„Nakład «The Past Societies» wyniósł (uwaga!) sto egzemplarzy, z czego prawie połowa to egzemplarze autorskie. Co oznacza, że do sprzedaży trafi 60 kompletów!!” - pisze Szymon Zdziebłowski w serwisie Nauka w Polsce.
Koszt realizacji projektu (finansowanego przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego) wyniósł 1,4 mln zł, a prace nad nim trwały przez pięć lat. Wypuszczenie na rynek zaledwie 60 egzemplarzy oznacza, że już w momencie wydania, seria będzie praktycznie niedostępnym dla przeciętnego czytelnika unikatem. To za mało nawet dla samych bibliotek. Co równie zaskakujące, cena jednego tomu ma wynosić 200 zł, tzn., że za liczącą 1800 stron serię trzeba zapłacić 1000 zł.
Ktoś złośliwy mógłby policzyć, że „wyprodukowanie” każdego ze stu egzemplarzy kosztowało 14 tys. zł. W projekcie Instytut Archeologii i Etnologii Polskiej Akademii Nauk przewidziano jednak udostępnienie publikacji w formie elektronicznej. Słusznie, drukowanie opasłych tomów przy niskich nakładach jest kosztowne i nie zawsze ma sens. Publikacja elektroniczna ma jednak kosztować ok. 300 zł za całą serię.
Czytaj też:
"Przeszłe społeczeństwa" - nowa publikacja o najstarszych dziejów Polski
Zwykle w takich sytuacja szanse edukacyjne uboższych studentów i miłośników historii wyrównywały serwisy, w których użytkownicy nieodpłatnie i nielegalnie udostępniali książki w formie elektronicznej. Tym razem ściągnięcie plików z „chomika” w większości przypadków nie pomoże, bowiem wydawca postanowił udostępnić „Przeszłe społeczeństwa” wyłącznie dla urządzeń firmy Apple. Jeśli więc nie dysponujemy iPhonem, iPadem lub MacBook, o zapoznaniu się z serią możemy zapomnieć. Szkoda, tym bardziej, że ostatnie podobne kompendium wiedzy - „Prahistoria ziem polskich” - wydano w latach 70. i 80.
Projekt prowadzi prof. Przemysław Urbańczyk, który jest znakomitym popularyzatorem nauki. Być może właśnie stą spory zawód w środowisku miłośników historii i archeologii. Teksty składające się na publikację mają formę przystępnych esejów. Seria ukazała się w języku angielskim pod tytułem „The Past Societies”, co również jest świetnym posunięciem (będzie również oczywiście wersja polska). To pokazuje, że zamysł twórców projektu był dobry.
Skoro jednak zapłaciliśmy z podatków 1,4 mln zł na realizację projektu, to dlaczego mamy po raz drugi płacić za zakup publikacji? Celem całego przedsięwzięcia jest przecież popularyzowanie nauki. „Przeszłe społeczeństwa” można było udostępnić nieodpłatnie w formie elektronicznej.
Błędne koło pisania do szuflady
Mimo że dla człowieka nieznającego realiów świata polskiej humanistyki, cała ta sytuacja może wydawać się absurdalna, nie rozumiem wyrazów oburzenia. Przecież polska nauka generuje mnóstwo projektów, których rezultaty znane są jedynie ich realizatorom i rozliczającym granty. „Przeszłe społeczeństwa” wyróżniają się tu pozytywnie - zadbano o tłumaczenie 1800 stron na język angielski, a także o elektroniczną formę publikacji, która nawet jeśli ogranicza się do platformy Apple'a, w projektach naukowych nadal nie jest czymś oczywistym. Twórcy projektu nie zrobili nic, co w świecie polskiej nauki byłoby niezwykłe. Naukowcy, którzy dbają o popularyzację efektów swojej pracy - co od lat świetnie robi prof. Urbańczyk - nadal należą do rzadkości.
Zawód środowiska miłośników historii wynika z tego, że tym razem projekt był wyjątkowo interesujący. Tymczasem efektem prac trwających niekiedy latami, często są trudno dostępne publikacje, które docierają do bardzo wąskiego grona osób. Wielu z nich nikt ich nie czyta, nie mają więc wpływu na naukę, a społeczeństwo, które za nie zapłaciło, nie dowiaduje się o ich istnieniu. W konsekwencji prośby badaczy, którzy od lat domagają się zwiększenia środków przeznaczanych na naukę, często trafiają w pustkę. Skoro społeczeństwo nie rozumie znaczenia pracy badaczy, szczególnie humanistów, co motywuje rząd do zwiększania finansowania przedsięwzięć, które nie przysporzą partii nowych wyborców? Program 500 plus, budowa stadionu lub autostrady daje generuje wzrost poparcia. Projekt, o którym dowie się garstka ludzi, nie przysporzy głosów, o które warto walczyć. Wybory można wygrać zupełnie ignorując tę część środowiska akademickiego, która nie jest szerzej rozpoznawana.
Bez „sprzedania” odkrycia społeczeństwu, tzn. zainteresowania nim szerszego kręgu ludzi, również zupełnych amatorów, część pracy naukowej traci sens i w konsekwencji również społeczne poparcie dla finansowania kolejnych przedsięwzięć. Bez dodatkowych środków i dobrego systemu ich wydawania, trudno zrealizować wartościowe projekty. Koło się zamyka.
Aby uświadomić sobie skalę problemu, przeprowadźmy prosty eksperyment myślowy. W proteście przeciw zbyt niskim zarobkom na ulicę wychodzi kilka grup społecznych - rolnicy, lekarze, nauczyciele i pracownicy naukowi wydający książki w nakładzie sięgającym 100-200 egzemplarzy. Żadna z tych grup nie zyska poparcia całego społeczeństwa, ale łatwo wyobrazić sobie, kto zostanie kompletnie zignorowany. Zamiast budowania szacunku dla profesji, rozpowszechnia się pogląd, według którego socjolog najlepiej nadaje się do smażenia frytek, a historyk włoży największy wkład do społeczeństwa, jeśli rozpocznie karierę szeregowego robotnika w fabryce w Holandii.
Wycofywanie się nauki rodzi bzdury
W tym właśnie miejscu pojawia się element łączący środowisko akademickie z resztą społeczeństwa - popularyzacja nauki. Badacze często odnoszą się do tego aspektu nauki protekcjonalnie, niekiedy uznając, że jest to mało poważne zajęcie, może nawet niegodne naukowca. Lukę tę wypełniają m.in. dziennikarze, czasami znakomicie wywiązując się ze swojego zadania, ale często też tabloidyzując przekaz, nadmiernie upraszczając fakty, a w skrajnych przypadkach, w pogoni za oglądalnością, pisząc kompletne bzdury.
Tak też dzieje się w przypadku starożytnej historii ziem polskich. Tam, gdzie nie ma nauki, zrodziły się brednie. Książki oparte na pseudonaukowych fantazjach na temat historii Polski są wydawane przez duże wydawnictwa. Z pełną powagę w bibliografii podaje się całe zestawy filmów z YouTube'a, nagrywane przez szarlatanów pseudonauki i zwykłych szaleńców. Rozprzestrzeniająca się wiara w istnienie „Imperium Lechitów” - starożytnych Polaków/Słowian, którzy pokonali Aleksandra Wielkiego, jest tylko smutnym, za to spektakularnym przykładem porażki systemu nauki i edukacji. Współczesne mity mogą być jednak znacznie bardziej niebezpieczne. Tak jest w przypadku ruchu antyszczepionkowego, którego działalność doprowadziła do znaczącego wzrostu liczby niezaszczepionych dzieci. W 2011 roku rodzice odmówili szczepień 4,7 tys. dzieci, w 2015 roku liczba ta wzrosła do 17 tys. W mediach co jakiś czas pojawiają się przygnębiające przykłady śmierci, do których w ten sposób doprowadzili bezmyślni rodzice. Powyższe przykłady tylko pozornie nie mają ze sobą związku. Zjawiska te wynikają właśnie z niedocenienia wartości, jaką wnosi popularyzacja nauki.
Polak, który zainteresuje się tym, co działo się z jego krajem w starożytności, w księgarni nie znajdzie świetnego kompendium wiedzy przygotowanego przez Instytut Archeologii i Etnologii PAN. Może trafi na jedną z dobrych, popularnonaukowych książek pracowników instytutu, ale biorąc pod uwagę środki przeznaczane na promocję, kupi raczej pseudonaukowe fantazje o „Imperium Lechitów”, dostępne niemal w każdej księgarni.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.