Nowa świecka tradycja
  • Rafał A. ZiemkiewiczAutor:Rafał A. Ziemkiewicz

Nowa świecka tradycja

Dodano: 
Lech Wałęsa i Czesław Kiszczak
Lech Wałęsa i Czesław Kiszczak Źródło: Wikimedia Commons
Pomysł, by świętować 4 czerwca jako rocznicę polskiej wolności, wraca regularnie co roku, i co roku z marnym skutkiem. Aż trudno się nadziwić uporowi, z jakim środowisko „Gazety Wyborczej” powraca do tak mało chwytliwego tematu. Choć, z innej strony patrząc, właściwie nie ma ono innej daty, którą mogłoby na święto lansować.

A musi koniecznie jakąś lansować? Oczywiście, musi. Jeśli chcemy scementować jakąś grupę, a tym bardziej narzucić reszcie jej kulturowy – nomen omen – kod, to własne święto jest niezbędnym uwieńczeniem narracji, na której tożsamość grupy jest zbudowana.

Tyle że najpierw trzeba mieć właśnie tę narrację. A formacja odwołująca się do umowy Okrągłego Stołu i starająca się umowę tę uczcić jednym z ważnych, godnych czci punktów polskiej historii ma z jej napisaniem poważny problem. I to jest właśnie powód, dla którego namawianie Polaków do świętowania rocznicy „kontraktowych” wyborów z roku 1989 idzie jej tak opornie.

Co ma być wszak świętowane? Według najnowszej wykładni „święto wolności”. Mało który współczesny Polak kojarzy jednak 4 czerwca i ówczesne dziwaczne wybory, w których można było wybrać niecałą jedną trzecią Sejmu i pozbawiony realnej siły Senat, z wolnością. Najusilniejsza nawet propaganda – a dziś medialna siła tego obozu jest cieniem tego, czym była w latach 90. – nie zdoła wmówić Polakom, że przeżywali wtedy jakieś wielkie uniesienie, że cieszyli się na ulicach i składali sobie gratulacje. To zasadnicza różnica między sytuacją dwudziestolecia – w której szukają analogii zwolennicy „Święta Wolności” III RP – gdzie zwyczaj obchodzenia rocznicy 11 listopada ustalił się też dopiero po dłuższym czasie. Ówcześni Polacy pamiętali bowiem, że w listopadzie działo się coś wielkiego. Może niekoniecznie dla wszystkich kulminacją tych zdarzeń był przyjazd do Warszawy Piłsudskiego, ale pamiętano rozbrajanie Niemców, zastępowanie godeł zaborcy polskimi i tak dalej.

A co pamiętają ci, którzy głosowali 4 czerwca 1989 r. na listy Komitetu Obywatelskiego przy Przewodniczącym NSZZ „Solidarność” Lechu Wałęsie? Że zostali za swój entuzjazm przez tegoż Wałęsę i innych przywódców, na których zagłosowali, zrugani, a ich głosy zwycięzcy zlekceważyli wbrew wyrażonej jednoznacznie woli wyborców, którzy wycięli tzw. listę krajową. Nie, nie było wtedy nastroju zwycięstwa – było sarkanie na głupi naród, że tak jednoznacznie odrzucając PZPR i jej satelitów, popsuł światłym przywódcom „obkomu” całą misterną, obliczoną na wiele lat strategię stopniowego przyprawiania socjalizmowi „ludzkiej twarzy”.

Zresztą nie tylko wtedy, lecz także długo jeszcze po 1989 r. zwycięski obóz jak diabeł święconej wody bał się kojarzenia zmiany ustroju z takimi słowami jak „naród” i „wolność”. Hasłem, pod którym przeprowadzano transformację, był „pragmatyzm”, a nowa Polska miała być Polską odciętą od bagażu swej przeszłości, „patrzącą w przyszłość” – multikulti, narody i państwa narodowe to przeżytek, wszyscy, wiecie, będziemy Europejczykami. Rocznicę 4 czerwca przedstawiano pierwotnie jako święto „bycia radosnymi”, cała idea III RP została tak właśnie przycięta – do jakiejś ogólnikowej radosności, wesołości. Stąd idiotyczna symbolika różowych okularów i czekoladowego „możeła”.

Po Polskę, biało-czerwone barwy i radość, konkretnie, z odzyskania wolności sięgnął ten obóz dopiero, gdy ze swym kultem pragmatycznej radości zaczął wyraźnie przegrywać. Trochę za późno, by to mogło chwycić.

Artykuł został opublikowany w 6/2016 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.