Kim był Oberländer? Przed wojną był znanym ekspertem zajmującym się Europą Wschodnią i zdeklarowanym wrogiem bolszewizmu. Nawiązał współpracę z Abwehrą i w jej imieniu uczestniczył w tworzeniu ukraińskiego antykomunistycznego batalionu „Nachtigall”. Po ataku Niemiec na Związek Sowiecki jako oficer łącznikowy tego oddziału przybył do Lwowa. I to właśnie Oberländer i jego Ukraińcy z Abwehry ponoć w nocy z 3 na 4 lipca 1941 r. zmasakrowali polskich naukowców.
Słowa Gomułki podchwyciła prasa komunistyczna na całym świecie. Rozpoczęła się agresywna, krzykliwa nagonka. W NRD natychmiast został zorganizowany proces pokazowy Oberländera. Był to proces typowo bolszewicki. Na podstawie sfabrykowanych dowodów uznano profesora za winnego śmierci polskich naukowców i skazano go zaocznie na wyrok dożywotniego więzienia i utratę praw obywatelskich.
To z kolei wywołało amok prokomunistycznej lewicowej prasy w Niemczech Zachodnich. Kanclerz ugiął się pod presją i skłonił Oberländera do dymisji. Dopiero po wielu latach, po upadku Związku Sowieckiego, na jaw wyszły sensacyjne dokumenty, które rzuciły nowe światło na całą sprawę. Okazało się, że nagonka na Oberländera była misternie zaplanowaną operacją dezinformacyjną KGB. Jej cele to skompromitowanie Adenauera i zemsta na starym wrogu bolszewików.
Czerwoni bowiem nigdy nie zapomnieli prof. Oberländerowi jego działań podczas wojny, gdy próbował w Berlinie przeforsować najbardziej groźny dla Stalina scenariusz: ogłoszenie przez Niemców wielkiej wojny wyzwoleńczej i zawarcie sojuszu z narodami ujarzmionymi przez bolszewików.
W 1941 r. Oberländer brał udział w tworzeniu formacji ukraińskich, a w 1942 r. zorganizował antysowiecki Oddział Specjalny „Bergmann” złożony z żołnierzy z Kaukazu. Mimo że Oberländer w latach 30. zapisał się do NSDAP, w jego oddziale panowały niezwykle liberalne stosunki. Dość powiedzieć, że część zwerbowanych przez niego do walki z bolszewizmem żołnierzy była… Żydami.
Sposób traktowania Ukraińców oburzył go tak dalece – wspominał Hans von Herwarth – że w latach 1942 i 1943 opracował dwa memoriały potępiające metody komisarza Ukrainy Ericha Kocha i opowiedział się za radykalną zmianą kursu. W czerwcu 1943 roku zebrał swoje przemyślenia w dokumencie „Przymierze czy eksploatacja?”. Pisząc te memoriały, wykazał sporą odwagę, musiał się przecież spodziewać nieprzyjemnych, a nawet niebezpiecznych dla siebie konsekwencji. Himmler chciał go za to postawić przed sądem wojennym. Oberländer nie tylko musiał się zrzec komendy nad batalionem „Bergmann”, ale też został zwolniony ze służby w Wehrmachcie. Do 1945 roku pracował na uniwersytecie w Pradze.
Oczywiście ani Oberländer, ani jego ukraińscy żołnierze nie mieli nic wspólnego z mordem polskich profesorów. Wszystko to było komunistycznym kłamstwem. To jednak nie oznacza, że Ukraińców w ogóle nic nie łączyło z tą sprawą. Według jednej z teorii listę profesorów dostarczyli Niemcom ich ukraińscy studenci powiązani z Organizacją Ukraińskich Nacjonalistów. Ukraińcy służyli również jako tłumacze podczas aresztowań. Nie byli to jednak żołnierze batalionu „Nachtigall”.
Sprawcy tej przerażającej zbrodni nie nosili mundurów feldgrau używanych przez Abwehrę, ale czarne mundury SS. Byli to funkcjonariusze Einsatzkommando zur besonderen Verwendung, czyli oddziału operacyjnego specjalnego przeznaczenia policji, i Sicherheitsdienst (SD). Jego dowódcą był słynący z bezwzględności SS-Brigadeführer Eberhard Schöngarth.
Motyw morderców
Dlaczego Niemcy podjęli decyzję o zamordowaniu polskich badaczy? Wydaje się, że motywy były dwa. Pierwszy – oczywisty. Był to kolejny po Intelligenzaktion i akcji „AB” cios wymierzony w polskie elity. Jak wiadomo, Niemcy uważali, że elity te są „rozsadnikiem polskiego oporu”, a naród polski łatwiej będzie trzymać w ryzach, gdy pozbawi się go głowy.
Niemcy wyciągnęli wnioski ze słynnej sprawy profesorów krakowskich. Chodzi o tak zwaną Sonderaktion Krakau, w której ramach w listopadzie 1939 r. aresztowano blisko 200 polskich wykładowców. Zostali oni wywiezieni do obozu koncentracyjnego Sachsenhausen. Wywołało to gwałtowne protesty na całym świecie i liczne interwencje. Osobiście w sprawie polskich naukowców interweniował u Hitlera oburzony Benito Mussolini. W efekcie Niemcy musieli profesorów wypuścić. Nie zapomnieli tego upokorzenia.
Bardzo nieprzyjemne kłopoty mieliśmy z profesorami krakowskimi – mówił generalny gubernator Hans Frank do swoich współpracowników. – Gdybyśmy ich sprawę załatwili tutaj, na miejscu, nie byłoby tego. Dlatego, moi panowie, proszę was stanowczo, nie wysyłajcie nikogo więcej do obozów koncentracyjnych w Rzeszy, lecz sprawę załatwiajcie na miejscu. My mamy tutaj zupełnie inne metody, inne sposoby postępowania i nadal muszą być one praktykowane.
Lwowska noc morderców była więc przede wszystkim zbrodnią wymierzoną w naród polski.
O drugim motywie zabójców mówi się znaczenie rzadziej. Otóż Niemcy uznali profesorów za bolszewickich kolaborantów. Część wykładowców lwowskich uczelni podczas sowieckiej okupacji Lwowa w latach 1939–1941 podjęła bowiem współpracę z bolszewikami.
Najlepiej znany jest oczywiście przypadek zamordowanego na Wzgórzach Wuleckich Tadeusza Boya-Żeleńskiego, który za pierwszego Sowieta pisał artykuły do komunistycznego „Czerwonego Sztandaru”. „Boy” zgłosił swój akces do Związku Pisarzy Sowieckich oraz podpisał obrzydliwe oświadczenie pisarzy polskich wychwalające zabór polskich województw południowo-wschodnich przez Związek Sowiecki.
Fakt ten – głosiła rezolucja – otwiera nową erę w rozwoju zarówno społeczno-politycznym, jak i kulturalnym byłej zachodniej Ukrainy. Z chwilą, gdy runęły sztucznie podtrzymywane bariery nienawiści narodowej, kultura ziem byłej zachodniej Ukrainy ma możność rozwijania się w myśl radzieckiego hasła braterstwa narodów. Pisarze i artyści bez względu na swoją narodowość mają przed sobą otwarte podwoje wielkiej sztuki socjalistycznej, sztuki szczerze służącej kulturalnym i moralnym ideałom ludzkości.
Kontakty z władzą sowiecką nawiązała również część innych lwowskich profesorów. W 1940 r. specjalna delegacja wykładowców ze Lwowa pojechała na uroczystą, nagłośnioną propagandowo podróż do Moskwy na zaproszenie Wszechzwiązkowego Komitetu do spraw Nauki. Niektórzy po powrocie wzięli zaś udział w wyborach do miejskiej rady delegatów, chodzili na pierwszomajowe wiece i demonstracyjnie okazywali lojalność wobec czerwonej władzy.
Psie przeklęty, ty, Niemiec, zdradziłeś swoją ojczyznę i służyłeś bolszewikom! – krzyczał jeden z niemieckich oprawców na prof. Franciszka Groëra, który wziął udział w sowieckich wyborach jako kandydat do rady miejskiej Lwowa. – Ja ciebie za to zabiję tutaj, na miejscu!
Flirt części polskich elit z bolszewizmem uważam za godny pożałowania. W żaden sposób nie usprawiedliwia on jednak niemieckich morderców! To, że ktoś pojechał na jakąś wycieczkę do Moskwy – motywem mógł być strach przed odmową – nie oznacza, że należy go za to bestialsko zamordować! Ani zabić członków jego rodziny.
Na przykład znakomitego teoretyka prawa prof. Romana Longchamps de Bérier zgładzono na Wzgórzach Wuleckich razem z trzema synami w wieku 25, 23 i 18 lat! Nic nie może usprawiedliwić takiego zezwierzęcenia.
Nie mówiąc już o tym, że spośród profesorów zgładzonych w nocy z 3 na 4 lipca zaledwie część wybrała się do Moskwy lub wystartowała w sowieckich wyborach. Ludzie ci nikomu nie zrobili żadnej krzywdy, nikomu nie zaszkodzili. W żaden sposób nie szkodzili również Niemcom. Wydaje się więc, że oskarżenie o kolaborację z bolszewikami było tylko pretekstem do zamordowania polskich naukowców.
Gruba kreska
Nie mniej szokujące od samego przebiegu zbrodni na Wzgórzach Wuleckich jest to, jak po wojnie niemieckie władze ścigały sprawców. A raczej to, jak ich nie ścigały.
Po wojnie stracony został jedynie Eberhard Schöngarth, ale za… zamordowanie w 1945 r. alianckiego skoczka spadochronowego na terenie Holandii. Inni kaci – tacy jak Hans Krüger, Walter Kutschmann, Kurt Stawizki i Felix Landau – nigdy nie zapłacili za swoje czyny. Dożyli spokojnej starości w Niemczech lub Ameryce Łacińskiej. Stało się tak, mimo że prokuratura w Hamburgu w latach 1964–1994 prowadziła w sprawie masakry dochodzenie.
Hamburskie organy ścigania czyniły wszystko, aby nie doprowadzić podejrzanych na ławę oskarżonych – napisał Dieter Schenk. – Prokuratorzy najwyraźniej pozostawali pod wpływem poglądu, który zakładał odcięcie się grubą kreską od czasów narodowego socjalizmu. Jako Niemiec wstydzę się nie tylko za zabijanie niewinnych ludzi, ale także za sądownictwo powojennych Niemiec, które uczyniło wszystko, aby mordercy nie ponieśli kary.
W sprawie masakry na Wzgórzach Wuleckich zastosowano rozpowszechnioną w niemieckim sądownictwie zasadę „biologicznego przedawnienia”. Na czym ona polegała? Na tym, że organy ścigania przeciągały sprawę tak długo, aż podejrzani o dokonanie narodowosocjalistycznych zbrodni umierali ze starości.
Wspomniany na początku Dieter Schenk swoją książkę Noc morderców rozpoczął od cytatu z poematu Heinricha Heinego z 1844 r.:
Gdy o Niemczech myślę w nocny czas,
sen mnie opuszcza aż po brzask.
A następnie napisał:
Gdy myślę o niemieckich zbrodniach we Lwowie, również ja nie mogę spać. Bezsennych nocy doświadczałem też wtedy, gdy przygotowując tę książkę, badałem szczegóły zamordowania polskich profesorów, ich rodzin i przyjaciół. Gdy myślę o Polsce w nocny czas, to widzę serdeczny polski naród, który po tym wszystkim, co się wydarzyło, wyciąga do nas rękę na zgodę. To napawa mnie pokorą i wdzięcznością.
Jak to dobrze, że współczesne Niemcy mają twarz Dietera Schenka, a nie SS-Brigadeführera Eberharda Schöngartha.
Więcej o niemieckich zbrodniach przeciwko narodowi polskiemu w książce Piotra Zychowicza „Niemcy. Opowieści niepoprawne politycznie III” (wyd. Rebis).
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.