W lutym 1917 r. został obalony carat. A wraz z nim zaczął się w Rosji zamęt, pogłębiony wojenną demoralizacją i coraz silniejszą bolszewicką agitacją. Wojsko rosyjskie na tyłach frontu ulegało rozkładowi może głównie z powodu działalności partii Lenina, obiecującej koniec trwającej już trzy lata wojny i ziemię dla chłopów. W czerwcu 1917 r. w Kijowie Ukraińska Centralna Rada wydała pierwszy uniwersał proklamujący ukraińską autonomię w państwie rosyjskim, a w listopadzie proklamowana została Ukraińska Republika Ludowa. Jednocześnie ogłoszono, że cała ziemia dworska i kościelna przechodzi w ręce chłopów bez odszkodowania. Ukraińscy chłopi poczuli się właścicielami polskich pałaców, dworów i pól. „Treba nam zemli, nie treba paniw!”. Było to hasło do rabunku i zniszczenia, a fala tych działań, a także mordów, podniecanych przez bolszewicką agitację zdemoralizowanych żołnierzy armii rosyjskiej, wezbrała w listopadzie i grudniu 1917 r. Część z nich wracała do swoich ukraińskich wsi, zachęcając chłopów do napaści na polskich ziemian.
W Sławucie, ośrodku dóbr Sanguszków, stacjonował 264. Pułk Zapasowy złożony z najgorszych wyrzutków, z katorżników. Żołnierze grabili magazyny zboża, zabili stado 300 danieli, wycinali lasy sanguszkowskie, namawiając do tego miejscowych chłopów. Agitowali przeciw księciu Romanowi Damianowi Sanguszce: „Jakim prawem on tak dużo ma?! Tak dalej być nie może! Dosyć się napił naszej krwi!”.
Książę poprosił władze wojskowe o pomoc. Przysłano sotnię kozaków. Ewa Rzyszczewska w książce „Mord sławucki w oświetleniu naocznego świadka” pisała: „Obecność tej sotni, prywatnej jakoby »ochrany« Księcia, jeszcze bardziej rozjuszyła ów pułk zdziczały. Piechury poczęły spoglądać na dońców wyzywająco, ci znowu na nich z pogardą, pełniąc zresztą wiernie swój obowiązek”. Oficerowie kozaccy nie chcieli jednak przywołać do porządku zdemoralizowanych żołnierzy. „Nahajka nasza poskromiłaby niezawodnie żołnierzy-złodziei i chłopów, wszakże rozważniej jest ze względu na czasy i okoliczności powstrzymać się od surowych środków, nie podburzać ich jeszcze. Nam wszystko jedno, my sobie zawsze damy radę, ale, po naszym odejściu, wy tu zostaniecie z nimi sami”....
Sotnia po miesiącu odeszła. Zastąpiło ich 25 dragonów.
Mord w Sławucie
Pretekstem do tragedii sławuckiej miało być rzekome zabicie – a naprawdę obicie szablą – jednego z żołnierzy, prawdopodobnie zastrzelonego przez dragonów podczas wycinki lasu, własności Sanguszki. A na drewno czekało już 200 fur chłopskich. Rozjuszona żołnierska banda zażądała wydania rotmistrza dragonów. 1 listopada 1917 r. obległa pałac i wtargnęła do niego. Nie reagowali na wezwania swoich oficerów. Krzyczeli do nich: „Paszli won!”. Zaczęli krzyczeć: „Hdie Sanguszko… dawajtie nam Sanguszku!”. Zaczęli go lżyć, wyzywać od krwiopijców. Osiemdziesięciopięcioletni książę, widząc, że zbliża się jego ostatnia godzina, prosił o księdza. Odpowiedziano mu drwinami i wyzwiskami. Prosił, by – jeśli czymkolwiek zawinił – jego lud go osądził. Prowadzono go dokądś. W pewnej chwili poprosił o wodę. Wtedy jakiś żołdak zadał pierwszy cios. „Bez krzyku odsuwał lub wyciągał bagnety z ciała, do czego pociął sobie ręce. Jedną z nich ostrze przebiło na wylot” – pisała Rzyszczewska. Doliczono się potem ponad 30 ran na ciele księcia Sanguszki.
Pałac w Sławucie po obrabowaniu podpalono, spłonęły księgi wspaniałej stadniny. A konie arabskie „rozpuszczone przez żołdactwo, rżące, wylękłe, pędziły obłędnie do koła, lecąc ku ogniowi i od ognia. 61 sztuk z pałacowej stajni pchnięto w ten wyścig szatański”. Rzyszczewska wspominała: „Były chwile, kiedy zamykałam oczy, niezdolna patrzeć na niszczycielską pracę płomieni. Podniósłszy powieki, znów widzę słupy iskier, wstęgi ognia, kłęby dymu, tragiczne fragmenty osuniętych budowli, opętańczą bieganinę morderców i złodziei, grabione wielkie, historyczne dziedzictwo, ponad tym zaś u góry pełną tarczę księżycową”....
Zemli, zemli!
Zofia Kossak-Szczucka, świadek wydarzeń, ziemianka z Nowosielicy, pisała w książce „Pożoga. Wspomnienia z Wołynia 1917–1919”: „Setki, tysiące spalonych pragnieniem i zawiścią głosów powtarzało: Ziemi, ziemi! Ten krzyk gonił wszędzie, śnił się po nocach. Oddajcie ziemię, ziemia nasza, czytało się w każdym słowie. To już nie były namiętności ani pożądania ludzkie, to był żywioł nieodparty i nieubłagany, który powstawał z szumem głośnym fali, a runąwszy, miał zalać wszystko i zagładzić”. Maria Dunin-Kozicka, także ziemianka, z Lemieszówki, autorka „Burzy od Wschodu. Wspomnień z Kijowszczyzny”, dodawała, że chłopi ukraińscy z żalem i buntem patrzyli na rozległe i starannie uprawiane dworskie pola, porównując je ze swoimi gospodarstwami, coraz mniejszymi, gdyż dzielonymi z powodu dużego przyrostu ludności. Uważała, że może to właśnie ten kontrast stał się przyczyną tragedii, jaka spotkała polskie ziemiaństwo, nie zaś brak zarobków i pieniędzy, bo tych chłopi mieli, jej zdaniem, dosyć.
Wstępem do pogromów polskich pałaców i dworów były kradzieże inwentarza oraz zbiorów, samowolne wyrąbywanie lasów. Potem przyszły rekwizycje i rabunki. Stefan Kamiński pisał w „Latach walki i zamętu na Ukrainie”, że raczej rzadko palono siedziby polskich ziemian, gdyż „współcześni barbarzyńcy woleli zapobiegliwie rozbierać zabudowania cegła po cegle aż do fundamentów, do ostatniej deski i belki. Chciwe ręce wyrąbywały, wprost rozdrapywały wszystko, co miało jakąkolwiek wartość praktyczną w gospodarstwie domowym, natomiast z jakąś zawziętą nienawiścią, z dziką pomysłowością deptano i rozdzierano wszystko to, co wskazywało na wyższe potrzeby życia, wszelki słowem »burżujski wymysł i zbytek«, zwłaszcza książki”.
Ziemianka Elżbieta Dorożyńska pisała w książce „Na ostatniej placówce”, że żyła niby wśród wilków i szakali. Postanowiła opuścić swój dwór, gdyż: „nie można opędzić się od złodziei, którzy kradną bezczelnie w biały dzień, co się da. Chyba pod ziemią wszystko schować, ale i spod ziemi wygrzebują, bo przecież i umarłych z grobów wyciągają i obdzierają”. Wspominała, że towarzyszyła jej ustawiczna groza i przeczucie okropnej, zadawanej w mękach śmierci. Ukraińscy chłopi powiedzieli, żeby się wynosiła. Chciała wywieźć meble. „Nie, meble nasze, to nasza praca” – zaczął wrzeszczeć rozjuszony tłum. „Z coraz większą wściekłością przypadały do mnie baby i żołnierze niedawno przybyli z frontu. »Krwiopijka, złodziejka!«”.
Czytaj też:
Najazd Hunów 1920. Zapomniane ludobójstwo
W Pietniczanach, majątku Grocholskich, stał oddział polskich żołnierzy, ale chłopi żądali, by wyjechał, bo – argumentowali – to dla nich obraźliwe, że pan trzyma wojsko we dworze, jakby się czegoś obawiał. Lecz gdy żołnierze odjechali, Pietniczany zostały obrabowane, potem pałac spłonął. „Zbolszewiczali” żołnierze podburzyli chłopów w Strzyżawce, którzy wtargnęli do pałacu. Zofia Grocholska chciała jednej z ukraińskich dziewcząt zatrudnionych w pałacu dać na przechowanie figurę Dzieciątka Jezus, lecz – jak wspominała – „łotr jakiś wydarł jej z rąk statuę i rzucając na ziemię, zawołał: Bodaj polskim Bogom oczy powyłaziły”.
Grocholska schroniła się na probostwie. Stamtąd widziała, jak chłopi wynosili rośliny z oranżerii, krzesła, stoły i inne meble. Prawosławny pop zachęcał do grabieży: „Już dawno to trzeba było zrobić, idźcie i bierzcie, bo to wszystko wasze”. Po rabunku trwającym przez całą noc pałac został podpalony.