Trudno wyobrazić sobie dzieje kultury polskiej bez alkoholu. Nie wiadomo, co dokładnie pijali Gall Anonim, Wincenty Kadłubek czy Jan Długosz, ale na pewno mieli do dyspozycji piwo, wino i miód. Najpopularniejsze było piwo, a że zawierało znacznie mniej alkoholu niż jego dzisiejszy odpowiednik, to wypijano je w ogromnych ilościach.
Skłonnośćdo mocnych trunków przejawiali szczególnie poeci. Wszak cykl rubasznych utworów – wśród których prym wiedzie słynna fraszka „O doktorze Hiszpanie” dokumentująca rozrywkową atmosferę na dworze ostatnich Jagiellonów – Jan Kochanowski napisał, opierając się na własnym doświadczeniu.
Na alkoholowe pokusy nie byli też odporni literaci epoki romantyzmu. Doskonale wiedzieli, gdzie w Wilnie można najtaniej kupić trunki albo jakie zioła należy zażyć po wieczornym pijaństwie. Natomiast nasz wieszcz narodowy Adam Mickiewicz ma na koncie improwizacje nie tylko patriotyczne – pod wypływem procentów deklamował na jednym z przyjęć: „Lejcie do szklanki! Bijcie w kieliszki! Dalej do flaszki!”.
Podczas paryskich spotkań emigracyjnych trunków nadużywał nawet subtelny Fryderyk Chopin (zapewne z powodu nostalgii). Stawał się wówczas największą atrakcją wieczoru, gdyż bez oporów dawał pokaz swojego talentu i wirtuozerii.
O alkoholu w dziejach polskiej kultury można pisać bez końca. Wódka oraz inne trunki zawsze były obecne w życiu artystów i tak już chyba zostanie. To kwestia pewnej wrażliwości i sposobu życia… Zatem - do dna, drodzy Państwo!
Problemy noblisty
Poniższy tekst to fragment książki Sławomira Kopra pt. „Alkohol i muzy. Polscy artyści i ich ulubione trunki”, wyd. Fronda.
„Jestem za absolutną prohibicją – pisał Witkacy w »Narkotykach« – ale muszę przyznać, że czasami, mimo że można by się ostatecznie bez niego obejść, alkohol załatwia mnóstwo nieporozumień, tak wewnętrznych, jak i zewnętrznych. Według mnie powinien jedynie być dozwolony, do czasu, artystom i literatom, którzy wiedzą z absolutną pewnością, że w krótkim czasie mogą się »wyprztykać« i że bezwzględnie bez pomocy alkoholu nic by wartościowego nie stworzyli”.
Naturalnym środowiskiem literata jest kawiarnia, a jak wiadomo, w tych lokalach pije się nie tylko kawę. I chociaż pisarze drugiej połowy XIX stulecia byli przepojeni ideami pracy organicznej i pracy u podstaw, to jednak znalazł się wśród nich jeden znaczący wyjątek. Władysław Reymont nie pasował do obiegowych opinii na temat literatów tej epoki, a o jego Nagrodzie Nobla pośrednio zadecydowało fałszerstwo medyczne.
Syn organisty z Tuszyna zawiódł bowiem nadzieje rodziny i prowadził mało budujący tryb życia. Od młodości uwielbiał kawiarnie, teatr i alkohol, w efekcie został wydalony z miejscowej szkoły. Dwukrotnie znikał na dłuższy czas, przyłączając się do wędrownych trup aktorskich, planował też wstąpienie do nowicjatu paulinów na Jasnej Górze.
Na początku 1890 roku odwiedził w Częstochowie znajomego nauczyciela gimnazjalnego i zapalonego spirytystę o nazwisku Push (Puszow, Puschow?). Była to przełomowa chwila w jego życiu.
„Wchodzę – salon obszerny, osób ze trzydzieści kilka – pisał w liście do brata – wszyscy z jakimiś dziwnie nastrojonymi twarzami mnie przyjmują, powstając z miejsc. Pan Push zbliża się do mnie i, schylając głowę szepce, »Bądź pozdrowiony«. Jestem zdumiony i mówię kilka słów usprawiedliwienia do pana Pusha, ten usuwa się w głąb salonu i całe zgromadzone towarzystwo przechodzi przede mną, chyląc głowy i szepcząc: »Bądź pozdrowiony«. Wyobraź sobie moje zdziwienie. Dopiero po jakimś czasie dowiaduję się, że znalazłem się w kółku tak zwanych spirytystów i widzę przed sobą najwybitniejszych przedstawicieli tej mrzonki czy nauki w Europie”.
Obecni nie bez powodu zebrali się w tym miejscu. Objawiono im bowiem, że 10 lutego 1890 roku o siódmej wieczorem pojawi się osobnik „wybrany do głoszenia i zwyciężania głosem materii”. Wobec tego zapewnili Reymontowi utrzymanie oraz pomoc naukową i od tej chwili losy przyszłego noblisty miały się potoczyć zupełnie inaczej.
Razem z grupą ezoteryków podróżował po Europie jako medium, a po powrocie do kraju napisał znakomicie przyjęty reportaż z pielgrzymki na Jasną Górę (tam też trafił). Niebawem pojawiła się jego pierwsza powieść („Fermenty”) i tak z medium astralnego narodził się pisarz.
Wprawdzie otrzymywał godziwe honoraria i mógł wybierać w ofertach wydawniczych, jednak z reguły nie miał pieniędzy. Uwielbiał bowiem podróże, długie wizyty w kawiarniach i drogie alkohole. W ten sposób były czeladnik krawiecki i niedoszły organista brał odwet za swoje ubogie lata. Ale na to potrzebne były środki, bo wesołe życie w żadnej epoce nie jest tanie.
Z pomocą przyszedł mu wypadek kolejowy, przy którego okazji Reymont wykazał się kompletnym brakiem skrupułów. Trzynastego lipca 1900 roku pociąg, którym podróżował, wpadł na inny skład w okolicach stacji Włochy pod Warszawą. Zginęły dwie osoby, było wielu rannych, wśród nich właśnie Reymont.
Miał złamane dwa żebra, ale doktor Jan Roch Raum sfałszował diagnozę lekarską, podając liczbę dwunastu złamanych żeber. A co ważniejsze, dodał jeszcze orzeczenie, że z powodu wypadku ucierpi sprawność umysłowa pisarza, zatem zostanie on pozbawiony swojego warsztatu pracy. Dzięki temu Reymont dostał bardzo wysokie odszkodowanie (38,5 tysiąca rubli srebrem), które zapewniło mu niezależność finansową.
Od tej pory mógł prowadzić życie, jakie naprawdę lubił. Podróżował, pisał i regularnie wprowadzał do organizmu duże dawki alkoholu. Powstało wówczas dzieło, które miało mu przynieść Nagrodę Nobla, czyli powieść „Chłopi”. Zgódźmy się co do tego, że rzadko kiedy pieniądze wydane przez kolej przynoszą tak dobroczynne efekty.
W Krakowie Reymont był osobą popularną w kręgach miejscowej bohemy, bo bez przerwy przesiadywał w kawiarniach, a mając gest, chętnie płacił rachunki za tutejszych artystów.
„Więc gdy przybył znów nazajutrz – wspominał Alfred Wysocki – powitaliśmy go hałaśliwie i serdecznie. (…) Reymont na razie leczył się zapamiętale – na koszt dyrekcji kolei – w sanatorium nie pił i nie palił, za to u Schmidta stawiał sobie i nam gęste kolejki i opowiadał o swoim życiu”.
Najlepiej pisało mu się jednak w Paryżu – twierdził, że tam godziny pracy są święte i nikt nie odwiedza go bez zapowiedzi. A popołudniami mógł włóczyć się po knajpach, gdzie zwykle przesiadywał do późnej nocy. Na nic się zdały protesty żony – pisarz po prostu nie wyobrażał sobie innego życia.
Obyczajów nie zmienił również po powrocie do kraju. Osiadł w Poznańskiem i planował przekształcenie zakupionego dworu w Kołaczkowie na schronisko dla emerytowanych literatów. A że dobrze wiedział, co pisarzom jest najbardziej potrzebne, zawczasu przygotowywał dla nich piwniczkę z dobrym winem. Chciał tylko, żeby po jego śmierci od czasu do czasu wypijano za niego kolejkę.
Nic z tego jednak nie wyszło. Reymont nie pozostawił testamentu, sądząc, że ustne polecenie wystarczy. Wdowa po nim miała jednak inne zdanie i sprzedała majątek. Ponownie wyszła za mąż, a wola zmarłego nie miała dla niej żadnego znaczenia. Starzejący się koledzy po fachu musieli poszukać sobie innego azylu, tylko że tam nikt nie myślał już o suto zaopatrzonej piwniczce…(…)
Poniższy tekst to fragment książki Sławomira Kopra pt. „Alkohol i muzy. Polscy artyści i ich ulubione trunki”, wyd. Fronda.
Czytaj też:
Jego EMILencja ZegadłowiczCzytaj też:
"Wrażliwy jak otwarta rana". Zbigniew Herbert w oczach Leopolda TyrmandaCzytaj też:
QUIZ: Polscy poeci. Ich najważniejsze utwory trzeba znać! Dopasuj je
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.