałem: to ja się wyprowadzam z domu. Finał był taki, że wylądowałem na ulicy. Przez pewien czas pomieszkiwałem u kolegów, ale trzeba było podjąć decyzję i iść do pracy, zacząć na siebie zarabiać. Szkoła poszła w odstawkę, a ja do roboty. Wylądowałem na Śląsku, przez około dwa miesiące pracowałem w kopalni. Bardzo liczyłem, że znajdę tam również klimat Solidarności, walki o wolny kraj. Niestety, mocno się zawiodłem. Ludzie myśleli tam przede wszystkim, by zarobić i przetrwać do „pierwszego”. Nikomu nie chodziło po głowie, by protestować, by obalać system komunistyczny. Widząc, jak to wygląda, wróciłem na Wybrzeże. Kątem u kogoś mieszkałem, trochę pracowałem, a przede wszystkim bardzo dużo czytałem podziemnej prasy, książek, ulotek.

Była też proza życia. Trzeba było pracować, zarabiać, by jakoś żyć. Nie wszyscy też uczestniczyli w działaniach przeciwko władzy. Byli zwykli ludzie, którzy po prostu chcieli normalnie funkcjonować. Czy ta proza nie demobilizowała pana?

- Oczywiście, że czasem moje oczekiwania bardzo odbiegały od rzeczywistych zdarzeń. Prostym przykładem była sama „Solidarność”. Ja na początku myślałem, że ta organizacja, ten zbiór ludzi zmieni Polskę, wywali komunistów, pozbawi ich władzy, doprowadzi do jakiejś sprawiedliwości. A tu z czasem się okazało, że do końca tak nie jest. Dzisiaj już wiemy, jak ogromna była tam grupa tajnych współpracowników, której celem było pacyfikowanie i rozgrywanie całego związku na korzyść komunistów. Wtedy zupełnie nie zdawałem sobie z tego sprawy z rozgrywek personalnych. Ale irytowało mnie to, że pojawiały się szumne zapowiedzi strajków, buntów, a potem nagle wewnątrz Solidarności duszono takie działania. Ja jednak nie byłem w tym związku, działałem gdzieś na obrzeżach, ale już wtedy doskonale widziałem, że nie zawsze wielkie hasła i zapowiedzi odzwierciedlały się w życiu.

Roman Zwiercan w młodości

Chciał pan działać. Nie czuł pan obawy, że podejmuje duże ryzyko? Jednak przeciwnikiem było opresyjne państwo, który niejednokrotnie pokazywało, że z buntownikami obchodzi się bardzo ostro.

- Tak, jak najbardziej. Było ryzyko, ale gdzieś w świadomości ukuło się przekonanie, że raczej mnie to nie dotknie.

Ten rozdźwięk, między deklaracjami Solidarności, a potem realnymi działaniami miał wpływ na próby wyjazdu do Afganistanu i walkę z żołnierzami sowieckimi w karabinem w ręku…

- Dokładnie tak. Od ludzi pracujących w Międzyzakładowym Komitecie Założycielskim usłyszałem, że Andrzej Kołodziej został aresztowany za próbę wyjazdu za granicę. Nie wiem czemu, ale uroiło mi się wtedy w głowie, że pewnie też chciał pojechać w miejsce walk zbrojnych, by strzelać do Sowietów. Uznałem więc, że pójdę w jego ślady. Jeśli tutaj wszelkie szersze akcje były tłumione także wewnątrz związku, to ja wyjeżdżam by walczyć. Pierwsza próba miała miejsce w listopadzie 81 roku. Przeszedłem przez zieloną granicę w górach, będąc po stronie czeskiej, znalazłem jakąś stację kolejową, dojechałem do Pragi. Następnie znalazłem sobie pociąg, który jechał do Niemiec. Rozkręciłem w łazience klapę w suficie, wszedłem na górę, schowałem się za zbiornikiem wody. Problem polegał na tym, że skrytka ta była dość znana służbom, więc finalnie mnie znaleziono. Gdy pociąg dotarł do Pilzna, wyciągnięto mnie z tej skrytki i tak właściwie zakończyła się cała wyprawa. Przetrzymali mnie jakiś czas Czechach, potem przerzucili do Polski. Wylądowałem w więzieniu w Bielsku-Białej, w którym to zastał mnie stan wojenny. Ja przesiedziałem tam do lutego. Trafiłem następnie do Krakowa, gdzie czekała mnie rozprawa. Wylądowałem w sądzie na terenie jednostki wojskowej. W samym budynku było właściwie pusto. W oddali dostrzegłem tylko jedną postać w wojskowym ubraniu, okazało się, że był to mój ojciec. Sama sprawa trwała może z dziesięć minut. Finalnie wówczas dostałem „zawiasy”. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałem, że dzięki obecności ojca tak łagodnie mnie potraktowano.

Wychodzi pan z sądu z ojcem, wracacie do domu. Rozmawialiście na temat tego, co się wydarzyło?

- Właściwie nic. W aucie była cisza. Po wyjeździe z Krakowa, zatrzymaliśmy się na chwilę u rodziny pod Częstochową. Tam też właściwie wymieniliśmy tylko jakieś półsłówka. Nie mieliśmy wspólnego języka, tę ciszę między nami bardzo dobrze pamiętam. Kojarzę podczas powrotu do Gdyni informację radiową, że w Warszawie zastrzelony został sierżant Karos. We mnie pojawiła się wręcz euforia: wreszcie! Ktoś się broni, ktoś chce walczyć! Byłem naładowany ogromną złością, po tych niespełna trzech miesiącach przesiedzianych w celi. Pamiętam, że władza zwoziła do więzienia zwykłych ludzi, zwykłych strajkujących i to z wyrokami kilkuletnimi! We mnie wzbierała wściekłość, stąd jeszcze bardziej się przekonywałem do słuszności swoich działań.

Wracacie do Gdyni, co się dalej dzieje?

- Miałem obowiązek pójścia do pracy, do szkoły. Ale w domu wytrzymałem może tydzień. Zacząłem jeździć do Gdańska, pod Brygidę. Ganiałem po mieście, brałem udział w różnych manifestacjach, ulicznych bitwach z ZOMO. Kolportowałem bibułę, drukowaliśmy z kolegami ulotki, malowaliśmy na murach. O ostrzejszych akcjach przeciwko władzy nie było mowy, cały czas je pacyfikowano i kazano czekać. Miałem wrażenie, że ulica chciała działać - wśród młodych ludzi nie brakowało radykalnych zapędów. Wydaje mi się, że gdybyśmy wówczas mieli broń, to zaczęlibyśmy strzelać. Ludzie wysoko postawieni w „Solidarności” mieli inną wizję obchodzenia się z komunistami, więc cały czas blokowali zapędy młodych. To było deprymujące.

I ponownie spróbował Pan wyjazdu do Afganistanu.

- W trakcie działań, poznałem chłopaka spod Gdyni. Mieliśmy podobne podejście - uważaliśmy, że do komuchów powinno się strzelać. Powiedziałem mu o próbie przedostania się do Afganistanu, by móc złapać za broń i walczyć z okupantem. On stwierdził, że również chętnie by spróbował. Ustaliliśmy, że jedziemy. Zatrudniliśmy się wówczas w porcie, by rozpoznać teren i spróbować wyrwać się z kraju drogą morską. Po kilku dniach pracy, schowaliśmy się na pokładzie jednego ze statków, który miał płynąć na Daleki Wschód z przystankiem w Danii. Statek wypłynął kilka dni po ustalonym terminie, co było dla nas bardzo niekorzystne, bo nie mieliśmy ze sobą zbyt dużo prowiantu i wody.

Mudżahedini w górach Afganistanu

Po dwunastu godzinach od wypłynięcia, zdecydowaliśmy na ujawnienie się, licząc, że już spokojnie dopłyniemy do celu. Marynarze widząc, że mają nieproszonych gości, zawrócili do Świnoujścia. W porcie nas aresztowano. Przedtem ustaliśmy oficjalną wersję zdarzeń, w razie wpadki. Mieliśmy powiedzieć, że zasnęliśmy podczas ładowania i dlatego znaleźliśmy się na morzu. Niestety kolega powiedział prawdę podczas przesłuchania, a nadmiar złego dodał, że celem było dotarcie do Afganistanu i chęć walki. Przypominam, że ja miałem już zawiasy. Finał był taki, że mi odwieszono dwa lata odsiadki za poprzednią akcję, dołożyli półtora za drugą, więc łącznie 3,5 roku więzienia.

Wyszedł pan po około dwóch latach odsiadki - otrzymał pan warunkowe zwolnienie. Kolejnym etapem w pana życiu była Solidarność Walcząca…

- Przede wszystkim moje nastawienie do władzy było jeszcze bardziej negatywne, aniżeli po pierwszym razie. Skontaktowałem się z Wiesią Kwiatkowską, (dziennikarka z Gdyni, pracowała w MKZ jako archiwistka i miała dokumentować wydarzenia z roku 70’ – przyp. red.), którą poznałem jeszcze przed pierwszą próbą ucieczki z kraju. Ona dała mi „bibułę” Solidarności Walczącej z Wrocławia. Długo się nie zastanawiałem, od razu do nich wstąpiłem. Wiesia jeszcze mnie namówiła, bym podjął pracę w Stoczni im. Komuny Paryskiej, ponieważ tam będę mógł działać. To zbiegło się z informacją, że szykuje się wielki strajk ostrzegawczy, ponieważ zapowiadane są podwyżki cen. Kilka dni przed tym strajkiem, Jerzy Urban wystąpił w telewizji i stwierdził, że jeszcze zastanawiają się nad decyzją, więc rządzący zrobili krok do przodu, żeby uspokoić ludzi. Finał był taki, że dwa lub trzy wydziały w naszej stoczni zastrajkowały, w tym także my – dział szkoleniowy. Kierownik prosił byśmy tego nie robili, tylko abyśmy powiedzieli, że mamy przerwę śniadaniową. Oczywiście nie zgodziliśmy się i ostentacyjnie zastrajkowaliśmy, za co ostatecznie nas fizycznie wyrzucono jeszcze przed końcem zmiany. Problem polegał na tym, że tylko nas wywalono, i to za piętnaście minut protestu. Nie mogliśmy się z tym pogodzić.

To był powód, dla którego zdecydowaliście się na zorganizowanie strajku głodowego na terenie stoczni?

- Tak. Po rozmowach z Wiesią Kwiatkowską i jeszcze paroma osobami, uznaliśmy, że to będzie odpowiednia reakcja. Pytanie było, gdzie zorganizować taką głodówkę, by została ona zauważona, a jednocześnie, by nas służby nie zwinęły. W związku z tym padł pomysł, aby zrobić protest na kominie elektrociepłowni w stoczni. Po tygodniu od wyrzucenia, wraz z ludźmi udało nam się dostać na teren zakładu. Na górze komina znaleźliśmy się o 10:10 rano. Cały protest trwał niecałą godzinę. Najpierw przyszedł nasz majster z pytaniem, czego chcemy, więc krótko odpowiedzieliśmy, że żądamy przywrócenia do pracy. Potem pojawił się kierownik, który stwierdził, że wrócimy do pracy. W między czasie pod ten komin zaczęli schodzić się ludzie, bo zobaczyli co się dzieje. W pewnym momencie pod kominem zebrał się potężny tłum. Do nas przyszedł dyrektor ds. pracowniczych i poinformował, że wracamy do pracy. Przy zejściu, ludziom zebranym na dole, również powtórzył, że zostajemy przywróceni. Gdybyśmy jeszcze trochę posiedzieli na górze, to cała stocznia by przerwała pracę, ale nie mieliśmy wówczas powodu. Obiecano nam to, czego oczekiwaliśmy. Zaproszono nas do pokoju dyrektora, by dopełnić formalności. Tam zostaliśmy przetrzymani do momentu, aż zakład opustoszeje. Wówczas wpakowano do milicyjnego auta i przewieziono na komisariat. Po przesłuchaniu trafiliśmy do aresztu i tam przebywaliśmy czterdzieści siedem godzin. Po tym czasie wsadzili nas do „suki” i zawieźli do szpitala psychiatrycznego. Bezprawnie spędziłem w tym miejscu około miesiąc. Skontaktowałem się z Wiesią Kwiatkowską, odwiedzili mnie Joasia i Andrzej Gwiazdowie, którzy mieli jakieś kontakty w tym szpitalu. W pewnym momencie uznałem, że najwyższy czas rozpocząć kolejną głodówkę, ponieważ bezprawnie byłem przetrzymywany w takim miejscu. Napisałem stosowne oświadczenie i rozpocząłem głodówkę. Następnego dnia, jak gdyby nigdy nic po prostu mnie wypuszczono.

W trakcie powrotu do domu został pan zaatakowany przez nieznanych sprawców i bardzo dotkliwie pobity.

- Owszem. Zostałem szarpnięty, a następnie otrzymałem potężny cios w głowę, po którym zalałem się krwią. Uderzono mnie jeszcze kilkukrotnie no i niestety wyłamano nogę. Z ulicy zostałem zabrany przez jakiegoś przypadkowego taksówkarza i zawieziony na pogotowie. Gdy mnie tylko opatrzono, nogę wsadzono w gips, opuściłem szpital i przyjechałem do Wieśki, do której zadzwoniłem i poinformowałem o całym zdarzeniu. Spędziłem u niej trzy miesiące.

To wtedy pojawił się pomysł, by pomógł panu Lech Wałęsa?