17 września '39. Niewygodna prawda o zdradzie na Kresach

17 września '39. Niewygodna prawda o zdradzie na Kresach

Dodano: 

Wspomniał pan, że była to „sterowana rewolta”. Jak dużą rolę odgrywały w antypolskich wystąpieniach działania agentury sowieckiej? Dużo łatwiej przecież dołączyć w owczym pędzie do zorganizowanej akcji.

Trudno to oszacować, ponieważ dysponujemy jedynie bardzo niewielką częścią materiałów z archiwum FSB. Nie mamy więc pełnej wiedzy na temat działania sowieckich służb specjalnych na kresach we wrześniu 1939 r. Nie wiemy, jak liczna była ta agentura i jak wiele tych powitań i akcji wprost antypolskich – napadów na polskie urzędy, majątki ziemskie – było wywoływanych przez sowieckich agentów. Myślę, że mogły one być w istotnej części inspirowane przez nich, ale to tylko domysły.

Co wiemy na pewno?

Wiemy o działalności dziewięciu czekistowskich grup operacyjnych. Były to grupy bardzo dobrze wyszkolonych funkcjonariuszy, rodzaj desantu dywersyjnego na ziemie polskie. Mieli oni zapewnić odpowiednią oprawę wejścia Armii Czerwonej.

Kiedy konkretnie te grupy przeniknęły na kresy?

Ta operacja rozpoczęła się kilka dni przed 17 września. Po ataku ZSRS na Polskę ci funkcjonariusze często szli przed oddziałami liniowymi. I to oni w dużej mierze inspirowali różne akcje, których symbolem po dziś dzień są bramy powitalne. Oni też stali za niektórymi mordami – w naszej literaturze zwanymi mordami wrześniowymi – ziemiaństwa, osadników wojskowych, Polaków, którzy wyróżniali się na tle reszty ludności kresów. Nie można jednak wszystkiego zrzucać na agentów Stalina. Mniejszości zamieszkujące kresy pokazały i bez inspiracji sowieckiej swój stosunek do Polski. Nie można tego nazwać inaczej niż zdradą narodową.

Spotkanie żołnierzy Wehrmachtu i Armii Czerwonej 20 września 1939 r., na wschód od Brześcia

Czy rzeczywiście możemy tu mówić o zdradzie? Zdradzić może ktoś z własnego obozu. A przecież nasze mniejszości w znacznej części nie identyfikowały się z Polską.

Jednak byli oni obywatelami tego państwa. Część z nich na pewno czuła się skrzywdzona przez Polaków, ale branie odwetu w momencie napaści na Polskę dwóch wrogów to mimo wszystko zły moment. Pokazuje to najgorszą stronę ludzkiej natury.

Sam pan przypomina jednak w wywiadach, że II RP często nie była dla mniejszości matką, lecz macochą.

Oczywiście, polska polityka względem mniejszości nie była idealna, zdarzały się potknięcia, ale sytuacja na kresach była szczególna. Tamten teren był od lat 20. penetrowany przez służby sowieckie. Właśnie dlatego utworzono Korpus Ochrony Pogranicza. Polskie władze chciały w ten sposób zapobiec przedostawaniu się przez granicę grup dywersyjno-rabunkowych, które wywoływały zamęt.

Po 1918 r. mogliśmy pójść ścieżką liberalną i zapewnić mniejszościom autonomię. To jednak skończyłoby się dla nas bardzo źle. Polska bardzo szybko by się rozpadła, przy wydatnym udziale naszego wschodniego sąsiada. Jeżeli zostałoby nam województwo mazowieckie, to można byłoby to uznać za sukces. Cieszyliśmy się niepodległością jedynie 20 lat, być może kolejne lata pozwoliłyby na przeprowadzenie korekty polityki względem mniejszości, co skutkowałoby rozładowaniem napięcia. Nie dostaliśmy jednak takiej szansy.

Czyli Polska zapracowała w pewnym sensie na bramy powitalne?

W pewnym sensie tak, nie patrzę na to bezkrytycznie. Jednak jedną kwestią jest entuzjazm wobec wkraczających oddziałów Armii Czerwonej, a zupełnie inną są haniebne ataki i mordy Polaków dokonywane przez mniejszości. Tego wybuchu agresji nie sposób niczym usprawiedliwić.

Jak pan ocenia reakcję Wojska Polskiego na tę rewoltę? Przypomnijmy, że słynny mjr Hubal spalił wówczas dwie wioski zamieszkane przez mniejszości.

Wojsko reagowało różnie, zdarzały się też zdecydowane akcje, podczas których lała się krew. Słynną sprawą jest „powstanie” w Skidlu, wywołane głównie przez miejscowych Białorusinów i Żydów. Ofiarami tego „powstania” byli Polacy. Polskie wojsko zdecydowanie stłumiło to wystąpienie. Doszło do rozstrzeliwań i podpaleń.

Jak na to patrzeć?

Czytaj też:
Rebelia '39. Kresy w ogniu

To wszystko jest bardzo płynne. Nasze oddziały popełniały czasem podczas tłumienia buntów zbrodnie. Trzeba jednak równocześnie pamiętać, że to było nasze terytorium, a nie ziemie przez nas okupowane. Na pewno nie byliśmy wówczas święci, ale każda inna armia również próbowałaby zaprowadzić na zapleczu własnego frontu porządek. Trzeba też pamiętać, że to nie my rozpoczęliśmy przelewanie krwi. To była kontrakcja.

Dało nam to coś? Dzięki temu do dziś można Polakom wypominać palenie wsi i wyrzynanie ich mieszkańców, a niepodległość i tak w ciągu dwóch kolejnych tygodni straciliśmy.

Oczywiście, jest to nam wypominane, ale gdyby od początku kampanii wrześniowej polskie władze zakładały przegraną, nie było w ogóle sensu bronić niepodległości. Jej szybkiego odzyskania spodziewaliśmy się aż do 1940 r., do upadku Francji. To, co dziś wydaje się niepotrzebne, wówczas było traktowane jako próba ratowania jedności państwa. Państwa, które 123 lata czekało na niepodległość. Nie można o tym zapominać.

Jak na kolaboracji wyszli ci, którzy stawiali bramy powitalne?

Nie najlepiej. Sowieci oczywiście korzystali na początku z pomocy miejscowych – nie tylko Żydów – ale później starali się wszystkich powymieniać. Na kresy zaczęli więc przyjeżdżać tzw. wostocznicy. Byli to ludzie z głębi Sowietów, którzy wypierali miejscowych pracujących w szeroko pojętym aparacie sowieckim. Wostocznicy, karmieni propagandą na temat rzekomej nędzy w Polsce, przeżywali szok. Okazywało się, że „pańska Polska” to raj w porównaniu z ZSRS.

Co się działo z ludźmi wymienianymi przez wostoczników?

Dzielili los podobny do Polaków – byli spychani na margines, co oznaczało nędzę. Choć akurat Żydzi wykazali się największą przedsiębiorczością i ich dotknęło to najsłabiej spośród mniejszości kolaborujących z naszym wschodnim sąsiadem.

Ale przecież w czerwcu 1940 r. na Żydów spadło wielkie nieszczęście: stali się głównymi ofiarami kolejnej deportacji.

Nie miała ona jednak wydźwięku antysemickiego, choć wielu Żydów uważa każdą akcję wymierzoną w ich pobratymców za przejaw antysemityzmu. U Sowietów podstawową chorobą była szpiegomania. W związku z tym „bieżeńcy” – ludzie, którzy uciekli z zachodniej i centralnej Polski przed Niemcami – uchodzili za podejrzanych, więc zostali wywiezieni na wschód. Tak przecież działał system stalinowski i Żydzi powinni byli zdawać sobie z tego sprawę. W czerwcu 1940 r. deportowano około 70 tys. osób, większość z nich była pochodzenia żydowskiego. Co ciekawe, niektórzy Żydzi traktują tę deportację jako wybawienie przed Holokaustem. Moim zdaniem jest to niezdrowa przesada. Wiadomo przecież, jaki los czekał ludzi zesłanych w czeluści ZSRS.

prof. Krzysztof Jasiewicz jest historykiem i politologiem w Instytucie Studiów Politycznych PAN. Specjalizuje się w dziejach Kresów Wschodnich II RP oraz stosunków polsko-sowieckich w latach 1939–1945. Jest autorem książek: „Lista strat ziemiaństwa polskiego 1939–1956”, „Zagłada polskich Kresów. Ziemiaństwo polskie na Kresach Północno-Wschodnich Rzeczypospolitej pod okupacją sowiecką 1939–1941”.

Artykuł został opublikowany w 9/2015 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.