„Gdy chce się pozyskać jakiś ludek kaukaski lub jakiegoś chana perskiego, więcej w to wkłada się starań, jak w pozyskanie Poniatowskiego i jego wojska” – napisał z goryczą książę Adam Czartoryski w roku 1813 do swego, jak sądził, przyjaciela, cara Aleksandra. Ani te gorzkie słowa, ani wszystkie wcześniejsze i późniejsze działanie księcia Adama niczego w stosunku Aleksandra i w ogóle Rosji do Polaków nie zmieniły. Nie dlatego, by były politycznie chybione, nieracjonalne – przeciwnie, koncepcja powiązania interesów polskich z rosyjskimi była w sumie korzystna dla obu stron. Tylko car kierował się w swym postępowaniu zupełnie innymi kryteriami.
Owszem, dwa lata później Aleksander postanowił okazać Polakom łaskawość. Wzbudził tym falę ogromnej nadziei, że Królestwo Polskie (z czasem, liczono, z łaski carskiej i w drodze wyzwoleńczych wojen poszerzone o inne ziemie polskie) stanie się pod berłem rosyjskiego monarchy odrodzoną ojczyzną. Dało się ponieść tym nadziejom wielu bohaterów, którym dziś wolimy tego nie pamiętać. Armię Kongresówki organizował sam bohater naszego hymnu, jenerał Dąbrowski, laudację wiernopoddańczą na koronację Aleksandra jako króla polskiego napisał i wygłosił autor tegoż hymnu Józef Wybicki, a wszystkich bohaterów legionowej i napoleońskiej epopei, którzy radowali się z tej koronacji wraz z nimi, długo by wyliczać. Powszechnie oczekiwano, że konstytucyjnym namiestnikiem nie może zostać nikt inny niż wspomniany Czartoryski, którego wieloletnia praca stała za tym sukcesem. Jednak car ani myślał ufać „Polakowi, co własne ma plany”, wyniósł na to stanowisko żałosnego służalca Zajączka.
Carskiej łaskawości wystarczyło na zaledwie trzy lata. Trzy lata po zaprzysiężeniu konstytucji nominalny król, Aleksander, powiedział swemu bratu Konstantemu: „carte blanche”. Masz w królestwie wolną rękę, rób, co uważasz, konstytucją się nie przejmuj. Zamiast oczekiwanej Polski, traktującej Polaków jak obywateli, okazało się królestwo kacapią, rządzoną polityczną prowokacją, knutem i samowolą czynownika. To przesądziło, że prędzej czy później skończy się ta historia buntem.
Jest ona przyczynkiem do dzieła, o którego napisaniu marzę od dawna: historii wielkich rozczarowań, jakimi nieodmiennie kończyła się każda próba znalezienia rozumnej politycznej ugody z Rosją, nawet przy uznaniu jej za politycznego hegemona. Od Stanisława Augusta Poniatowskiego, przez Czartoryskiego i Wielopolskiego, do Dmowskiego, a bodaj czy i nie Gierka, realizm w myśleniu o Moskwie zawsze przynosił klęskę. I za każdym razem nie z winy Polaków.
Rosyjska polityka historyczna (zresztą współczesna polityka wizerunkowa też) skupiona jest na nieustannym oskarżaniu Polaków o „rusofobię”, wypominaniu rzekomo irracjonalnego antyrosyjskiego nastawienia. Prawda historyczna jest zupełnie inna – w żadnej epoce nie brakło wśród Polaków liderów, którzy chcieli się z Rosją układać albo zgoła chcieli Polskę na Rosji oprzeć. I zawsze to władcy Rosji niweczyli ich starania, i oni to sprawiali, że na wschodnim kierunku najzimniejszy realizm zawsze w końcu okazywał się wariactwem. Jedyną ofertą, jaką dla Polaków mieli, stanowiła bezwarunkowa kapitulacja. Całkowite poddanie się każdemu samodzierżawnemu kaprysowi Moskwy, całkowite wyrzeczenie własnej tożsamości i jakichkolwiek praw – po prostu „żadnych marzeń”, jak to bezceremonialnie ujął car Aleksander II.
Ciąg polskich powstań, obfitość spisków, liczba karbonariuszy, jakich dostarczyliśmy w XIX w. całej Europie – wszystko to nie było przejawem żadnej antyrosyjskiej obsesji Polaków, jaką wmawiają światu putinowscy historycy, tylko zwyczajnie wynikało z braku innego wyjścia. Bo rosyjska oferta dla Polski od czasów Katarzyny II do Putina zasadniczo się nie zmieniła: albo dacie się pożreć dobrowolnie, albo was pożremy siłą. Na taką ofertę mieliśmy tylko jedną racjonalną i realistyczną odpowiedź: strzelać.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.